Anna Kiedrzynek: Choroba idzie za mną

Nikt z decydentów nie zawracał sobie głowy czymś takim jak holistyczne podejście do pacjenta i podążanie za jego potrzebami. Opieka środowiskowa na wysokim poziomie nie jest wcale dużo droższa od psychiatrii klasycznej.

Publikacja: 09.06.2023 17:00

Anna Kiedrzynek: Choroba idzie za mną

Foto: VOLTE/SHUTTERSTOCK

W 1981 roku na warszawskim Bródnie powstał oddział leczenia domowego dla osób z doświadczeniem psychozy. Poza lekarzami pracowali na nim: socjolog, filozof i magister lalkarstwa. A także młoda początkująca psychiatrka, dziś już profesor, Katarzyna Prot-Klinger.

Ordynator, docent Andrzej Piotrowski, miał pomysł na to, jak leczyć pacjentów psychotycznych. Wcześniej współpracował z profesorem Bizoniem, który w szpitalu na Nowowiejskiej tworzył podstawy leczenia środowiskowego. Nowowiejska to jednak typowy psychiatryczny moloch, a na Bródnie można było pójść o krok dalej: włączając psychiatrię w struktury szpitala ogólnego, gdzie poza głową leczy się też serce, nerki, wątrobę i całą resztę. Dzięki temu pacjent widział na wypisie stempelek szpitala wojewódzkiego – zamiast stygmatyzującej pieczątki psychiatryka.

Ten pomysł spotkał się początkowo z oporem pozostałych ordynatorów. Prot-Klinger wspomina, że wystosowali nawet list otwarty do dyrekcji.

– Wyrazili w nim obawę o to, że pacjenci w psychozie będą wstawać z łóżek i wędrować po szpitalu, wyrywając innym chorym kroplówki. Trzeba mieć naprawdę małą wiedzę o naturze chorób psychicznych, żeby wpaść na taki pomysł. – Wzrusza ramionami pani profesor, drobna sześćdziesięciolatka o ciemnych, spokojnych oczach i ujmującym uśmiechu.

Na początku pracy w szpitalu robiła to, czego uczono ją podczas studiów: wypytywała pacjentów o objawy i skutki uboczne leków, obserwowała ich zachowania, a potem cyzelowała przepisane im dawki z dokładnością do połowy tabletki. Choć odkąd zaczęła pracę na oddziale psychiatrycznym szpitala bródnowskiego, nie nosiła kitla, ale i tak wydeptywała standardową ścieżkę między gabinetem a łóżkiem. Do momentu, aż pojechała na swoją pierwszą wizytę w ramach utworzonego przez docenta Piotrowskiego zespołu hospitalizacji domowej. Kierowanie tej nowatorskiej jednostki powierzył on socjologowi, Andrzejowi Axerowi, i to właśnie w niej obok personelu medycznego znaleźli zatrudnienie filozof oraz specjalistka lalkarstwa. Praca zespołu wcielała w życie już nie tyle modne, ile oczywiste w krajach Zachodu – a w Polsce wciąż eksperymentalne – idee psychiatrii środowiskowej.

– To było tak, jakbym nagle ujrzała moich pacjentów w zupełnie innej scenografii i oświetleniu. W szpitalu cyzelowałam im dawki lekarstw, a oni w domu brali te tabletki, jak chcieli, albo od razu wyrzucali je do kosza. Na oddziale walczyłam o to, by wyciszyć ich objawy, a oni po wypisie wracali do ciasnych, biednych mieszkań, do pijących albo agresywnych mężów lub żon, i to właśnie w urojeniach próbowali znaleźć schronienie – wspomina Prot-Klinger.

Czytaj więcej

Adopcja psa. Dlaczego schroniska i fundacje robią ostrą selekcję kandydatów

Bezpieczeństwo syreny i wojska Jana

Jedną z takich pacjentek była kobieta nazywana przez profesor Syreną. Wierzyła, że jest mityczną morską istotą, a pod podłogą w jej domu kryją się bogactwa. Niemal cały czas tkwiła w stanie psychozy, bywały też momenty, gdy stawała się szczególnie hałaśliwa, a nawet agresywna. Z punktu widzenia psychiatrii klasycznej, biologicznej, powinna przestać wierzyć, że jest syreną, i zrozumieć, że w jej mieszkaniu nie ma żadnych skarbów. Z punktu widzenia psychiatrii środowiskowej objawy były drugorzędne, najważniejsze było zmniejszenie jej cierpienia. Prot-Klinger, widząc, przed czym Syrena uciekała – a były to koszmarna bieda i agresywny mąż alkoholik – skupiła się na poprawie funkcjonowania pacjentki. Przychodziła do niej trzy razy dziennie, podawała leki i wysłuchiwała opowieści. Powoli zdobywała jej zaufanie. Gdy sytuacja domowa stawała się dla kobiety nie do zniesienia, wiedziała już, że w szpitalu na Bródnie może przeczekać najgorsze. Kiedy wygrażała sąsiadom, a oni wzywali pogotowie, bez sprzeciwu wsiadała do karetki i jechała na oddział. To wszystko można odczytywać jako sukces.

Tylko czy taki sukces należy stawiać na równi z eliminacją objawów? Uznać, że jest równie spektakularny co wyciągnięcie chorego z psychozy? Psychiatra szpitalny powiedziałby pewnie, że nie. Widząc, że Syrena zaczęła radzić sobie z codziennością, nigdy nie opuszczając bezpiecznej skorupy urojeń, Prot-Klinger uważała inaczej.

– To nie eliminacja choroby jest kluczowa z punktu widzenia opieki środowiskowej, ale poprawa jakości życia pacjenta. Jego samodzielność. Zadowolenie z życia. Brak cierpienia. Ona wiedziała, że może nam, czyli zespołowi, zaufać, i sam ten fakt dużo u niej zmieniał – mówi.

Inny jej pacjent, Jan, to też historia sukcesu. Choć nigdy nie nauczył się rozmawiać z ludźmi i nie przestał wierzyć w to, że nad jego głową tupią armie wrogich wojsk.

Jego także profesor Prot-Klinger poznała w szpitalu bródnowskim. Psychoza u Jana zaczęła się, kiedy był nastolatkiem. Lekarze stwierdzili u niego też zaburzenia ze spektrum autyzmu. Dla Jana przebywanie w większej grupie ludzi, także innych chorych, było męczarnią. O takich pacjentach mówi się: nisko funkcjonujący. Na turnusie rehabilitacyjnym w górach, dokąd między innymi jego zabrała Prot-Klinger, Jan nieoczekiwanie nawiązał kontakt z jej trzyletnią córką. „Bierzemy dziecko i idziemy” – mówił do lekarki, i we trójkę szli na spacer. Razem z małą recytował rymowanki i pozwalał, by brała go za rękę. Człowiek, który nie był w stanie przebywać w jednym pokoju z innymi pacjentami, łaknął kontaktu z głośną, rozbieganą trzylatką. Dzięki niej łagodniał, stawał się ufny i ciepły. Później mieszkanie Jana w Warszawie zostało zamienione w tak zwane mieszkanie chronione. Razem z nim przebywał tam inny chory, także psychotyczny. Jan wytłumaczył to sobie tak, że ten mężczyzna jest jego synem – co miało sens, bo drugi lokator był od niego sporo młodszy. Dogadywali się, choć obaj tkwili głęboko w swoich urojeniach. Regularnie odwiedzała ich pielęgniarka środowiskowa, której ufali. Ich trójkę połączyła przyjaźń.

– Jan nigdy nie wyzdrowiał w klasycznym rozumieniu tego słowa. Jego objawy nie ustąpiły. Ale to nie znaczy, że nie miał dobrego życia. Przypadek Jana, Syreny i wielu innych chorych, ale też moje doświadczenia jako psychoterapeutki mówią mi, że szaleństwo to nie tyle stan chorobowy, ile część ludzkiego doświadczenia. Bliskie jest mi myślenie, że w każdym z nas jest zarówno część zdrowa, jak i część psychotyczna. Ludzie zdrowi psychicznie, którzy doświadczyli traumy – takiej jak wojna, ludobójstwo albo wykorzystanie seksualne – nieraz przecież ratowali się, uciekając w świat urojony. Im lepszy mamy kontakt z tą częścią nas, która przejawia cechy „szaleństwa”, tym łatwiej jest nam wejść w kontakt z osobami psychotycznymi i je zrozumieć. A w drugą stronę działa to tak, że nawet w najbardziej chorym człowieku jest część zdrowa, która może się ujawnić w opartej na cieple, bliskości, zaufaniu relacji z wybraną osobą – wyjaśnia Prot-Klinger.

Rozczarowania i nadzieje

Pod koniec lat osiemdziesiątych część pacjentów zespołu hospitalizacji domowej w bródnowskim szpitalu przeszła pod opiekę poradni zdrowia psychicznego.

– W wielu miejscach w Polsce poradnie działały całkiem nieźle. To była mocna strona ówczesnej psychiatrii. Lekarze mieli tam jeden etat i nie krążyli, tak jak teraz, między kilkoma przychodniami, szpitalem i prywatnym gabinetem. Dlatego często prowadzili swoich pacjentów latami i świetnie ich znali. Pod koniec lat siedemdziesiątych byłam na praktykach w poradni. Obserwowałam tam, jak lekarka zadaje pacjentowi jedno, może dwa pytania o leki i objawy, po czym zaczyna wypytywać o rodzinę, dzieci, sąsiadów, historie z podwórka… Znała wszystkie te imiona i szczegóły. Patrzyłam na to z lekkim niedowierzaniem. Ta psychiatrka uśmiechnęła się potem i powiedziała do mnie: „Pani Kasiu, nie wiem, czy pani czegoś przydatnego się dzisiaj nauczyła”. Po latach doszłam do wniosku, że dzięki tamtej lekarce nauczyłam się o psychiatrii bardzo dużo – wspomina Prot-Klinger.

Początek lat dziewięćdziesiątych to dla Prot-Klinger czas szybko rosnących nadziei i równie błyskawicznych rozczarowań. To ona wraz z innymi lekarzami i lekarkami współtworzyła przyjętą w 1994 roku ustawę o ochronie zdrowia psychicznego, w której znaczna część artykułów poświęcona jest psychiatrii środowiskowej. Te przepisy przez kolejne dwie dekady pozostawały martwe. W wolnej Polsce wygrywa łóżko – to ono zgarnia pieniądze i prestiż.

Trzeba jednak przyznać, że psychiatria szpitalna zaczęła się zmieniać na lepsze: z roku na rok skracał się średni czas pobytu pacjenta na oddziałach zamkniętych, a do Polski docierały coraz nowocześniejsze leki, które pozwalały utrzymać w ryzach najostrzejsze objawy ciężkich chorób. Przy dużych placówkach powstawały pierwsze oddziały dzienne, na których pacjenci otrzymali pomoc po wyjściu ze szpitala. Zmiany na lepsze nie były jednak rewolucją. Bo to nadal nie jest opieka środowiskowa – do tej polskiej psychiatrii wciąż jest daleko.

Czytaj więcej

Jacek Pałkiewicz: Bronię korridy

Wysoki rachunek za staromodne metody

Infrastruktura szpitalna, choć często w fatalnym stanie, istniała w całej Polsce i ochoczo robiono z niej użytek. Pod koniec XIX i na początku XX wieku, czyli w apogeum rozwoju psychiatrii szpitalnej, placówki molochy budowane były w każdym z trzech zaborów. Kolejne, jak na przykład Szpital Neuropsychiatryczny w Lublinie, powstawały po wojnie. W wolnorynkowych realiach wystarczyło już tylko wycenić poszczególne usługi psychiatryczne, tak jak w chirurgii wyceniane jest założenie szwu albo usunięcie pieprzyka.

Prot-Klinger: – Psychiatria została potraktowana jak każda inna dziedzina medycyny. W myśl zasady: jest choroba, to trzeba ją wyleczyć. Jest objaw, to należy go wyciszyć pobytem w szpitalu i odpowiednim dobraniem leków. Nikt z decydentów nie zawracał sobie głowy czymś takim jak holistyczne podejście do pacjenta i podążanie za jego potrzebami. Zespół hospitalizacji domowej na Bródnie, który utrzymywał piętnastu ciężko chorych poza szpitalem, przestał istnieć. Nowy system nie przewidywał płacenia za socjologa czy filozofa w medycynie. Albo za lekarza, który będzie odbywał dziennie kilka wizyt domowych, zamiast siedzieć wyłącznie na oddziale.

Prot-Klinger zaczęła wtedy pracę nad doktoratem, w którym wyliczyła, że opieka środowiskowa na wysokim poziomie nie jest wcale dużo droższa od psychiatrii klasycznej. A w swoich obliczeniach nie uwzględniła przecież kosztów pośrednich, które generują leczone staromodnie – czyli szpitalnie – zaburzenia psychiczne. Chodzi między innymi o koszty rent i zwolnień lekarskich. Dziś znamy takie wyliczenia dla schizofrenii. Koszty pośrednie mają też do siebie to, że rozlewają się bardzo szeroko – bo przecież do rent i zwolnień samych pacjentów dochodzą też obciążenia ich bliskich: bezradnych, wypalonych, czasem rezygnujących z pracy, by zająć się chorym.

– Rachunek, który jako społeczeństwo płacimy za brak opieki środowiskowej nad chorymi psychicznie, jest bardzo wysoki – ocenia Prot-Klinger.

Psychiatra – najważniejszy z leków

A nie jest przecież tak, że idee środowiskowe wzięły się z próżni. Na początku transformacji istniała już w Polsce długa tradycja psychiatrii humanistycznej. Uosabiała ją przede wszystkim postać zmarłego w 1978 roku słynnego psychiatry Antoniego Kępińskiego.

To za jego czasów – i też z jego inicjatywy – polska psychiatria zmieniała się i „uczłowieczała”. Pierwsze leki antypsychotyczne pozwalały skutecznie pomagać pacjentom, jednak sam Kępiński, jak pisze w jego biografii „Gra z czasem. Portret genialnego psychiatry” Krystyna Rożnowska, nie był zapatrzony w farmakologię. Uważał, że na chorego, który stanowi jedność psychospołeczną, należy oddziaływać na kilku płaszczyznach: biologicznej, społecznej, psychologicznej. A najważniejszym lekiem pozostaje dla pacjenta sam psychiatra. „Kępiński (...) nie nazywał swoich działań psychoterapią, ale mówił: nawiąż kontakt z chorym, porozmawiaj, zastanów się nad swoimi emocjami, staraj się zrozumieć – opowiadała cytowana przez Rożnowską uczennica słynnego lekarza, znana krakowska psychiatrka Maria Orwid. – Szef uczył nas, że pacjent powinien żyć w warunkach jak najbardziej zbliżonych do naturalnych, chodziło o to, żeby coraz bardziej szpital »odszpitalniać«”.

Kępiński odwrócił wektor myślenia o chorobach psychicznych: zamiast widzieć w nich patologię, szukał w nich odpowiedzi na uniwersalne pytania o kondycję człowieka. W książce „Poznanie chorego”, wydanej po raz pierwszy w 1978 roku, pisał tak: „Chorego poznaje się przez siebie, dlatego nie można nauczyć się psychiatrii z najlepszych nawet książek i wykładów. To wzbogacenie wiedzy o sobie samym (...) jest bezsprzecznie fascynującym aspektem psychiatrii, niemniej bardzo męczącym. Każdy bowiem tylko do pewnego stopnia toleruje wiedzę o sobie”.

W roku śmierci Kępińskiego rozpoczęła się we Włoszech wielka reforma psychiatrii, przeprowadzona przez Franca Basaglię. Zamknięto wtedy wielkie szpitale psychiatryczne, a opiekę nad ciężej chorymi przeniesiono na oddziały psychiatryczne szpitali ogólnych. Polscy psychiatrzy z tamtego czasu, zwłaszcza ci ze środowiska krakowskiego, w którym działał wcześniej Kępiński, wyjeżdżali na zagraniczne sympozja, na których włoscy lekarze omawiali swoje doświadczenia w tworzeniu nowej psychiatrii. Podobne przemiany dokonywały się także w Wielkiej Brytanii i RFN albo na greckiej wyspie Leros, gdzie psychiatrzy pomogli swoim pacjentom wykąpać się i ubrać, po czym wyprowadzili ich poza szpital i próbowali włączyć w życie lokalnej wspólnoty.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Autostrada do piekła AI

Pilotaż reformy

W Polsce środowiskowe rozumienie psychiatrii weszło do głównego nurtu polityki zdrowotnej dopiero w 2010 roku. Postulat przejścia od dominacji szpitali do ich współistnienia z placówkami środowiskowymi trafił do Narodowego Programu Ochrony Zdrowia Psychicznego. W ślad za programem nie poszła jednak polityka wykonawcza, dlatego przez kolejnych kilka lat nowe przepisy pozostawały martwe. Aż do 2017 roku, kiedy przyjęta została nowelizacja ustawy o świadczeniach opieki zdrowotnej, umożliwiająca przeprowadzenie pilotaży reform w obszarze zdrowia publicznego. Pilotaż oznacza testowanie nowych rozwiązań organizacyjnych przed wprowadzeniem ich do systemu. W ramach testu w ciągu kolejnych czterech lat uruchomione zostały 74 centra zdrowia psychicznego – część działa przy szpitalach lub poradniach, ale kilkanaście jest prowadzonych przez organizacje pozarządowe. Do centrum może zgłosić się każdy mieszkaniec obszaru objętego opieką CZP. Nie każdy od razu trafi do psychiatry, bo w centrach zatrudnieni są też psychologowie, terapeuci środowiskowi i zajęciowi. Jak czytam na stronie CZP w Koszalinie, „pomoc może oznaczać tylko informację, informację połączoną ze wsparciem w formie rozmowy, ale również ułożenie wstępnego planu leczenia, które – w pilnych przypadkach – będzie musiało się rozpocząć najpóźniej 72 godziny od zgłoszenia do punktu”.

Faza pilotażu centrów została przedłużona do końca 2023 roku i na razie nie wiadomo, kiedy reforma wejdzie w życie w całym kraju na mocy ustawy.

Fragment książki Anny Kiedrzynek „Choroba idzie ze mną. O psychiatrii poza szpitalem”, która ukaże się 14 czerwca nakładem Wydawnictwa Poznańskiego

Śródtytuły pochodzą od redakcji

W 1981 roku na warszawskim Bródnie powstał oddział leczenia domowego dla osób z doświadczeniem psychozy. Poza lekarzami pracowali na nim: socjolog, filozof i magister lalkarstwa. A także młoda początkująca psychiatrka, dziś już profesor, Katarzyna Prot-Klinger.

Ordynator, docent Andrzej Piotrowski, miał pomysł na to, jak leczyć pacjentów psychotycznych. Wcześniej współpracował z profesorem Bizoniem, który w szpitalu na Nowowiejskiej tworzył podstawy leczenia środowiskowego. Nowowiejska to jednak typowy psychiatryczny moloch, a na Bródnie można było pójść o krok dalej: włączając psychiatrię w struktury szpitala ogólnego, gdzie poza głową leczy się też serce, nerki, wątrobę i całą resztę. Dzięki temu pacjent widział na wypisie stempelek szpitala wojewódzkiego – zamiast stygmatyzującej pieczątki psychiatryka.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku