Z obserwacji Natalii Twardy wynika, że najczęściej poddają się osoby, które nie miały wcześniej doświadczenia w opiece nad zwierzętami domowymi. – Znam sytuację, kiedy ludzie oddali psiaka po miesiącu, bo był rzekomo agresywny. Wszystko się wyjaśniło, gdy zobaczyłam nagrania z ich domu: w korytarzu ustawili płotek, taki, jakim się zabezpiecza schody przed małymi dziećmi, zamknęli psa w przedpokoju. I on zwyczajnie wariował, bo chciał być z nimi – opowiada. Stąd, podobnie jak pozostałe moje rozmówczynie, nie ma cienia wątpliwości: decyzja o adopcji musi być dokładnie przemyślana. – Cała moja ściana na Facebooku jest w historiach zwierzaków, które ktoś chce oddać, na przykład z powodu ciąży czy wyjazdu na wakacje. Zawsze się wtedy zastanawiam: dlaczego wcześniej tego nie wzięliście pod uwagę? Życie z psem czy kotem to nie jest kwestia chwili, trzeba sobie zaprojektować kolejne kilka, a nawet kilkanaście lat.
Aneta ma jeszcze jedną historię związaną z owianym złą sławą schroniskiem Radysy (zwanym też mordownią) w gminie Biała Piska na Mazurach. Po latach walki i zebraniu ponad 1,5 mln zł latem 2020 r. Pogotowiu dla Zwierząt udało się wywieźć stamtąd ponad tysiąc zwierząt: wygłodzonych, przegrzanych, poranionych, okaleczonych. Ich dramat poruszył serca, również znajomych Anety. – Pojechali na Paluch (schronisko w Warszawie – red.), gdzie trafiła część zwierząt. Wybrali fajnego, młodego pieska, nie był zdziczały, bo długo na szczęście w tej mordowni nie przebywał – wyjaśnia. Procedura adopcyjna ciągnęła się jednak tygodniami. – To był ich pierwszy pies, więc jak już przeszli ankietę i wizytę przedadopcyjną, mieli spacer zapoznawczy, później kolejny i kolejny. Oczywiście narzekali, że chcą przecież jak najlepiej, chcą dać dom, a ciągle rzuca się im kłody pod nogi, ale jak już pies trafił do nich, przyznali: dobrze, że tyle to trwało, bo mieli czas, by poważnie przemyśleć, czy faktycznie są gotowi, czy naprawdę są w stanie dać mu najlepszy dom. Taki dom, na jaki zasługuje każdy zwierzak.
Po co pani pies? Po nic!
Powrót do schroniska zazwyczaj oznacza dla zwierzęcia traumę. – To oczywiście zależy od psa, wiele zależy od tego, przez co wcześniej przeszedł i jak silną ma psychikę. Jeśli zazna życia z człowiekiem, przyzwyczai się do nowego miejsca, po czym wróci do schroniska, może to się okazać wręcz tragiczne w skutkach, bo cały świat mu się wali – uważa Dorota Pachała. Przy czym zaznacza: są psy bardziej niezależne i odporne, szybciej adaptujące się do nowych warunków. Są też i takie, które w ogóle się nie odnajdują w schronisku: nie jedzą, przeraźliwie chudną, nie potrafią załatwiać się w boksie, a na spacer wychodzą dwa razy dziennie albo rzadziej, bo brakuje wolontariuszy.
Jako przykład podaje Kropkę, którą przygarnęła kilka miesięcy temu. – Miała tak smutne, pełne depresji oczy, żebra na wierzchu, wyciągnięte sutki. Została znaleziona w lesie, z dwoma szczeniakami, jeszcze karmiła. Nie przeżyły, zabiła je parwowiroza, Kropka przeżyła ogromną traumę. To się komuś może wydać śmieszne, bo lubimy sobie myśleć, że jesteśmy jako gatunek wyjątkowi, że rozumiemy więcej. A zwierzęta może na logikę nie rozumieją zbyt wiele, ale możemy się od nich uczyć, jak czuć – uważa Dorota. – Gdyby po tym, czego zaznała u mnie, miała jechać do schroniska, nie chcę nawet myśleć, co by się z nią stało.
Moje rozmówczynie są zgodne: dobrym, choć wciąż zbyt mało rozpowszechnionym rozwiązaniem są tzw. domy tymczasowe. – Sama miałam u siebie dotąd dwa pieski, szybko udało mi się je przekazać do adopcji. Chociaż były u mnie kilka tygodni, długo po nich płakałam, bo już zdążyłam się przyzwyczaić. A z drugiej strony to była ogromna radość, że trafiły do świetnych rodzin i są szczęśliwe – opowiada Natalia Twardy. – Dlatego uważam, że to jest świetna opcja dla osób, które nie są jeszcze na sto procent zdecydowane, że są gotowe na przyjęcie na stałe zwierzaka. Jeśli im się nie uda, coś nie zaskoczy, będą mogły się przynajmniej sprawdzić. A dla psa to zawsze lepsza alternatywa niż boks w schronisku.
W rozmowie z Katarzyną Gromską dzielę się własnymi doświadczeniami jako tymczasowej opiekunki – przez kilka lat przez moje ręce przeszedł tuzin psów, trzy z nich zostały ze mną na stałe. – Mam wrażenie, że przyjmując je pod swój dach, ucząc podstaw higieny, oswajając z mieszkaniem z człowiekiem, stawałam się niejako ich rzecznikiem. Mogłam odpowiedzieć na wszelkie pytania zainteresowanych adopcją, pokazać dziesiątki zdjęć i materiałów wideo, jak pies się w tym czasie zmieniał, otwierał. I tym samym zwiększałam ich szansę na dobry dom – raczej stwierdzam niż pytam, co pani Katarzyna przyjmuje z absolutnym zrozumieniem. – Rzeczywiście, dom tymczasowy zwiększa szansę psa czy kota, bardzo często dostaję podziękowania za przygotowanie zwierzęcia do życia z domownikami – przyznaje. W „tymczasie” widzi właściwie tylko jedną wadę. – W tym roku, jak nigdy wcześniej, kilka z nich mi odpadło, stały się domami adopcyjnymi. Aż sobie powiedziałam: jeszcze jeden taki telefon, a się załamię, co oni mi narobili – śmieje się pani Katarzyna.
Dorota Pachała od lat nie stara się o zwierzęta w fundacjach i schroniskach, psy po przejściach trafiają do niej różnymi ścieżkami, niektóre zostają na stałe, innym szuka odpowiednich domów. Doskonale pamięta jednak ten raz, gdy wypełniła ankietę i wpuściła do domu wolontariuszkę przeprowadzającą rozmowę przedadopcyjną. – Pierwszym pytaniem, które mi zadała, było: „po co pani pies?”. Zaskoczyła mnie tym, ale odpowiedziałam zgodnie z prawdą: „po nic”. Po prostu uznałam, że mam miejsce dla zwierzaka, któremu mogę zapewnić własny kąt, stać mnie na to finansowo, nie mam szczególnych oczekiwań wobec niego – opowiada. Gdy pytam, czy dostała zielone światło na adopcję pomimo tego, Dorota prostuje: dostała je właśnie dlatego. – Okazało się, że to była najlepsza odpowiedź z możliwych. Bo to, że pies jest po nic, zrzuca z niego odpowiedzialność zadowolenia właściciela swoją istotą.
Po drodze zmieniła mieszkanie na obrzeżach Warszawy na dom w Kampinosie – i metodę pracy. – Są behawioryści, trenerzy, którzy mają swoje założenia wobec psa, własnego czy klienta, i idą po trupach do celu, metodami pozytywnymi bądź awersyjnymi, jest cały wachlarz tego – wyjaśnia. I dalej: – Ja swoim psom odpuściłam ćwiczenia, nie oczekuję od nich, żeby były konkretne, żeby się w określony sposób zachowywały. Mogłabym to robić, umiem, ale po co? Wychodzę z założenia, że to są zwierzęta, które czują, mają własną piesobowość. Nie zmuszam ich do niczego, nie łamię, nie mam ambicji, żeby zmieniać je na własną modłę.
Tę samą taktykę obrała Nina Włodarczyk-Masłowska. – Gdy przywieźliśmy Sisi, nie wiedziała, co to są schody, winda, przez pierwszy tydzień nie załatwiała się w ogóle, ani w domu, ani na spacerze, taki to był dla niej stres. Jak wyszła na balkon i syknął przejeżdżający autobus, zwiała do środka – opowiada. Do dziś Sisi nie sięga po zabawki, nie gania za piłką ani patykiem, nie nauczyła się komend. – Okazało się, że smaczki na nią nie działają, bo nasza cesarzowa po prostu nie jada na mieście – śmieje się Nina. Ten uśmiech nie schodzi jej z twarzy, gdy zapewnia: – Nigdy jej o to nie męczyliśmy, bo naszym priorytetem nie jest to, żeby podała łapkę i zamerdała ogonkiem. Jest pełnoprawnym członkiem rodziny, żywą istotą, która czuje, myśli, cierpi, cieszy się, a niekiedy smuci i tęskni. Pies jest po prostu do kochania.
Natalia Twardy uczula kandydatów na opiekunów, że decyzja o adopcji powinna być przemyślana. – Życie z psem czy kotem to nie jest kwestia chwili, trzeba sobie zaprojektować kolejne kilka, a nawet kilkanaście lat – tłumaczy
Foto: Archiwum prywatne
– Swoim psom odpuściłam ćwiczenia, nie oczekuję od nich, żeby były konkretne, żeby się w określony sposób zachowywały – mówi Nina Włodarczyk-Masłowska
Foto: Archiwum prywatne
Dorota Pachała: – Zwierzę to nie rzecz, to żywa istota, za którą bierze się odpowiedzialność. Nie jest też po to, żeby zaspokajało ambicje właściciela
Foto: Maciej Lisowski