Jacek Pałkiewicz: Bronię korridy

Cierpienie zwierząt jest bardzo nośne medialnie. Nie dajmy się jednak zwariować. Wolałbym, żeby ambasadorowie miłosierdzia i współczucia wobec stworzeń zajęli się realnymi problemami ludzkości.

Publikacja: 09.06.2023 10:00

Juan Belmonte, prosty chłopak znikąd, wyrósł na żywą legendę. Ludzie odbierali go z areny i nieśli d

Juan Belmonte, prosty chłopak znikąd, wyrósł na żywą legendę. Ludzie odbierali go z areny i nieśli do hotelu na ramionach, bo był jednym z nich, osiągnął sukces i wzbogacił się tylko dzięki swojej odwadze (na zdjęciu w Madrycie w 1920 r.)

Foto: SCHERL/SZ-PHOTO/FORUM

Nazywali go geniuszem, trzęsieniem ziemi, huraganem. Juan Belmonte był największym z matadorów, na zawsze zmienił zasady walki z bykami, przekuwając swoje fizyczne niedostatki w jakość, spoufalał się z rogami zwierzęcia tak, jak nikt wcześniej. Śmiałość, samobójcza odwaga i kreatywność zarażały serca „aficionados”, zagorzałych miłośników corridy de toros. W 1912 r. dziennikarze ekscytowali się, pisali, że podniósł ją do rangi sztuki, łącząc elegancję i niebezpieczeństwo. Ewolucje z muletą w jego wykonaniu wykraczały poza kanony gracji, czyniąc z nich boską inspirację. To, co do tej pory było kunsztem, zamienił w quasi-anielskie natchnienie. Po śmiertelnym zranieniu Joselita el Gallo, rywala reprezentującego tradycję, prosty chłopak znikąd wyrósł na żywą legendę, cała Hiszpania składała jemu hołd. Ludzie odbierali go z areny i nieśli do hotelu na ramionach, bo był jednym z nich, osiągnął sukces i wzbogacił się tylko dzięki swojej odwadze.

Nietajony podziw okazywał mu zaprzyjaźniony z nim Ernest Hemingway, którego zamiłowanie do walki byków wynikało z upodobania do przesiąkniętego miłością i śmiercią życia pełnego niebezpieczeństw. W dramatycznej konfrontacji matadora z rozjuszonym bykiem pisarz widział sytuację, w której odsłania się rzeczywista wartość człowieka, którego męstwo i waleczność może przezwyciężyć jedynie śmierć. On sam też był macho, twardy facet, który kochał żyć, bawić się, pić i otaczać kobietami. O walkach byków pisał od początku do końca swojej aktywności literackiej. „Piękno chwili zabijania polega na mgnieniu oka, w którym człowiek i byk tworzą jedną formę, podczas gdy szpada zagłębia się głęboko, a on opiera się na adwersarzu. Ta śmierć jednoczy obie figury w zniewalającym, estetycznym zwieńczeniu potyczki”.

Kiedy wierny zasadzie człowieka niezwyciężonego w 1961 r. Hemingway popełnił samobójstwo, Belmonte, który pożegnał się z ruedo (ubitym placem, gdzie walczy się z bykami) ćwierć wieku wcześniej, skomentował: „Dobra robota”. Magazyn „Time”, który niegdyś umieścił Juana Belmonte na okładce, opisał jego ostatnie dni. Ze względu na wiek i kilkadziesiąt poważnych poturbowań lekarz zabronił mu palenia cygar, picia wina i wdawania się w romanse z kobietami. Tego nie mógł aprobować. Wziął kilka butelek najlepszego wina i garść cygar, dosiadł swojej ulubionej klaczy Marvelli i pojechał do dwóch kobiet na ostatnią seksualną przygodę. O świcie sięgnął po brauninga i, podobnie jak jego wielki amerykański przyjaciel, strzelił sobie w głowę. Ponoć stwierdził, że jeśli nie może żyć jak człowiek, chce przynajmniej jak człowiek umrzeć. Wiedział, że nie może wygrać swojego ostatniego starcia z „bykiem starości”.

Czytaj więcej

Jacek Pałkiewicz: Kasta celebrytów nie pozostawia miejsca dla autorytetów

* * *

Takie historie, a także lektura wnikliwego studium tauromachii „Śmierć po południu” Hemingwaya, rozbudziły moją fascynację walką byków. Po raz pierwszy oglądałem ją pół wieku temu w Sewilli, mieście żyjącym leniwym rytmem, ze świętą porą sjesty, ale i korridą. Wiedziony ciekawością wybrałem się wtedy na nią, tak jak chodzi się do kina lub na ciekawy spektakl. I coś takiego zobaczyłem jeszcze przed rozpoczęciem występu. Nad hałaśliwymi trybunami unosił się zapach kubańskich cygar i czarnego tytoniu, ludzie pili wino, jedli kanapki i żywo dyskutowali. Odnotowałem obecność całych rodzin z dziećmi, o kilka miejsc ode mnie kobieta karmiła piersią niemowlaka, a w pierwszym rzędzie zasiadła śmietanka towarzyska miasta.

Prawdopodobnie nie wyszedłbym wtedy poza pobieżne obserwacje, gdyby nie objaśnienia mojego znajomego „aficionado”. Tacy znawcy tematu stanowią ważny element lokalnego kolorytu. To oni tworzą publiczność zmieniającą nastrój w zależności od postawy toreadora, którego mogą postawić na cokole albo wygwizdać i zszargać mu renomę. Okazało się, że korrida to pełen symboli i liturgii specyficzny obrzęd, zakorzeniony w kulturowym pejzażu Półwyspu Iberyjskiego element narodowego DNA. To dramat, święto i pokarm duchowy w jednym, zawierający wysublimowany akt męskości, życia i jego kresu z precyzyjnymi regułami i równowagą między potęgą nieposkromionego zwierza a kruchością osobnika igrającego ze śmiercią.

Uważam się za uprzywilejowanego, bo zmagania na arenie często oglądałem z „callejón”, otaczającego plac korytarza, w którym czekają na swoją kolej aktorzy spektaklu i gdzie tak lubił pozować fotografom „Papa” Hemingway. Stamtąd wszystko wydaje się w zasięgu ręki.

* * *

Czym jest dzisiaj walka byków dla Hiszpanów? Jaki ma sens, skoro budzi tak dużo skrajnych emocji, wywołując tyleż entuzjazmu u jednych, co zgrozy u drugich? Od co najmniej dwóch pokoleń spora część nowoczesnego europejskiego społeczeństwa oczekuje na bezwarunkowe zdelegalizowanie kontrowersyjnego zjawiska, kultywowanego w naszych hiperwrażliwych na poprawność czasach. Bezskutecznie. Korrida, unieśmiertelniona przez Goyę, Hemingwaya, Lorcę, Dalego, Cocteau, Bizeta czy Picassa, na przekór protestom i głośnym kampaniom międzynarodowym broni się przed złą famą.

Trzy lata temu w Madrycie prezydent Wspólnoty Madrytu Isabel Díaz Ayuso wraz z burmistrzem stolicy José Luisem Martínez-Almeidą podpisali protokół, w którym zobowiązują się do obrony walki byków i uznania jej za dziedzictwo kulturowe.

Jak wynika z sondażu dziennika „El País”, więcej niż połowa Hiszpanów nie przepada za walką byków, ale też nie popiera jej zakazu. A przecież Hiszpania to kraj z wyraźnie osłabioną tradycją. Złoty wiek corridy de toros, kiedy ścierali się najwięksi matadorzy w historii, Joselito i Belmonte, dobiegł końca już w latach 30. ubiegłego wieku, kiedy opisywał ją Ernest Hemingway. Minęły też czasy, kiedy dawała młodym ludziom szansę ucieczki od ubóstwa, szybkiego awansu w zamkniętym hierarchicznym społeczeństwie oraz uwielbienia ze strony władców i prostych ludzi. Przykładem może być El Cordobés, półanalfabeta, chłopak znikąd, który opuszczając dom, miał powiedzieć matce: „Wrócę bogaty i sławny, albo będziesz nosiła żałobę”. Był pierwszym idolem Hiszpanii otwierającej się w latach 60. na świat i masową konsumpcję. Swym żywiołowym stylem, szaleńczą odwagą łamał sztywne reguły boju, odwracał się tyłem do byka, podchodził do niego na klęczkach. Był ulubieńcem wyższych sfer, faworytem generała Franco, bohaterem licznych romansów. To był czas, gdy aktorzy i aktorki tłoczyli się na trybunach amfiteatru w poszukiwaniu błysku fleszy.

Tamta epoka przeminęła. Czy bój byków naprawdę przeżywa głęboki kryzys i przetrwanie widowiska jest wykluczone, jak utrzymują niektórzy? Może to tylko złudzenie wynikające z zakazów wprowadzonych na Wyspach Kanaryjskich i w Katalonii oraz w niektórych miastach Galicji i Balearów?

„Tauromachiczne serce Półwyspu Iberyjskiego wciąż jeszcze bije nie najgorzej, areny są zwykle wypełnione po brzegi” – przekonuje dziennikarz Jorge Ballart. „Nie zapominajmy, że oprócz tradycji to jest także biznes przynoszący 3 mld euro dochodu, w którym zatrudnionych jest 200 tys. osób: hodowcy byków, producenci pamiątek, hotelarze, restauratorzy, krawcowi, pracownicy plaza de toros i wszyscy ci, którzy przez nią się przewijają”.

Czytaj więcej

Nieszczęśliwi z dobrobytu

* * *

Cierpienie zwierząt jest bardzo nośne medialnie. Nie dajmy się jednak zwariować. Wolałbym, żeby ambasadorowie miłosierdzia i współczucia wobec stworzeń zajęli się realnymi problemami ludzkości, rozwiązywaniem globalnych kwestii: ekologii, ubóstwa, bezrobocia, migracji czy zbrojnych konfliktów.

Od czasu do czasu wyrażam mój mało poprawny pogląd na te tematy. Hejterzy grzmią wtedy, że jestem szowinistą, niemoralnym egoistą skupionym na własnym dobrym samopoczuciu. Niektórzy wzywają mnie, abym sam wystawił się naprzeciw byka. Nie muszę, bo umiałem się sprawdzić w licznych sytuacjach skrajnego zagrożenia. Stojąc na krawędzi życia, mierzyłem się z samym sobą, a nie z oceną krytyków.

W 2011 r. barcelońska zabytkowa La Monumental miała swój pogrzeb. Ostatnia w tym mieście korrida, na którą bilety u koników osiągały cenę 1000 euro, zyskała oprawę godną swojej historii. Amfiteatr był nabity do ostatniego miejsca: 20 tys. widzów, 400 dziennikarzy i trzech toreadorów zapewniających spektakl na najwyższym poziomie. Gromkie „olé!” i owacje na stojąco nie przyćmiły radości obrońców zwierząt świętujących na zewnątrz swoje zwycięstwo. „To już koniec współczesnego reliktu zdziczenia, krwawej jatki pobudzającej w człowieku prymitywne instynkty” – wiwatowali – „a przede wszystkim kres męczarni stworzeń”. Należy dodać, że dla wielu ważniejsze od zakończenia zbiorowego sadyzmu było to, że Barcelona pragnęła zdystansowania się od typowo hiszpańskiego zwyczaju i podkreślenia swojej regionalnej odrębności.

Kataloński pisarz Ignacio Martínez de Pisón przekonywał w telewizji, że „coś, co samo w sobie nie może przetrwać długo, nie powinno być zakazane. Nasze przywiązanie do byków nigdy nie było zbyt ciepłe. Zauważył to jeszcze przed II wojną światową Hemingway, pisząc, że »walki byków są nie adekwatne dla Barcelony, ponieważ miasto jest zbyt bogate, aby tracić czas na medytacje o śmierci«”.

* * *

Iberyjskie słońce dodaje splendoru „traje de luz”, zdobnemu, kapiącemu złotem strojowi matadora, który prezentuje się imponująco na jasnym, piaszczystym ruedo. Ten uszyty na miarę, ręcznie haftowany kostium jest marzeniem młodzieńców zapisanych do kilkudziesięciu szkół walki byków w królestwie Hiszpanii. Odległe wydają się czasy Juana Belmonte Garcíi, który nocą zakradał się na pastwisko, by w świetle księżyca do białego rana próbować sił z cudzymi bykami. Dzisiaj na kursy uczęszcza jednak trzy razy mniej chłopców niż dziesięć lat temu. Podniósł się standard życia, a młodzi wiedzą, że droga na wyżyny wiedzie przez udręki.

Jedna ze szkół znajduje się w madryckim parku Batán, gdzie młodzieńcy w wieku od 12 do 18 lat przygotowują się do uprawiania rzemiosła toreadora. Adepci uczą się tutaj historii tauromachii i psychologii zwierząt, a przede wszystkim przez wiele godzin w tygodniu ćwiczą w nieskończoność te same, pełne gracji ruchy muletą przed rogami na ręcznym wózku, starając się właściwie trafić szpadą w plastikowy kark byka. Kiedy nadgarstek zaczyna poruszać się płynnie i ewolucje mające na celu oszukanie zwierzęcia stają się bardziej pewne, słuchacze wyjeżdżają dwa razy w miesiącu na ranczo, gdzie trenują z prawdziwymi byczkami. To pierwszy test, w którym uczeń uzbrojony w muletę może dowieść swojej śmiałości i predyspozycji.

Dyrektor szkoły Felipe Díaz Murillo mówi, że teraz rynek jest coraz bardziej zamknięty, zdominowany przez właścicieli „plaza de toros”, aren walk byków. Żądni sławy adepci, zanim trafią na afisz, czekają na swoją kolej, pracując gdzieś dorywczo lub angażując się na pół etatu w drużynie toreadorów. Ci, którzy nie mają powołania, wykruszą się. Po laur sięgną nieliczni, może jeden czy dwóch na stu.

Czytaj więcej

Kakofonia pawich piór

* * *

Dokładnie o 17.00 powietrze przecina ostry dźwięk klarnetu i na arenę wpada z impetem ważący pół tony byk o szpiczastych rogach. Nerwowy, szybki w ruchach i oślepiony przez światło gotów jest zmieść wszystko, co porusza się w jego polu widzenia. Matador ściąga na siebie uwagę i teraz następują jedna po drugiej teatralne figury: weroniki, molinete, pasé, natural, którym towarzyszy aplauz widowni. Chwilę później pojawia się pikador, który raniąc byka lancą, ma pozbawić go wigoru. Potem przychodzi kolej na banderillerów.

Toreadorzy uważają, że najpiękniejsze zwierzę, jakie Bóg stworzył na Ziemi, nie może umierać poniżone, bez sposobności pokazania swojej odwagi i godności, które otrzymało w spadku od matki natury. Zatem każdy stara się godnie stawić czoło swojemu adwersarzowi, dbając, aby obie strony pojedynku miały równe szanse.

I teraz toreador robi wszystko, co zwiększa niebezpieczeństwo, i to, czym można zdobyć zachwyt widowni: przykuca przy barierze z wzniesionymi banderillami i oczekuje szarży. Kiedy byk jest tuż przed nim, uskakuje zręcznie na bok i z wdziękiem wbija w jego garb krótkie włócznie z kolorowymi wstążkami. Rozdrażnione zwierzę wydaje głośny ryk, a publiczność reaguje hucznymi brawami.

Eleganckie, lekkie ewolucje wydają się powolne. To nie jest już walka, lecz prawdziwy balet. Byk i człowiek wciąż są coraz bliżej, ocierają się o siebie. Dwa organizmy zsynchronizowane w jednolitym ruchu. Czarna, ociekająca krwią skóra, rozłożyste rogi, wspaniały błyszczący w słońcu strój, absurdalne różowe podkolanówki i taneczne pantofle na płaskim obcasie oraz szpada i muleta. Wszystko to wiruje wokół siebie w rytmie triumfalnego, wyzwalającego napięcie paso doble, po czym przychodzi finalny akt.

* * *

Toreador Paquirri na miesiąc przed śmiertelnym ranieniem zwierzył mi się, że stojąc naprzeciw byka, nawet w obecności tysięcy widzów, czuje się przytłaczająco osamotniony. Nierozłącznym elementem jest również strach. El Manzanares, z którym przez tydzień przemieszczałem się po całym kraju z korridy na korridę, opowiadał, że najmocniej daje się on we znaki podczas ceremoniału odziewania się. I jest to strach potrójny: przed zwierzęciem, przed samym sobą, czyli obawa przed bojaźnią, a jeszcze bardziej – przed publicznością. „Widownia stawia wysokie wymagania, muszę się maksymalnie zmobilizować, by opanować oparte na niepokoju emocje” – wyjawił.

Akt finałowy są to minuty, w których matador najczęściej ryzykuje życie. Wyciągnięty jak struna, w obcisłym stroju opinającym zgrabną sylwetkę i z muletą pod pachą zbliża się małymi krokami do przeciwnika, demonstrując kunszt będący wyrazem pogardy dla niebezpieczeństwa i braku poszanowania dla swojego życia. Przybiera prowokacyjne pozy, opiera łokieć na łbie byka, ostentacyjnie odwraca się do niego plecami. Im większa groza, tym większe podniecenie i entuzjazm widzów.

Zbite z tropu, udręczone banderillami i coraz bardziej osłabione upływem krwi zwierzę nie zamierza rezygnować z walki. Kilkakrotnie dwa ciała ocierają się o siebie i barwny, lśniący mieniącymi się w słońcu cekinami „traje de luz” plami się szkarłatną czerwienią podobną do barwy mulety.

Widownia z zapartym tchem śledzi taniec śmierci. Przy ostatnim obrocie muleta śmiga w powietrzu, uwalniając się od cielska. Wtedy wybuchają owacje. Byk jest już tylko cieniem samego siebie. Zbliża się decydujący moment. Matador zatrzymuje się o metr od toczącego pianę pyska i ruchami mulety zmusza byka do opuszczenia łba, bo tylko w ten sposób ostateczny cios ma szanse powodzenia.

„Kiedy jego wzrok odrywa się od mulety i skierowuje na mnie” – tłumaczył mi kiedyś César Rincón – „wiem, że mam tylko ułamek sekundy, by ruchem nadgarstka skierować ponownie jego uwagę na płachtę. W przeciwnym wypadku róg mógłby znaleźć się w moim brzuchu”. Akt finałowy to tylko jedna chwila. Ruch płótnem i precyzyjne wbicie klingi głęboko między łopatki w rdzeń nerwowy się zgrywają. Byk tkwi jeszcze w bezruchu, prawie jakby nic się nie stało, następnie odwraca głowę i patrzy na przeciwnika, który śmiertelnie go zranił. Wykonuje kilka kroków i wydając przeciągły ryk z głuchym odgłosem, wali się na ziemię.

Matador w nagrodę dostanie uszy zabitego zwierzęcia i zostanie wyniesiony na rękach „aficionados”. Gdyby zabił byka bezecnie, zadając mu bolesne cierpienia, to pomimo faktu, że wcześniej przez pół godziny spisywał się jak wirtuoz, nie otrzymałby trofeum.

* * *

Po zakończeniu ubiegłorocznego sezonu, krytyk korridy w andaluzyjskiej telewizji Canal Sur stwierdził, że w amfiteatrach oprócz podstarzałych lokalsów i żądnych wrażeń turystów coraz częściej można zauważyć mężczyzn młodego pokolenia. Przewrót cywilizacyjny, który dowartościował kobiety w życiu społecznym, przyczynił się do zranienia w mężczyznach męskości. Zdominowani przez silne partnerki, zniewieściali, sfrustrowani, niepewni swej wartości młodzi ludzie, których zaskoczyła ekspansja płci pięknej, wypadają przy nich blado. „Brak jest im wyrazistości, mówiąc dobitniej – jaj i kręgosłupa” – odnotował dziennikarz.

Kryzys męskiej tożsamości wywołuje refleksje. Coraz więcej takich mięczaków zapełnia siłownie, uczestniczy w biegach maratońskich, a także odwiedza „plaza de toros”, gdzie odkrywają toreadora, usposobienie odwagi, męstwa i siły, a przy tym obiekt uwielbienia kobiet. Taki model twardego faceta potrafiącego agresywnie walczyć o swoją pozycję wyróżni go pośród mentalnie wykastrowanych.

* * *

Czasy korridy naznaczone są wielkimi postaciami. Hiszpania opłakiwała chyba najbardziej śmierć Manolete, który przez dziesięć lat tryumfalnie kroczył od areny do areny. Dzisiaj nazwalibyśmy go influencerem, tak wielki miał wpływ na masy. Może nie był najlepszym matadorem, ale bezspornie najważniejszym. Robił rzeczy karkołomne, których inni nie zdołali.

Jeśli na „ruedo” brak jest rywalizacji, spektakl traci na jakości. Każdy stara się więc podnieść wyżej poprzeczkę, aby jak najbardziej przypaść do gustu wymagającej publiczności. Kiedy agent Manolete nalegał, aby ograniczył zbyt ryzykowne ewolucje, odpowiedział: „Don José, nie wiem, jak to zrobić”.

W wieku 30 lat osiągnął wszystko i miał już dość presji fanów. Postanowił ożenić się i rozstać ze swoją profesją. Jednak w sierpniowy dzień 1947 r. w Linares zdarzyło się to, co było nieuniknione. Weteran chciał udowodnić partnerowi, wschodzącej gwieździe Luisowi Miguelowi Dominguínowi, swoją wyższość. I przedobrzył, znajdując śmierć w rogach byka. Kiedy Hemingway pozwolił sobie na skrytykowanie zmarłego toreadora, Hiszpanie przeklęli niegdyś uwielbianego pisarza. Przebaczyli Dominguínowi pokonanie rywala, ale nie puścili w niepamięć rzucenia cienia hańby na reputację ich idola.

Czołówka matadorów do dzisiaj ma status równy największym celebrytom i zapełnia łamy bulwarówek. W 2020 r. wydawało się, że spektakularna kariera 48-letniego Enrique Poncego dobiega końca. Nagle, w tym roku, znalazł się na szczycie corocznej listy najlepiej opłacanych toreadorów, z szacunkowymi przychodami w wysokości 82 mln dolarów. Na uzupełnienie został okrzyknięty najseksowniejszym z nich.

Do elity współczesnych matadorów zalicza się El Juli, człowiek instytucja, który pierwszy raz na arenie wystąpił w wieku 14 lat. „Dzięki niemu biją mocniej serca Hiszpanów i szybciej krąży krew w ich żyłach” – pisała jedna z gazet andaluzyjskich. A prasa meksykańska w uznaniu kunsztu i elegancji nazwała go „Mozartem corridy”.

Wśród wielkich figur epoki wyróżniał się José Tomás, latynoski macho o smutnych oczach. Kilkakrotnie lekarze cudem uchronili go od śmierci. W 2002 r. bez podania przyczyny wycofał się niespodziewanie, by w pięć lat później triumfalnie powrócić. Oglądałem jego walkę w Walencji latem 2011 r. „Nawet gdybyś i nie chciał, jesteś żyjącą legendą” – wykrzykiwał siedzący obok mnie mężczyzna. Następnego dnia „El Mundo”, używając górnolotnych zwrotów, pisał: „José Tomás to geniusz, który potrafił wskrzesić istotę hucznie obchodzonej fiesty. Stanął na najwyższym w historii artystycznym podium”.

* * *

Swego czasu poznałem bożyszcza tłumów Sebastiána Castellę Turzaka, Francuza z polskimi po matce korzeniami, którego Hiszpanie, nie ulegając patriotycznym uprzedzeniom, okrzyknęli matadorem roku 2006. Po ojcu, który niegdyś bezskutecznie próbował swoich sił w walce byków, odziedziczył wysmukłą niczym u El Greca sylwetkę. Mając 15 lat, delikatny, zamknięty w sobie młodzian postanowił, że zostanie matadorem. Pomógł mu w tym mecenas, właściciel miejscowej „plaza de toros”, który widząc jego determinację, wysłał go na naukę w Sewilli. Po dwóch latach Castella pojawił się publicznie i stał się objawieniem. Brak doświadczenia nadrabiał posuniętą do zuchwalstwa odwagą i zimną, kontrastującą z łagodnym spojrzeniem błękitnych oczu determinacją, czym coraz bardziej podbijał serca publiki.

Brawura ma jednak swoją cenę, co widać po licznych jego bliznach, które nabrały wymiaru medali wojennych. Kilkanaście razy wylądował z ciężkimi obrażeniami na stole chirurgicznym, raz miał przebite płuco, innym razem połamane żebra. Zdradza, że przed walką wzmacnia go duchowo modlitwa. Wierzy, że w obliczu furii byka zbawienie może przyjść tylko z niebios. Czci Matkę Boską Fatimską, której sanktuarium odwiedza co roku. Zapytałem go o adrenalinę. Przyznał, że efekt ryzyka połączony z napięciem wyzwala jej ogromną dawkę, tak bardzo przydatną w sytuacji nagłego stresu. Bez wątpienia taki przypływ energii zawsze ułatwia stawienie czoła zagrożeniu.

Czytaj więcej

Miłość do wojny. Dlaczego walka wywołuje stan podobny do seksualnej ekstazy

* * *

Niełatwo jest w wirtualnych czasach ogarnąć rozumem zawiłą tauromachiczną liturgię, ostatek dawnej rycerskiej kultury, gdzie walka jest walką, krew krwią, a honor honorem. Mimo to rytuał, który przetrwał próbę czasu, przyciągnął w ubiegłym roku 6 mln widzów, co niewątpliwie zaświadcza o sile tradycji. Podkreślił to mój przyjaciel Carlos Ruiz Falcones z Alicante: „Dla nas, przesiąkniętych krwią arabską, żydowską i chrześcijańską, corrida jest tym, czym były igrzyska olimpijskie dla starożytnej Grecji, teatralnym przedstawieniem wypełnionym patosem walki. Zagraniczni moraliści muszą uszanować naszą kulturę. Żaden człowiek na świecie nie ma prawa wejść do domostwa swojego sąsiada i żądać, aby zmienił umeblowanie. Każdy naród ma prawo urządzić swoje mieszkanie według własnego gustu”.

Nie sądzę, żeby ten fenomen obyczajowy znalazł się, jak mniemają niektórzy, na równi pochyłej. Jest zbyt mocno wtopiony w kulturę, aby dzisiaj mógł zostać wymazany ze świadomości Hiszpanów. To tak, jakby wyobrazić sobie Amerykę bez baseballu, Kanadę bez hokeja, Włochy bez pizzy czy Francję bez wina.

Jacek Pałkiewicz

Reporter, eksplorator, odkrywca źródła Amazonki, twórca surwiwalu w Europie.

Matador Serafín Marín na barcelońskiej La Monumental w 2011 r., podczas ostatniego sezonu walk na te

Matador Serafín Marín na barcelońskiej La Monumental w 2011 r., podczas ostatniego sezonu walk na tej arenie. Ernest Hemingway pisał, że „walki byków są nieadekwatne dla Barcelony, ponieważ miasto jest zbyt bogate, aby tracić czas na medytacje o śmierci”

DAVID RAMOS/GETTY IMAGES

Nazywali go geniuszem, trzęsieniem ziemi, huraganem. Juan Belmonte był największym z matadorów, na zawsze zmienił zasady walki z bykami, przekuwając swoje fizyczne niedostatki w jakość, spoufalał się z rogami zwierzęcia tak, jak nikt wcześniej. Śmiałość, samobójcza odwaga i kreatywność zarażały serca „aficionados”, zagorzałych miłośników corridy de toros. W 1912 r. dziennikarze ekscytowali się, pisali, że podniósł ją do rangi sztuki, łącząc elegancję i niebezpieczeństwo. Ewolucje z muletą w jego wykonaniu wykraczały poza kanony gracji, czyniąc z nich boską inspirację. To, co do tej pory było kunsztem, zamienił w quasi-anielskie natchnienie. Po śmiertelnym zranieniu Joselita el Gallo, rywala reprezentującego tradycję, prosty chłopak znikąd wyrósł na żywą legendę, cała Hiszpania składała jemu hołd. Ludzie odbierali go z areny i nieśli do hotelu na ramionach, bo był jednym z nich, osiągnął sukces i wzbogacił się tylko dzięki swojej odwadze.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem