Byłam na Szewskiej

Choć „Na Szewskiej” jest lekturą arcyciekawą i dziękuję Cezaremu Łazarewiczowi za tę książkę, to w moim odczuciu nie wszystko udało się autorowi wyjaśnić, wiele akcentów nie zostało celnie rozłożonych, a rozumowanie zawiera luki.

Publikacja: 09.06.2023 17:00

Juwenalia w Krakowie przerodziły się w manifestacje z powodu zamordowania Stanisława Pyjasa; 15 maja

Juwenalia w Krakowie przerodziły się w manifestacje z powodu zamordowania Stanisława Pyjasa; 15 maja 1977 r.

Foto: Ireneusz Radkiewicz/pap

Sama go namawiałam, by zajął się sprawą Pyjasa. Cezary Łazarewicz jest uznanym i utalentowanym reportażystą, autorem książki, która powinna trafić na listę lektur szkolnych – „Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka”. A przecież teraz, po przeczytaniu „Na Szewskiej”, martwię się i czuję dziwne pomieszanie. Wszystko jest w tej książce rzetelnie poukładane, racje podzielone i wyważone, metoda wysnuwania wniosków klarowna, a całość świetnie się czyta. Skąd zatem poczucie skołowania i niedosytu? Wiadomo, że bohaterów tamtych wydarzeń (albo ich kolegów) trudno autorowi zadowolić. Starałam się jednak czytać „Na Szewskiej” bez emocji, wyłącznie „rozumem”. I była to pasjonująca lektura. Wymagająca jednak komentarza.

Czytaj więcej

Byłam na Szewskiej

Pyjas nie był nikim

1. Staszek Pyjas nie był zdegenerowanym alkoholikiem. Łazarewicz cytuje nauczycieli i wykładowców Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy opowiadają o wybitnie uzdolnionym i wykształconym młodym człowieku. Ale opinie te osłabia nie wiedzieć ile razy powtarzana mantra o nadużywaniu alkoholu. Powiem więc dobitnie, co myślę na ten temat. Filologia polska na UJ była w tamtym czasie kierunkiem elitarnym, co przecież Łazarewicz przyznaje. Staszek – chłopak z głębokiej prowincji, który musiał nadrabiać braki kapitału kulturowego, ale nigdy nie powtarzał roku, przeciwnie, dostawał nagrody rektorskie – musiał ciężko na swoje wyniki pracować. A przecież pracował też zarobkowo: mył okna i wagony, pisał cudze magisterki, o czym zresztą w książce czytamy. Pił i upijał się incydentalnie, jak wielu wtedy. Może zresztą więcej albo częściej, bo w konwencji „poety przeklętego”, żyjącego w rzeczywistości, której nie akceptuje i nie dostrzega w niej nadziei. Tymczasem w czytelniku pozostaje osad uprzedzenia. I to od samego początku opowieści, kiedy to Seweryn Blumsztajn dzieli się swymi wątpliwościami. Mówi mianowicie, że nie widzi powodu, dla którego Służba Bezpieczeństwa miałaby obrać za cel Pyjasa, bo przecież „nie był nikim ważnym”. Przyznam, że mam żal do Łazarewicza, że tę kompletnie fałszywą tezę bierze za dobrą monetę, nie polemizuje, nie rozwija, nie szuka alternatywnych interpretacji. W rezultacie w niedawnej rozmowie w TOK FM red. Mikołaj Lizut powtarzał, że „Pyjas był nikim”.

Nie chodzi mi wcale o urażoną godność. Choć znałam Pyjasa słabo, to lubiłam go, ponieważ był ujmująco miły i skromny. Tu jednak lubienie czy nielubienie nie ma nic do rzeczy. Od początku, od tamtej nieszczęśliwej wiosny, twierdziłam publicznie, że Pyjas był ofiarą idealną: niewysoki, według opinii lekarzy – niedożywiony, nie miał w Krakowie żadnej wpływowej rodziny. Nie stało za nim żadne środowisko, żadna instytucja, nawet Kościół, poza którym się sytuował. Tylko tych paru kumpli z domu studenckiego Żaczek. No i kumpel na usługach SB.

Nie od razu dopuściłam hipotezę zabójstwa, ale gdy nawarstwiały się poszlaki wskazujące na to, że bezpieka maczała paluchy w tej sprawie – wybór na ofiarę Pyjasa jawił się jako optymalny. Że nie był ważny? Ależ był! To on zebrał najwięcej podpisów w petycji domagającej się zaprzestania represji wobec robotników z Radomia i Ursusa. W logice zastraszenia nowego, dopiero rodzącego się środowiska opozycyjnego był dla SB celem idealnym.

Czytaj więcej

Anna Kiedrzynek: Choroba idzie za mną

Maleszka kręci nami, jak chce

2. Sportretowany w książce Lesław Maleszka, w odróżnieniu od Pyjasa, budzi zainteresowanie i współczucie. We mnie też budzi współczucie. Po latach emocje się wyciszają i my wszyscy, perfidnie zdradzani przez lata, pozbyliśmy się nienawiści. Pozostała tylko gorycz. Ale przecież nikt nie chciałby, żeby ten straszny człowiek głodował. To dlatego mniej więcej raz w roku kontaktujemy się z nim, by zapytać, czy i jak żyje.

Jednak ani chrześcijańskie wybaczenie, ani empatia nie pomagają w ocenie, a tym bardziej w zrozumieniu. Skoro „Ketmana” nie stać na rachunek sumienia, mógłby pokusić się o terapię, by sam rozpoznał, co uczynił.

Trudno prostować wszystkie androny, jakie, korzystając ze sposobności, nam wciska, bo jest ich zbyt dużo. Najzabawniejszą bzdurą jest opowieść o wykładzie Adama Michnika w jego mieszkaniu (które było wielkości i charakteru chustki do nosa) i o tym, jak został pobity, broniąc przed milicjantami swego gościa.

Mam wrażenie, że Cezary Łazarewicz okazał się zbyt empatycznym i ufnym człowiekiem. Że uwierzył w banialuki serwowane przez „Ketmana” w rozmowach, czy w tym zakłamanym wyznaniu „Byłem Ketmanem”, którego obszerne fragmenty znalazły się w książce. Kłopot z Malechą jest taki, że jeśli wyczuje słabość, to z niej skorzysta!

Lesław Maleszka – który wcale się nie jąkał, dopóki nie poznał Adama Michnika – jest trudnym orzechem do zgryzienia. Gdzie Łazarewicz, znakomity przecież i wytrawny reportażysta, popełnił błąd? W którym momencie, diagnozując Maleszkę, natrafił na blokadę? Przyznaję, że nie miał łatwego zadania. Nawet Bronisław Wildstein na przestrzeni lat trzykrotnie odrzucał prawdę o „Ketmanie”. Ale książka „Na Szewskiej” powstała teraz, kiedy już wiemy, że dobro i zło oraz prawda i fałsz są pojęciami znanymi Maleszce doskonale, lecz tylko z definicji przeczytanych w Słowniku języka polskiego.

Gdyby pisał tylko klasyczne donosy, czyli sprawozdania z tego, co kto robi, czy mówi, można byłoby to jakoś wytłumaczyć. Ale tak nie było. On przedkładał SB scenariusze na rozprawienie się z nami. Kilka dni po Czarnym Marszu proponował, żeby SB nas skompromitowała poprzez alkohol i narkotyki, a „jeśli nie ma po temu przesłanek, należy je stworzyć”. Gdyby SB propozycję „Ketmana” wcieliła w życie, wolę sobie nie wyobrażać reakcji mojej mamy. Przez lata wraz z ciotkami składała się, żeby biednemu Leszkowi wręczać pieniądze. Robiły to w tajemnicy przede mną, „żeby go nie upokarzać”. Dowiedziałam się o tym dopiero wtedy, gdy jego agenturalność poznała opinia publiczna. Mama nie była jedyną osobą organizującą składki „na Maleszkę”. Musiał nieźle się bawić, biorąc kasę od SB i od patriotycznych starszych pań bez grosza.

Trudno powiedzieć, czy Pyjas mógł się zorientować w podwójnej grze Malechy, ale z pewnością Malecha mógł się tego właśnie obawiać. Zwłaszcza od momentu, gdy wniosek o ukaranie autora anonimów zawierających groźby karalne został skierowany do prokuratury. Takie hipotezy snuł mecenas Andrzej Rozmarynowicz, choć teoretyzował, bo o podwójnej roli przyjaciela Pyjasa nie miał wówczas pojęcia.

W książce Maleszka opowiada, że po śmierci Pyjasa bardzo obawiał się zabójstwa. A w następnym zdaniu twierdzi, że nie wierzył, iż Pyjas został zabity. No i tak kręci nami, jak chce…

Bo trzeba wiedzieć, że nie kto inny jak on już w dniu śmierci Pyjasa, 7 maja 1977 r., stanowczo i bez cienia wątpliwości twierdził, że to „bezpieka zabiła Staszka”. Mówił to wszystkim, czy chcieli, czy nie chcieli słuchać. A przecież w tym czasie był zadaniowany przez SB… To właśnie oficer prowadzący nakazał mu z wiadomością o śmierci Pyjasa udać się do Żaczka! Dlaczego „Ketman” podgrzewał atmosferę? Dlaczego?

Czytaj więcej

Kto ukróci dręczenie koni. Ponure kulisy gonitw

Wiele wątpliwości

3. Zabili czy nie zabili? Nie wiem. Po przeczytaniu „Na Szewskiej” w dalszym ciągu nie wiem. Łazarewicz pisze, że Pyjas spadł z wysokości. Nie mam podstaw, by podważać opinie ekspertów, a arcyciekawy wywód Łazarewicza zawiera nieznane szerokiej opinii publicznej fakty. Jednak w wywodzie tym dostrzegam luki.

Po pierwsze, jak uwierzyć, że mocno pijany człowiek w ciemności (tej nocy nie działało światło na klatce przy Szewskiej 7) wspina się po krzywych schodach na drugie piętro, nie zostawiając śladów, nie chwytając się ścian i poręczy? A przecież niemal natychmiast po śmierci Pyjasa – 7 maja – z Warszawy przyszedł rozkaz z samego MSW, by zabezpieczyć ślady linii papilarnych z poręczy, drzwi, ścian. Nie ma ich. Ponoć zostały zatarte. Tak dokładnie? W ciągu kilku godzin?

Po drugie, nie tylko Maleszka, Jacek Kuroń i ludzie KOR mówili o zabójstwie politycznym. O takiej możliwości przekonanych było sporo ubeków, nie jeden inspektor Jan Olszak. Łazarewicz o tym pisze. Relacjonuje też rozmowę z Józefem Tejchmą, który w roku 1977 był wicepremierem i członkiem Biura Politycznego KC PZPR. Tejchma mówi: „Wszystko, co wychodziło z Rakowieckiej, było obarczone pewnym znakiem zapytania: czy to jest prawda?”. Łazarewicz dociska: „A pan wierzył w wypadek czy w zabójstwo polityczne?”. „Wszystko było możliwe w tamtym czasie, także i zabójstwo”.

Po trzecie, sądzę, że prokurator Henryk Sołga, prowadzący pierwsze śledztwo tuż po śmierci Pyjasa, starał się być uczciwy. Razem ze swoim zastępcą w miarę możliwości uwzględniali postulaty mecenasa Rozmarynowicza – pełnomocnika rodziny. Tylko że mieli ograniczone możliwości. W poszukiwaniu autora anonimów wzywających do rozprawienia się z Pyjasem mozolnie badano charakter pisma tysięcy krakowskich studentów, podczas gdy ich autorem był oficer SB. O czym doskonale zresztą wiedział Maleszka. Prokuratura uzyskała też zapewnienie, że Pyjas nie był inwigilowany przez SB, co oczywiście było wierutnym kłamstwem. Zachowały się zapiski inwigilowania Staszka godzina po godzinie i minuta po minucie, chociaż nie w dniu poprzedzającym jego śmierć. Zresztą to, co się zachowało, a co zostało zniszczone, to osobny temat, którego już nikt nigdy nie zgłębi.

Po czwarte, zniszczono mnóstwo akt tajnych współpracowników, w tym teczkę pracy Maleszki. Trudno uwierzyć, że ograniczył się do donosów tylko na nasz temat, czyli działań Studenckiego Komitetu Solidarności. Był na to zbyt ambitny.

Przez lata cieszył się zaufaniem naszym i Komitetu Obrony Robotników, i wspaniale to dyskontował. Nie wierzę, że nie informował detalicznie SB o działaniach opozycji warszawskiej w czasie stanu wojennego i w końcu lat 80.

Po piąte, zniknęła piwnica, do której drzwi znajdowały się obok miejsca, gdzie zabezpieczono ciało Staszka. Ponoć sprzątaczka znalazła w tej piwnicy okulary, które mogły do niego należeć. Opowiadała o tym właścicielom sąsiadującej z feralnym miejscem cukierni, ale było za późno, nikt się nie zainteresował, a kobieta zmarła. Kiedy po latach śledztwo prowadził prokurator Krzysztof Urbaniak, kamienica przy Szewskiej 7 była już mocno przebudowana. W wolnej Polsce z jakichś pokrętnych powodów część dokumentów SB oraz nazwiska agentów były utajnione. Więc śledczy działali po omacku, świadkowie umierali, a dokumenty znikały lub płowiały.

Czytaj więcej

Paulina Przybysz: „Wracając” to powrót do siebie

Pasjonująca lektura

A jednak jestem wdzięczna Cezaremu Łazarewiczowi za tę książkę. Choć nie wszystko udało mu się wyjaśnić, choć akcenty nie zawsze są celnie rozłożone, a rozumowanie zawiera pewne luki, co w moim odczuciu nie pozwala jednoznacznie rozstrzygnąć, jak zginął Pyjas. Tym niemniej „Na Szewskiej” jest lekturą arcyciekawą. Aby nie przeoczyć istotnych uwag i obserwacji, trzeba książkę czytać uważnie, oceniać cytowane źródła i wysnuwać z nich wnioski. To pasjonujące zajęcie. Nie dziwi zatem, że o „Na Szewskiej” dużo się pisze i mówi. Najciekawiej zaś mówi w wywiadach sam Cezary Łazarewicz. Jak gdyby chciał uzupełnić i rozbudować narrację o niezwykle ważny element: mit i jego znaczenie.

Liliana Sonik – (ur. 1954 r. w Krakowie) studiowała na jednym roku polonistyki UJ ze Stanisławem Pyjasem. Po jego śmierci wraz z pozostałymi opozycjonistami zakładała Studencki Komitet Strajkowy w Krakowie i pełniła funkcję jego rzecznika. Do 1989 roku pozostawała aktywnie zaangażowana w działalność antykomunistyczną, w okresie 1984–1996 przebywała na emigracji we Francji. Przez lata pracowała w mediach, sprawuje również mandat radnej w gminie Świątniki Górne. Jest żoną Bogusława Sonika, działacza opozycyjnego w PRL, a obecnie posła na Sejm RP.

Sama go namawiałam, by zajął się sprawą Pyjasa. Cezary Łazarewicz jest uznanym i utalentowanym reportażystą, autorem książki, która powinna trafić na listę lektur szkolnych – „Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka”. A przecież teraz, po przeczytaniu „Na Szewskiej”, martwię się i czuję dziwne pomieszanie. Wszystko jest w tej książce rzetelnie poukładane, racje podzielone i wyważone, metoda wysnuwania wniosków klarowna, a całość świetnie się czyta. Skąd zatem poczucie skołowania i niedosytu? Wiadomo, że bohaterów tamtych wydarzeń (albo ich kolegów) trudno autorowi zadowolić. Starałam się jednak czytać „Na Szewskiej” bez emocji, wyłącznie „rozumem”. I była to pasjonująca lektura. Wymagająca jednak komentarza.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem