Nazywali go geniuszem, trzęsieniem ziemi, huraganem. Juan Belmonte był największym z matadorów, na zawsze zmienił zasady walki z bykami, przekuwając swoje fizyczne niedostatki w jakość, spoufalał się z rogami zwierzęcia tak, jak nikt wcześniej. Śmiałość, samobójcza odwaga i kreatywność zarażały serca „aficionados”, zagorzałych miłośników corridy de toros. W 1912 r. dziennikarze ekscytowali się, pisali, że podniósł ją do rangi sztuki, łącząc elegancję i niebezpieczeństwo. Ewolucje z muletą w jego wykonaniu wykraczały poza kanony gracji, czyniąc z nich boską inspirację. To, co do tej pory było kunsztem, zamienił w quasi-anielskie natchnienie. Po śmiertelnym zranieniu Joselita el Gallo, rywala reprezentującego tradycję, prosty chłopak znikąd wyrósł na żywą legendę, cała Hiszpania składała jemu hołd. Ludzie odbierali go z areny i nieśli do hotelu na ramionach, bo był jednym z nich, osiągnął sukces i wzbogacił się tylko dzięki swojej odwadze.
Nietajony podziw okazywał mu zaprzyjaźniony z nim Ernest Hemingway, którego zamiłowanie do walki byków wynikało z upodobania do przesiąkniętego miłością i śmiercią życia pełnego niebezpieczeństw. W dramatycznej konfrontacji matadora z rozjuszonym bykiem pisarz widział sytuację, w której odsłania się rzeczywista wartość człowieka, którego męstwo i waleczność może przezwyciężyć jedynie śmierć. On sam też był macho, twardy facet, który kochał żyć, bawić się, pić i otaczać kobietami. O walkach byków pisał od początku do końca swojej aktywności literackiej. „Piękno chwili zabijania polega na mgnieniu oka, w którym człowiek i byk tworzą jedną formę, podczas gdy szpada zagłębia się głęboko, a on opiera się na adwersarzu. Ta śmierć jednoczy obie figury w zniewalającym, estetycznym zwieńczeniu potyczki”.
Kiedy wierny zasadzie człowieka niezwyciężonego w 1961 r. Hemingway popełnił samobójstwo, Belmonte, który pożegnał się z ruedo (ubitym placem, gdzie walczy się z bykami) ćwierć wieku wcześniej, skomentował: „Dobra robota”. Magazyn „Time”, który niegdyś umieścił Juana Belmonte na okładce, opisał jego ostatnie dni. Ze względu na wiek i kilkadziesiąt poważnych poturbowań lekarz zabronił mu palenia cygar, picia wina i wdawania się w romanse z kobietami. Tego nie mógł aprobować. Wziął kilka butelek najlepszego wina i garść cygar, dosiadł swojej ulubionej klaczy Marvelli i pojechał do dwóch kobiet na ostatnią seksualną przygodę. O świcie sięgnął po brauninga i, podobnie jak jego wielki amerykański przyjaciel, strzelił sobie w głowę. Ponoć stwierdził, że jeśli nie może żyć jak człowiek, chce przynajmniej jak człowiek umrzeć. Wiedział, że nie może wygrać swojego ostatniego starcia z „bykiem starości”.
Czytaj więcej
Żyłem bez granic, byłem naocznym świadkiem niezwykłych wydarzeń, spenetrowałem świat, którego już nie ma, poznałem ludzi, których nie sposób zapomnieć. Traktuję życie jak jeden nieustanny sukces i czuję się doceniony – mówi Bogusławowi Chrabocie dziennikarz i podróżnik Jacek Pałkiewicz.
* * *
Takie historie, a także lektura wnikliwego studium tauromachii „Śmierć po południu” Hemingwaya, rozbudziły moją fascynację walką byków. Po raz pierwszy oglądałem ją pół wieku temu w Sewilli, mieście żyjącym leniwym rytmem, ze świętą porą sjesty, ale i korridą. Wiedziony ciekawością wybrałem się wtedy na nią, tak jak chodzi się do kina lub na ciekawy spektakl. I coś takiego zobaczyłem jeszcze przed rozpoczęciem występu. Nad hałaśliwymi trybunami unosił się zapach kubańskich cygar i czarnego tytoniu, ludzie pili wino, jedli kanapki i żywo dyskutowali. Odnotowałem obecność całych rodzin z dziećmi, o kilka miejsc ode mnie kobieta karmiła piersią niemowlaka, a w pierwszym rzędzie zasiadła śmietanka towarzyska miasta.