Małgorzata Szejnert o Andrzeju Ziemilskim: Góry i tajemnica

Należał do środowiska, dla którego góry były schronieniem i rekompensatą za to, co czekało na dole – urodzonego 100 lat temu socjologa, pisarza, taternika Andrzeja Ziemilskiego wspomina pisarka i reporterka.

Publikacja: 16.06.2023 10:00

Andrzej Ziemilski (17 czerwca 1923 – 1 maja 2003)

Andrzej Ziemilski (17 czerwca 1923 – 1 maja 2003)

Foto: Joanna Potocka

Pierwszy raz zobaczyłam Andrzeja Ziemilskiego jakieś 60 lat temu. Siedział na śniegu przy trasie naszego slalomu i owijał buty cienkimi rzemieniami o zdumiewającej długości, umocowanymi do nart. Te wiązania nazywały się langrimeny i już były niemodne, bo wymyślano nowe, metalowe, szczękające, które wypinały się przy upadku. Dopiero wstąpiłam do klubu dziennikarzy narciarzy o skromnej nazwie Kaczka, współzakładanego przez Andrzeja po odwilży 1956 r., byłam pod wrażeniem jego sławy narciarskiej i dziwiłam się tym wiązaniom.

Nie znałam wtedy jego opowiadań o górach. Przeczytałam później w „Filarze Pysznego Szczytu”, że zjazdowiec ujeżdża nogami całą kulę ziemską. To nie on rusza, to ziemia zaczyna się toczyć. Guzy, jamy, kotliny i garby chcą narciarza zgnieść, ale on jarzmi je swymi nartami, „które złączył z nogami oplotem rzemiennym przypominającym sandał antyczny”.

Należał do środowiska, dla którego góry, zwłaszcza w pierwszych dekadach po wojnie, były schronieniem i rekompensatą za to, co czekało na dole. Należała się im wdzięczność i uwaga. Narciarz, który w opowiadaniu ujeżdża kulę ziemską, nie czyni tego z poczucia wyższości, lecz przywraca równowagę pędzącemu na oślep globowi.

Czytaj więcej

Od Opola do Open’era. Tu nie płaci się tylko za muzykę

***

Urodził się sto lat temu, we Lwowie. Ojciec znany lekarz, społecznik, mieszkanie pełne dzieł sztuki, wykształcenie klasyczne, języki, sporty, podróże. Ale wybucha wojna, Lwów trafia pod okupację sowiecką. 23 czerwca 1941 r. świeży maturzysta Ziemilski ma iść do poboru („pryzywu”). Nie stawia się, bo Niemcy uderzają dzień wcześniej. „Na pośpiesznie, w 21 miesięcy, zsowietyzowany krajobraz 700-letniego miasta nałożył się nowy niemiecki ład. Po tygodniu giną profesorowie (4 lipca 1941 r. Niemcy rozstrzelali na Wzgórzach Wuleckich we Lwowie 22 profesorów Uniwersytetu Lwowskiego i członków ich rodzin; wśród 40 ofiar tej zbrodni byli znajomi i przyjaciele rodziny Ziemilskich – M.S.). Po dwóch miesiącach zaczyna się zagłada Żydów. Mój coraz bardziej nie-mój Lwów miał trwać jeszcze cztery lata. Już rozstawałem się z nim. Już odchodziłem ku innym miastom i sprawom, innym przyjaciołom” – wspomina w książce „Znalezione nad jeziorem Wiartel”.

W 1939 r. do domu Ziemilskich trafiają czarne płyty z nagraniami Beethovena i Bacha, ich właściciel Stanisław Vincenz, pisarz i filozof zaprzyjaźniony z rodziną, przedziera się wtedy na Węgry. „Ta niemiecka muzyka z płyt Vincenza przywracała szesnastolatkowi wiarę w ład” – pisze o sobie Ziemilski w książce „Dobry Niemiec”. Można się było w niej chronić przed innymi Niemcami.

Przez jeden rok wojny jest prywatnym nauczycielem w majątku Kleniewskich pod Opolem Lubelskim. Chłopiec, którego uczy, zginie potem w powstaniu. W następnym roku Ziemilski pracuje w fabryce kabli w Ożarowie i zaczyna studiować na tajnej Politechnice Warszawskiej. Konspiruje, jest w zgrupowaniu „Parasol”, ale nie walczy w powstaniu, zostaje oddelegowany do I Pułku Strzelców Podhalańskich AK, do grupy dywersyjnej „Ciupaga”. Nie chce jednak zabijać i postanawia opuścić organizację, gdy nastąpi pokój.

***

Kim wtedy był, w 1945 r.? Niedokończonym studentem, wygnańcem z kochanego miasta, półsierotą. Zawiadomienie, że ojciec zginął na Majdanku, dotarło do rodziny tego samego dnia co spóźnione gratulacje dla doktora Ziemilskiego od filmy Bayer – za wynalazczą pracę nad nowym lekarstwem.

Syn chce robić coś pożytecznego, pali się do działania. Ojciec należał do PPS, przyjaciel Jan Strzelecki był redaktorem podziemnych pepeesowskich pism „Płomienie” i „Młodzież Socjalistyczna”. Ta droga wydaje się trafna. Andrzej Ziemilski zgłasza się więc do PPS i z jej pierwszą grupą operacyjną jedzie na już zdobyty, ale jeszcze nieurządzony Górny Śląsk, do Gliwic.

Jeszcze dymi spalony teatr. Jeszcze widzi w gruzach trupy chłopców z Hitlerjugend. Ma wysiedlać Niemców. Wspomina w „Dobrym Niemcu”, że miał wtedy serce twarde: „druzgotałem w sobie z marszu najmniejsze wątpliwości”. Zna dobrze niemiecki. Kiedy wysiedlani lamentują, wykłada im rzeczowo, z wyższością: „jesteśmy szalenie humanitarni, bo dajemy ileś tam (np. dwanaście) godzin na zabranie rzeczy, a w Poznańskiem w 1939 roku Niemcy dawali nam pół godziny i zgodę na jedną walizkę”. Na łóżku w mieszkaniu po Sturmführerze widzi poduszeczkę z haftem: „Fur ein kleines Mittagsschlafchen” i zabiera ją jako łup czy raczej dowcip wojenny.

Po wielu latach słyszy słowa Jana Józefa Lipskiego, cytowane przez Władysława Bartoszewskiego na sesji Bundestagu: „Wzięliśmy udział w pozbawieniu ojczyzny milionów ludzi, z których jedni zawinili na pewno poparciem Hitlera, inni biernym przyzwoleniem na jego zbrodnie, jeszcze inni tylko tym, że nie zdobyli się na heroizm walki ze straszliwą machiną terroru – w sytuacji, gdy ich państwo toczyło wojnę. Zło nam wyrządzone, nawet największe, nie jest jednak i nie może być usprawiedliwieniem zła, które sami wyrządziliśmy”. Zgadza się z tym. Ale kiedy po latach szykuje do druku swoje dawne szkice gliwickie, nie zmienia w nich ani słowa, niech świadczą o tym, co wtedy czuł. Chce być wobec siebie uczciwy.

Po powrocie ze Śląska otrzymuje indeks wydany przez Facultatis Litterarum Universitatis Varsoviensis i wybiera już na zawsze drogę humanistyki.

I zaraz idzie w ściany skalne razem ze Strzeleckim, Długim Janem ze swego opowiadania „Dziesięć dni na Ornaku”. Robią parę nowych dróg i wariantów – krawędź południowej ściany Małego Lodowego Szczytu, północno-wschodni filar Zadniego Mnicha…

Strzelecki, rekonwalescent po ranach w powstaniu, pisze w „Książce o górach” słowa, które przyjaciel mógłby za nim powtórzyć: „Gdzie miałem pójść, jeśli nie tu właśnie? Byliśmy prawie boso, niepewni następnego dnia. Ale pełni jakiegoś spokoju, że cokolwiek by nas spotkało – idziemy jak w Powstaniu dobrą drogą. (…) To miejsce na ziemi jest nasze”.

Inaczej Uniwersytet Warszawski. To miejsce szybko przestaje być „nasze”. W 1947 r. profesor Stanisław Ossowski zdobywa dwie izdebki na swój zakład socjologii, ale radziecka „Historia filozofii zachodnioeuropejskiej” już dekretuje, że socjologia to łże-nauka lokajów burżuazji. Wprawdzie w pokoikach grzeją jeszcze kaloryfery, ale atmosfera coraz chłodniejsza. W roku 1950 socjologia zostaje wyrzucona z polskich uniwersytetów. Andrzej Ziemilski zdąży wprawdzie obronić pracę magisterską u prof. Ossowskiego pod chytrym tytułem „Sport burżuazyjny. Zarys problematyki historyczno-socjologicznej”, ale trzeba już sobie szukać innej perspektywy. Zwłaszcza że kto by zechciał, ma na magistra dwa haki: jeden to AK, drugi – rozstanie się z PPS na pół roku przed jej zjednoczeniem z PPR.

Ziemilski – jak wielu z jego pokolenia – szuka więc zajęcia na uboczu zainteresowań władz i ich służb. Uzupełnia kwalifikacje na odpowiednich kursach. Latem jest instruktorem taternickim, zimą instruktorem i trenerem narciarskim. A w martwych sezonach zajmuje się z matką Olgą Ziemilską tłumaczeniami. Tłumaczą „Ucieczkę od wolności” Ericha Fromma, która ciągle w tym samym przekładzie osiąga 14 wydań, a w 2023 r. wychodzi nawet w e-booku. Ale żeby się utrzymać, trzeba także brać to, czym wzgardzili inni tłumacze, a co koniecznie leży w planach wydawniczych, na przykład wiersze wybrane ministra kultury Niemieckiej Republiki Demokratycznej.

Czytaj więcej

Małgorzata Fuszara: Oczywisty nakaz ratowania życia kobiety przestał obowiązywać

***

Po odwilży można już używać pojęcia socjologia. Można do niej wrócić i wykorzystać ją na rzecz miejsca, które jest „nasze”. Tym miejscem, jak przedtem, są góry, ale nie Tatry. To Sudety, pasmo Śnieżnika. Miejsce puste na mapie turystycznej Polski. Naprawdę śnieżne, od początków grudnia do kwietnia. Różnica wzniesień na północno-wschodniej ścianie – 800 metrów. Łatwy dojazd do centrum pasma. Bliskość miast i znanych uzdrowisk. A więc szansa na budowę dużego ośrodka narciarskiego i rekreacyjnego, który ożywi okolicę i da pracę mieszkańcom.

Zatłoczone Zakopane z oblężonym Kasprowym staje się parodią stacji narciarskiej, nie pełni roli społecznej. A Edward Gierek deklaruje wrażliwość na ludzkie potrzeby.

Andrzej Ziemilski i Jerzy Szperkowicz mają poparcie „Życia i Nowoczesności” – dodatku do „Życia Warszawy”. Skupiają wokół siebie architektów, urbanistów, socjologów, inżynierów budownictwa, specjalistów od transportu drogowego i linowego, klimatologów. Niemal wszyscy są narciarzami, gotowymi do wspólnej pracy. To ich przygoda życiowa, która ma przynieść powszechny pożytek.

Przedsięwzięcie budzi wielkie zainteresowanie, prasa poświęca mu około stu reportaży, tekstów informacyjnych, głosów dyskusyjnych. Andrzej Ziemilski, dusza akcji, jest doskonale do niej przygotowany doświadczeniem i wiedzą. Pod kierunkiem prof. Jerzego Hryniewieckiego kończy właśnie pracę doktorską o urbanistyce i funkcjonowaniu ośrodków narciarskich w krajach alpejskich i USA.

Wiosną 1973 r. projekt zagospodarowania rejonu Śnieżnika jest gotowy – założenia, ekspertyzy, tabele podpisane przez fachowców z uprawnieniami, kilkadziesiąt kolorowych plansz, niektóre wielkie jak ściana. Po roku odbywa się konkurs architektoniczny na główną zabudowę zespołu. Zostaje rozstrzygnięty, ale budowa nie rusza. Do Andrzeja Ziemilskiego dociera rada, by dał sobie spokój. Oczkiem w głowie władzy jest teraz Huta Katowice. Ma być największa w Europie, jeśli nie na świecie. Ona zeżre wszystko (historię projektu opisał obszernie Andrzej Ziemilski w „Rzeczpospolitej” z 27–28 grudnia 1997 r. w artykule „Warto marzyć”).

***

Ma teraz więcej czasu na pisanie. Wydaje książkę po książce. Szkice z pogranicza socjologii: „Człowiek w krajobrazie”, „Ludzie boiska i ludzie estrady”, „Sytuacja kultury polskiej w końcu XX wieku”, „Sport i codzienność”. Pisze opowiadania i eseje, w których łączy wspomnienia z refleksją moralną i historyczną, jak wspomniane w tym artykule „Dobry Niemiec” i „Znalezione nad jeziorem Wiartel”. A na początku lat 90., na progu wielkiej zmiany, bada za pomocą narzędzi socjologicznych, jak Polacy są do niej przygotowani. Żartobliwie komentuje tę pracę, wydaną przez Instytut Kultury, cytatem z wiersza Jerzego Lieberta:

…ani tu Zachód, ani Wschód,

coś tak, jak gdybyś stanął w drzwiach

I własnym końcowym zdaniem: „Dylemat polskiej adaptacji do Wielkiej Zmiany polega na tym, jak wreszcie wyjść z tego »przeciągu«”

Czytaj więcej

Muranów broni podwórek i swojej tożsamości

***

Wcześniej, w 1991 r., wyruszyliśmy w wędrówkę po Czarnohorze. Nasz przyjaciel ze Lwowa chciał, by na Howerlę weszli razem Ukraińcy z Polski, Polacy z Polski, Polacy z Ukrainy, Ukraińcy z Ukrainy. W grupie ośmiorga Polaków z Polski był Andrzej Ziemilski (najstarszy z nas), jego żona Małgorzata Dzieduszycka, paru przyjaciół z klubu narciarskiego Kaczka. Andrzej, który cierpiał w brudnych turbazach, odżywał w górach. Kiedy zabudowania ginęły nam z oczu, zaczynaliśmy żyć czasem nazywanym przez Vincenza czasem górskim. „Jedzie sobie ten czas, olbrzymi stary gazda, przez połoniny, wozem zaprzężonym w łaskawe byki”.

Andrzej rozpoznawał stare drogi austriackie i kotły, do których zjeżdżał na nartach z hikory. Góry, miękkie i łagodne albo postrzępione – w paśmie Gorganów – otaczały nas zewsząd aż po horyzont. Ludzi tu prawie nie było. Spotkaliśmy mężczyznę z dorastającym synem. Wyglądał jak stalker z filmu Tarkowskiego.

Nasi przewodnicy znali na pamięć prawie niewidoczne drogi i dróżki, wiedzieli, gdzie znajdziemy strumień, gdzie najlepiej rozstawić biwak i gdzie żaden kontroler nie będzie nas niepokoił, ale nie słyszeli nigdy o Vincenzie. Tak samo pracownicy Muzeum Iwana Franki w Krzyworówni nad Czeremoszem. Dopiero od Andrzeja dowiedzieli się, że Iwan Franko był gościem na weselu rodziców Stanisława Vincenza i że Vincenz postawił mu pomniczek w parku swego dworu w Słobodzie Rungurskiej. (Po 17 latach w Muzeum Franki urządzono pokój Vincenza; znalazły się w nim polskie i ukraińskie wydania „Na wysokiej Połoninie”).

W jednej z turbaz dowiedzieliśmy się o puczu Janajewa. Paru niemieckich turystów natychmiast spakowało bagaże, by wrócić do domu. My zostaliśmy w górach. Po paru dniach zeszliśmy w dolinę z Popa Iwana. Na każdej chacie spotkanej po drodze wisiała niebiesko-żółta flaga. Ukraina budziła się do niepodległości.

Lwów był tłoczny, rozgorączkowany. Nowa rzeczywistość pełna nadziei ułatwiała Andrzejowi spotkanie z miastem. Poszliśmy pod dom, w którym mieszkał. Opierał się o wysoki forteczny mur klasztoru Benedyktynów z okrągłą dziurą na dole, zapchaną śmieciami. Małgosia Dzieduszycka-Ziemilska zrobiła zdjęcie. Postarała się, by dziura była dobrze widoczna.

Andrzej wykuł ją razem z dozorcą domu 4 września 1939 r., kiedy bano się nalotów niemieckich. Zrobili to za zgodą zakonu. Doktor Benedykt Ziemilski leczył zakonników i znał przeora, który zapewnił, że w razie alarmu rodzina będzie mogła się przecisnąć przez otwór i skorzystać z opieki twierdzy klasztornej.

Andrzej wszedł na schody zapukać do drzwi dawnego mieszkania. Było zajęte przez dwa niezależne biura, odwiedziny nie sprawiły ani ich pracownikom, ani Andrzejowi żadnego kłopotu.

***

Uprawiał ekstremalne sporty, a zmarł niespodziewanie, na zawał. Pogrzeb odbył się na małym katolickim cmentarzu w Laskach w 2003 r. Stefan Bratkowski we wspomnieniu pośmiertnym napisał o kręgu inteligencji żoliborskiej, „któremu dolegało poczucie niepotrzebności, w którym kultura, doświadczenie i poczucie odpowiedzialności za swoje czyny wykrystalizowały się w najpiękniejszą formację, dziś jakby wypchniętą ze społecznego krwiobiegu, niemodną i poza pasmem słyszalności”.

Mały cmentarz z trudem mieścił przybyłych. Z Zakopanego przyjechali Trebunie Tutki. Zagrali i zaśpiewali:

Hej Krywaniu, Krywaniu wysoki

Płyną, lecą nad tobą obłoki

Tak się tocy moja myśl jak łone

Myśli me, myśli me stracone

Postscriptum

W ponad pięć lat po śmierci Andrzeja Małgorzata Dzieduszycka-Ziemilska i jej synowie – Wojciech (wtedy 32) i Paweł (28) – postanawiają spędzić Boże Narodzenie w Jerozolimie i odwiedzić Betlejem. Tuż przed wyjazdem młodzi Ziemilscy przeglądają papiery rodzinne i w akcie małżeństwa zawartego w 1918 r. przez Benedykta Ziemilskiego z Olgą Askenase znajdują wiadomość, że ojcem ich dziadka był Bernhard Zimmels. Andrzej Ziemilski nigdy o tym nie wspominał. Jego matka także. Ale Małgorzata i synowie, obaj ochrzczeni, nie są zaskoczeni wątkiem żydowskim, chociaż do tej pory wiązali go tylko z pochodzeniem babki Olgi, też przemilczanym w rodzinie. Po wylądowaniu w Jerozolimie idą do Jad Waszem. Dotąd wiedzieli, że doktor Ziemilski urodzony w Ostrawie na Morawach zginął na Majdanku. W Jad Waszem znajdują go na liście ofiar Holokaustu, był więc Żydem.

Na dalsze badanie sprawy nie ma już czasu, wykupili miejsca w samolocie, muszą wracać do Polski.

W Pradze mają przesiadkę. Paweł podejmuje nagłą decyzję. Zostawia na lotnisku mamę i brata i wsiada do pociągu do Ostrawy. Miasto jest zaśnieżone, wymarłe, dworzec pusty, zimny, w jedynym otwartym okienku nudzi się kasjerka. Paweł tłumaczy jej, że jest Polakiem i że szuka wiadomości o Bernhardzie Zimmelsie z Ostrawy, być może jest jego prawnukiem. Dziwne zwierzenie przy kasie dworcowej. Być może działa magia sylwestrowego wieczoru, bo dziewczyna telefonuje do koleżanki, która pracuje w urzędzie miasta. A koleżanka nie tylko otwiera przed Pawłem paradne wrota urzędu, ale umawia go ze stałym bywalcem archiwum, sędziwym Michałem Salomonowicem, który przeżył Holokaust, ma żonę Polkę, zna sześć języków i wie wszystko o Żydach ostrawskich.

Po godzinie Salamonowic wita Pawła z plikiem kserokopii – jest w nich między innymi zdjęcie pradziadka. Okazuje się, że Bernhard Zimmels był pierwszym rabinem w Ostrawie. Salamonowic opowiada o nim, jakby go znał. Wie, że skończył studia we Wrocławiu, zrobił doktorat ze średniowiecznej filozofii sefardyjskiej, był krótko rabinem w Wiedniu, a potem oddelegowano go do tworzenia wspólnoty w szybko rozwijającym się mieście Ostrawa. Umarł młodo na serce, miał 32 lata. Osierocił dwuletniego synka Barucha. Wdowa z dzieckiem wyjechała z Ostrawy i wyszła za mąż za właściciela lwowskiej apteki. Nie ma wątpliwości, że Baruch jest późniejszym Benedyktem Ziemilskim, dziadkiem Wojciecha i Pawła.

Czytaj więcej

Jas Gawronski: Silvio Berlusconi miał genialne pomysły

Michał Salomonowic, poruszony i szczęśliwy, pokazuje Pawłowi miasto, prowadzi go do centrum handlowego Prior. Umocowano tam tablicę z gwiazdą Dawida, która zaświadcza, że zanim Holokaust zmiótł tutejszą społeczność żydowską, w tym miejscu była synagoga. Paweł wraca do Warszawy, ale kontakt z Michałem Salomonowicem trwa. Z Ostrawy przychodzą e-mailem kopie dokumentów, które skłaniają Pawła do dalszych poszukiwań. Mamy więc kartę tytułową dzieła rabina Zimmelsa o życiu, pracy i naukach Leo Hebraeusa, XV-wiecznego filozofa żydowskiego, lekarza i poety, uchodźcy spod władzy hiszpańskiej wymuszającej na Żydach konwersję. Jest też zdjęcie macewy z grobu pradziadka w Brodach.

Paweł szuka w Warszawie starych lwowiaków, którzy mogli zetknąć się z dziadkiem. Erwin Axer, dawny znajomy rodziny Ziemilskich, mówi mu, że doktor nie trafił do obozu z łapanki ulicznej. Został wydany przez swego pacjenta.

Wiadomości o nieznanych dotąd przodkach sprawiają, że starszy syn Andrzeja Ziemilskiego robi badanie DNA; okazuje się, że jest w 48,6 proc. Żydem askenazyjskim, w 47,5 proc. Europejczykiem wschodnim, w reszcie – Europejczykiem północno-zachodnim. Młodszy brat już nie robi badania, przyjmuje ten wynik za swój.

Zapytałam, co to zmienia w ich życiu.

Paweł: – Ciągle mnie zdumiewa siła tej tajemnicy. Jak on sobie z nią radził. Był takim otwartym człowiekiem. Tak się wydawało. Widocznie uważał, że trzeba nas chronić. Trochę mnie to boli. Ale lubię tę historię, podoba mi się dawne nazwisko, lubię myśleć o tych moich przodkach. Będę szukał o nich wiadomości i będę o tym opowiadał córkom.

Wojciech: – Zrobiłem test DNA głównie z ciekawości, a nie by miał mnie na nowo określić. Wiem, że czeka mnie ta wielka opowieść, ale się do niej nie spieszę. Jestem wdzięczny ojcu za przekazanie mi szacunku dla kultury oświeceniowej, dla ducha protestantyzmu, dla myśli socjologicznej, dla muzyki, to przecież także tradycja żydowska. Ale przede wszystkim wpoił mi przekonanie, że ważne jest to, jak sami budujemy siebie, swój los.

Mój stosunek do niego trochę się jednak zmienił. Uważałem go za wzór szczerości, prawdomówności, a nie mówił nam całej prawdy. Ale człowiek może się składać z wielu warstw i trzeba to uszanować.

Pierwszy raz zobaczyłam Andrzeja Ziemilskiego jakieś 60 lat temu. Siedział na śniegu przy trasie naszego slalomu i owijał buty cienkimi rzemieniami o zdumiewającej długości, umocowanymi do nart. Te wiązania nazywały się langrimeny i już były niemodne, bo wymyślano nowe, metalowe, szczękające, które wypinały się przy upadku. Dopiero wstąpiłam do klubu dziennikarzy narciarzy o skromnej nazwie Kaczka, współzakładanego przez Andrzeja po odwilży 1956 r., byłam pod wrażeniem jego sławy narciarskiej i dziwiłam się tym wiązaniom.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi