Sama go namawiałam, by zajął się sprawą Pyjasa. Cezary Łazarewicz jest uznanym i utalentowanym reportażystą, autorem książki, która powinna trafić na listę lektur szkolnych – „Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka”. A przecież teraz, po przeczytaniu „Na Szewskiej”, martwię się i czuję dziwne pomieszanie. Wszystko jest w tej książce rzetelnie poukładane, racje podzielone i wyważone, metoda wysnuwania wniosków klarowna, a całość świetnie się czyta. Skąd zatem poczucie skołowania i niedosytu? Wiadomo, że bohaterów tamtych wydarzeń (albo ich kolegów) trudno autorowi zadowolić. Starałam się jednak czytać „Na Szewskiej” bez emocji, wyłącznie „rozumem”. I była to pasjonująca lektura. Wymagająca jednak komentarza.
Czytaj więcej
Choć „Na Szewskiej” jest lekturą arcyciekawą i dziękuję Cezaremu Łazarewiczowi za tę książkę, to w moim odczuciu nie wszystko udało się autorowi wyjaśnić, wiele akcentów nie zostało celnie rozłożonych, a rozumowanie zawiera luki.
Pyjas nie był nikim
1. Staszek Pyjas nie był zdegenerowanym alkoholikiem. Łazarewicz cytuje nauczycieli i wykładowców Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy opowiadają o wybitnie uzdolnionym i wykształconym młodym człowieku. Ale opinie te osłabia nie wiedzieć ile razy powtarzana mantra o nadużywaniu alkoholu. Powiem więc dobitnie, co myślę na ten temat. Filologia polska na UJ była w tamtym czasie kierunkiem elitarnym, co przecież Łazarewicz przyznaje. Staszek – chłopak z głębokiej prowincji, który musiał nadrabiać braki kapitału kulturowego, ale nigdy nie powtarzał roku, przeciwnie, dostawał nagrody rektorskie – musiał ciężko na swoje wyniki pracować. A przecież pracował też zarobkowo: mył okna i wagony, pisał cudze magisterki, o czym zresztą w książce czytamy. Pił i upijał się incydentalnie, jak wielu wtedy. Może zresztą więcej albo częściej, bo w konwencji „poety przeklętego”, żyjącego w rzeczywistości, której nie akceptuje i nie dostrzega w niej nadziei. Tymczasem w czytelniku pozostaje osad uprzedzenia. I to od samego początku opowieści, kiedy to Seweryn Blumsztajn dzieli się swymi wątpliwościami. Mówi mianowicie, że nie widzi powodu, dla którego Służba Bezpieczeństwa miałaby obrać za cel Pyjasa, bo przecież „nie był nikim ważnym”. Przyznam, że mam żal do Łazarewicza, że tę kompletnie fałszywą tezę bierze za dobrą monetę, nie polemizuje, nie rozwija, nie szuka alternatywnych interpretacji. W rezultacie w niedawnej rozmowie w TOK FM red. Mikołaj Lizut powtarzał, że „Pyjas był nikim”.
Nie chodzi mi wcale o urażoną godność. Choć znałam Pyjasa słabo, to lubiłam go, ponieważ był ujmująco miły i skromny. Tu jednak lubienie czy nielubienie nie ma nic do rzeczy. Od początku, od tamtej nieszczęśliwej wiosny, twierdziłam publicznie, że Pyjas był ofiarą idealną: niewysoki, według opinii lekarzy – niedożywiony, nie miał w Krakowie żadnej wpływowej rodziny. Nie stało za nim żadne środowisko, żadna instytucja, nawet Kościół, poza którym się sytuował. Tylko tych paru kumpli z domu studenckiego Żaczek. No i kumpel na usługach SB.
Nie od razu dopuściłam hipotezę zabójstwa, ale gdy nawarstwiały się poszlaki wskazujące na to, że bezpieka maczała paluchy w tej sprawie – wybór na ofiarę Pyjasa jawił się jako optymalny. Że nie był ważny? Ależ był! To on zebrał najwięcej podpisów w petycji domagającej się zaprzestania represji wobec robotników z Radomia i Ursusa. W logice zastraszenia nowego, dopiero rodzącego się środowiska opozycyjnego był dla SB celem idealnym.