Węgiel, gaz, prawdy się nie dowiesz

Brak opału i wściekle drogi prąd przyprawiają o ból głowy właścicieli domów. A nawet bezdomnych.

Publikacja: 28.10.2022 10:00

Cukiernia na Krupówkach, Zakopane

Cukiernia na Krupówkach, Zakopane

Foto: Marcin Szkodziński/Forum

Mały dom na wsi w centralnej Polsce, dwie izby, kuchnia w przedsionku, piec kaflowy. Pani Krystyna mieszka tu sama od śmierci męża, utrzymuje się ze skromnej emerytury, całe życie pracowała w miejscowym zakładzie produkcyjnym. Teraz wystarcza jej na leki i jedzenie, choć na to nie idzie akurat dużo, warzywa i owoce bierze z ogródka, w jaja i mięso zaopatruje się u sąsiadki. Po chleb pojedzie się rowerem do sklepu kilka ulic dalej.

W połowie września pani Krystyna spogląda z dumą na stertę węgla. Dopiero co przywieziona, jeszcze nie zdążył jej syn załadować do specjalnego kontenera. Teraz, w niedzielę, wnuk chwyta za łopatę, ale pani Krystyna go powstrzymuje, „jest święto, to grzech”, trzeba raczej Panu Bogu podziękować, że w ogóle się dostało, po 3400 złotych za tonę, i że to dobry węgiel, polski, nie jakiś miał nie wiadomo skąd. – Widziałaś, co teraz sprowadzają? Błoto, rozłazi się w palcach – wtrąca sąsiadka, co akurat wyszła na drogę.

Pani Krystyna macha ręką, będzie co ma być. – Ja to i tak nie lubię, jak jest za bardzo nagrzane. Tona powinna wystarczyć na całą zimę, najwyżej się człowiek kołdrą opatuli – śmieje się. Ale gdy pytam na serio, odpowiada tak jak wszyscy: – Na razie to jest wielka niewiadoma.

Czytaj więcej

Polsko-ukraińska miłość ponad granicami

* * *

Izabela prowadzi skład węgla w niewielkiej miejscowości (10 tysięcy mieszkańców plus pobliskie wsie). Całe życie pracowała na etacie, wychowała samotnie trójkę dzieci, działalność gospodarczą założyła trzy lata temu i myślała wtedy, że Pana Boga za nogi złapała. – Z pułapu człowieka, który półroczny rachunek za prąd rozkładał na kilka miesięcy na raty i żył do pierwszego, bardzo podniósł mi się standard życia – przyznaje. – Nie, żeby od razu jakieś luksusy, po prostu w końcu mogłam zacząć żyć spokojnie, opłacić wszystko z góry i nie martwić się, że zabraknie mi na chleb.

Od pół roku martwi się jednak nieustannie – o firmę, która przecież węglem stoi, i o własny dom ogrzewany pelletem. Zapas zrobiła w czerwcu, „kiedy ceny szalały”. Cały czas jednak siedzi w niej strach, w przyszłości bliższej bądź dalszej obawia się powtórki „scenariusza węglowego”. – Zaraz się okaże, że ci, co mają piece węglowe, przestawiają się na pelletowe. I ceny zaczną wariować, więc może pojawić się problem z dostępnością.

Doświadcza tego na co dzień w pracy, choć obecnie akurat węgiel u niej zalega, nie pierwszy zresztą raz. To przez kłody, które są przedsiębiorcom rzucane od pół roku praktycznie co chwila. – Przepisy zmieniają się non stop, co chwila wchodzą nowe rozporządzenia, za tydzień są wycofywane. Przecież w tej paranoi, na takich zasadach nie da się funkcjonować – Izabela nieco podnosi głos, gdy następnie opowiada o podpisanej w Wielki Piątek (i wchodzącej w życie dzień później) ustawie, która nałożyła na składy obowiązek wydawania oświadczenia o pochodzeniu każdej partii. – Dzięki Bogu tuż po świętach nie sprzedaliśmy nic, bo byśmy płacili olbrzymie kary za brak tego papierka z poświadczeniem pochodzenia – mówi z pewną ulgą. Ta jednak przechodzi znów w irytację, gdy opowiada, że skład trzeba było zamknąć na dwa tygodnie, tyle czasu zajęła aktualizacja serwisu sprzedaży do nowego prawa.

Izabeli nie irytuje sam wymóg „etycznego węgla”, bo rozumie, że trzeba jakoś ukarać agresora. – Tylko że rząd bardziej nas tym karze – mówi z goryczą. – Po co tworzyć nowe mechanizmy, mnożyć biurokrację, jak importowany węgiel i tak musi przejść odprawę celną. Dlaczego nie można sprawdzić tego na granicy i po prostu tam go zablokować? – te pytania pozostają zawieszone bez odpowiedzi. Podobnie jak kolejne: dlaczego rząd nie wystąpił do Unii Europejskiej o rozłożenie w czasie programu likwidacji polskich kopalń? I dlaczego wciąż nie ruszyła budowa elektrowni jądrowej? – Efekt jest taki, że węgiel, który kosztował 400 złotych za tonę, jest po 2000 zł i więcej. A to się przełoży na ceny wszystkiego, wystrzelą opłaty za prąd, usługi, jedzenie, wszystko pójdzie w górę.

O legislacyjnym i biurokratycznym bałaganie Iwona przekonała się również w czerwcu, gdy z mediów padło hasło: „węgiel od rządu za tysiąc złotych”. – Klienci szli do PGG (Polska Grupa Górnicza – red.), nie dostawali go, przychodzili do nas i wylewali wszystkie żale – wspomina Iwona. Z nadzieją jednak oczekiwali, że może ceny spadną, do zimy prawie pół roku, jeszcze zdąży się zrobić zapasy. Wtedy w składzie Iwony sprzedaż niemal stanęła. Zawiesiła działalność na dwa miesiące, bo koszty szły w dziesiątki tysięcy złotych. – To samo jest w tej chwili, rząd powiedział, że będzie węgiel po dwa tysiące, a gminy mają go sprzedawać. I znów wszystko się zatrzymało, wszyscy czekają, tylko nie wiadomo na co. Od klientów nie raz przecież słyszałam, że zamawiali w lipcu, a dostawę mają przewidzianą na połowę stycznia – opowiada. I ironizuje: – O ile w ogóle przyjdzie, bo już słyszałam, że rząd będzie zimę przesuwał na marzec–kwiecień.

Ten ton pozostaje, gdy rozmawiamy o hałdach surowca z importu pokazywanych w telewizji. – Przecież z tego po przesianiu zostaje głównie miał, na użytek przeciętnego konsumenta zupełnie do niczego, bo takich pieców już zakazano, obecnie może być stosowany jedynie w wielkich instalacjach, dużych obiektach ciepłowniczych czy szklarniach – wyjaśnia Izabela. I zastrzega: to nie znaczy, że nie będzie się nim palić, tę desperację widać na każdym kroku, „już teraz w piecach zaczyna lądować, co popadnie”. – Znam człowieka, który z mieszkania w bloku przeprowadził się na wieś. Kupił brykiet torfowy, całego tira, ze 20 palet. A nie miał wcześniej z tym styczności, nie wie, jak się tym pali… – Iwona rozkłada ręce. – Ale tak właśnie będzie, jeśli ludzie nie będą mieli czym grzać, będą palić czymkolwiek. I będą zapchane kominy, będzie smog przeogromny, ludzie będą chorować – snuje czarne scenariusze. Tym czarniejsze, że ta desperacja nie wynika z braku świadomości. – Ludzie wiedzą, że to nie wyjdzie nikomu na dobre. Ale co mają robić?

Sama Izabela nie wierzy już w nic, straciła nawet nadzieję: – Wykończą nas, nie jesteśmy w stanie tego wytrzymać. Sprzedajemy, co mamy, i zamykamy skład.

* * *

Helena remontuje z partnerem domek pod Warszawą, od trzech pokoleń służył rodzinie jako typowo letniskowy, to tam uciekało się przynajmniej latem odpocząć od zgiełku miasta. Dekady temu postawił go dziadek Heleny, architekt, i w jej ocenie został on „mądrze zbudowany”. – To nie jest po prostu domek postawiony z cegły, jest bardzo przemyślany, między murami jest przestrzeń powietrzna, to już jest jakiś rodzaj izolacji – podkreśla. Ale i przyznaje, że gdy z Tomkiem zabrali się sami do jego przebudowania, największym wyzwaniem było przystosowanie go do korzystania przez cały rok. – Trzeba było się zastanowić, jak go ocieplić i dodać mu tej energooszczędności, bo wcześniej korzystało się tam z farelek albo starych olejaków, które pożerają potworną ilość prądu.

Od zeszłego roku Helena i Tomek większość prac wykonali sami, bazują głównie na materiałach odzyskanych, stąd boazeria, którą obłożony był cały dom („jak bursztynowa komnata, łącznie z sufitami”), teraz jest w drzwiach do łazienki i podbitce pod dach. Okna akurat trafiły się za darmo nieopodal do odzyskania, znaleziony w piwnicy stolik od maszyny do szycia Helena przerobiła na stojak pod umywalkę. Największe nakłady jak dotąd poszły w związku z tym na ogrzewanie, choć z zainstalowaną pompą ciepła i tak sporo zaoszczędzili. – Wszyscy znajomi dziwią się, „skąd wzięliście kilkadziesiąt tysięcy?”. A my po prostu przez serwis, gdzie można ogłaszać pracę do wykonania, naprawienie kranu, ściany do pomalowania, znaleźliśmy faceta od instalacji za niecałe 5 tysięcy – opowiada. – A jeszcze udało nam się rabat utargować, bo moi rodzice też się do takiej pompy przymierzali.

Mama Heleny przytakuje, mają już z mężem swoje lata, dotąd wystarczał im kominek, ale ciągłe chodzenie do drewutni i wstawanie w środku nocy, by rozniecić ogień, coraz bardziej im doskwierało. – I nie żałuję, teraz mamy różne źródła ogrzewania, kominek traktujemy raczej przyjemnościowo, a dwie pompy, mała i większa, w zupełności nam wystarczają – mówi pani Joanna. Tym bardziej że „drewno zdrożało niesamowicie”, aż się zdziwiła, bo po wichurach, które powaliły całe hektary, spodziewała się raczej obniżki cen. – Z drugiej strony lasy państwowe, jak czytałam niedawno w artykule, są już ogołocone do zera, tylko po znajomości da się ponoć coś załatwić.

Jej córka z partnerem kominek traktują jako alternatywę w przypadku drastycznych podwyżek cen prądu. – Pompy używamy na razie tylko w nocy, kiedy mamy tańszą taryfę, i to też nie na okrągło. Monitorujemy to na bieżąco przez aplikację, z którą jest połączona, wychodzi nam 3–4 złote dziennie za dobę ogrzewania – oblicza Helena. I tak się cieszy, bo od sąsiadki słyszała, że firmy zajmujące się montowaniem pieców na gaz odrzucają kolejne zlecenia. – Większość domków w naszej okolicy ma właśnie takie ogrzewanie. I już się martwią, bo usłyszeli wprost, że nawet dla nich może go zabraknąć.

Czytaj więcej

Fajki, cola, serek… Stówy nie ma. Witamy w bajce PiS

* * *

Niedzielny poranek, spotkanie grupy znajomych. Przy kawie Jacek opowiada, jak kilkanaście lat temu stawiał dom na obrzeżach Warszawy. Szczególną uwagę zwrócił na ogrzewanie, „izolacja i dobre okna, to już daje efekty”. – Wiadomo, że nie kładzie się jakichś maksymalnych ilości tego styropianu, ale jednak człowiek bardziej dba o to, co robi dla siebie. Bo deweloper robi tyle, ile nakazuje norma, ani trochę więcej – uważa Jacek. Przy czym zaznacza, że normy są stopniowo podwyższane, stąd „domy budowane współcześnie są bardziej docieplone” niż te sprzed dziesięciu czy dwudziestu lat, nie mówiąc o jeszcze starszych. – Ich się oczywiście nie wyburza, jeśli są w dobrym stanie, to działa po prostu jak z samochodami: stary nie musi mieć wysokich norm emisyjnych, ale nowego już w ten sposób nie zrobisz. Dlatego są te dotacje termoizolacyjne, można dostać sporo kasy, żeby dom docieplić. Albo wymienić piec…

– Na gazowy? Który teraz może być zupełnie nieekonomiczny? – wtrąca Kamil, który wybudował dom trzy lata temu i dziś z ogrzewaniem gazowym nie czuje się komfortowo. – Na tę chwilę prawdy się nie dowiesz, czy na pewno wszystko będzie, czy gazu nie zabraknie. Ale nie mamy innego wyjścia, kozę mamy kupić, zrobić dziurę przez ścianę, wypuścić rurę i ogrzewać dom? Elektryczne piecyki, kiedy może zabraknąć prądu? A jak będzie, to takie ci rachunki przyjdą, że szok.

To dlatego Jacek wybrał ogrzewanie gazowe. – Bo co innego wtedy było? Palić węglem w mieście? Widzę u sąsiadów, jaki robi się smog – zauważa.

Kamil tym razem się z nim zgodzi. – Rzeczywiście, jest różnica, otwierasz okna i od razu czuć, że ktoś pali „śmieciuchem” czy innym tego typu piecem.

Jeśli więc nie węgiel, to co? Jacek skusiłby się dziś na pompę ciepła, nawet trochę żałuje, że wcześniej w nią nie zainwestował. Choć to nie perpetuum mobile, do zasilania potrzebny jest (drożejący) prąd. – Można to porównać z lodówką. Też potrzebuje trochę energii, ale ostatecznie nawet na tę chwilę się to opłaca – ocenia. Problem dostrzega gdzie indziej, w kosztach budowy, „kilkadziesiąt tysięcy na pewno trzeba wyłożyć”. Na to jeszcze znalazłoby się rozwiązanie, „fotowoltaika albo solary, dużo jest teraz sposobów na generowanie prądu samemu”.

Kamil studzi jednak ten zapał, „nie ma pewności ani gwarancji, nic nie jesteśmy w stanie przewidzieć”. – Tak jak fotowoltaika była opłacalna na początku, teraz już nie do końca – zaczyna, a Jacek podłapuje myśl: – Kiedyś było tak, że jak latem wyprodukowałaś więcej energii, nadwyżkę oddawałaś elektrowni, a później ona zwracała ci 80 procent. Teraz też tak jest, ale można dostać co najwyżej połowę, choć elektrownia dużo zaoszczędziła dzięki tobie.

Ale siłownie w Polsce wciąż pracują na węgiel, a tego przecież zaczyna brakować. Parafrazuję więc cytat z „Misia” Barei i pytam: – Co jeśli elektrownia powie: nie mamy pańskiego prądu i co pan może nam zrobić?

Jacek śmieje się: – Wtedy nawet fotowoltaika nie pomoże, bo w ciepłych miesiącach działa przecież co najwyżej przez kilkanaście godzin”.

– Kiedyś chyba aż tak nie trzeba było kombinować – zastanawiam się głośno, a Jacek rozwiewa moje wątpliwości: – Bo fotowoltaika była potwornie droga, a energia relatywnie tania. A z czasem się to zmienia, jak w samochodach hybrydowych, to się coraz bardziej opłaca. Poza tym jest też presja Unii Europejskiej, żeby być ekologicznym.

Z tą presją nie zgadza się Kamil, „to nie jest ekologia, tylko wymysł nowych czasów”, mody na elektryczne samochody, które „wcale nie są przecież tak przyjazne środowisku, jak to producenci zachwalają”. – Na tym się robi biznes, tak to trzeba sprzedać marketingowo, żeby każdy chciał to mieć – uważa. I raczej stwierdza, niż pyta: – Czy ludzie bardziej trują środowisko, czy wielkie biznesy?

* * *

W ramach ulgi dla „odbiorców wrażliwych” nałożony przez rząd limit „taniego prądu” jest nieco wyższy (o 600 megawatów). Mimo „wrażliwości” są grupy jeszcze bardziej zagrożone wykluczeniem z dostępu do ciepła. To przede wszystkim bezdomni, ostatni w kolejce do powszechnego współczucia i zainteresowania. – Tym bardziej że większość społeczeństwa wciąż kieruje się stereotypem: bezdomny to na pewno menel, pijany, leń, ma to, czego chciał. A ja przez siedem lat w fundacji nie spotkałam ani jednej osoby, która by powiedziała, że jest w kryzysie bezdomności z wyboru – zauważa gorzko Patrycja Drożyńska z Fundacji Daj Herbatę.

Z pomocy fundacji korzysta coraz więcej osób, w dużej mierze seniorów. Pokazują to statystyki (Patrycja Drożyńska podaje, że od wybuchu pandemii liczba wydawanych w poniedziałki przed Dworcem Centralnym w Warszawie obiadów wzrosła ponadtrzykrotnie), widać to też naocznie. – Coraz większej liczbie osób niskie dochody nie pozwalają na przeżycie miesiąca, bo po opłaceniu rachunków nie wystarcza im już na nic. Do fundacji zgłaszają się po jedzenie, środki czystości, ubrania. – Dla wielu to jedyna szansa, by cokolwiek zdobyć. A jednocześnie coraz trudniej nam pozyskiwać środki, czy to finansowe, czy rzeczowe – przyznaje Drożyńska. Prosty przykład: rok, dwa lata temu, nawet w okresie najsroższej pandemii zbiórka na miesięczne utrzymanie zajmowała co najwyżej parę dni. – W tej chwili taka zbiórka trwa kilka tygodni i z trudem udaje nam się uzbierać połowę potrzebnej kwoty.

Sami darczyńcy to przyznają, a w komentarzach pod zrzutkami i w mediach społecznościowych piszą: „wspieraliśmy was, ale teraz my też mamy ciężko”. Ten ciężar, w przypadku Fundacji Daj Herbatę, można wyliczyć. – Jeszcze niedawno przygotowanie jednej kanapki kosztowało złotówkę, teraz już 2 złote – zauważa Patrycja Drożyńska. Fundację wspiera restauracja SHUK w Warszawie, która gotuje gorące posiłki dla osób w kryzysie bezdomności po kosztach, tyle co za produkty do nich wykorzystane. – Ale tak rosną koszty działalności, pensje, prąd, koszty utrzymania, że nie wiadomo, czy nie będą musieli nam doliczyć jakiejś kwoty za obsługę. Bo im też jest ciężko, to widać z każdej strony, coraz więcej osób ma problemy finansowe, nie radzi sobie z nową rzeczywistością.

A nadciąga zima, okres najtrudniejszy dla tej grupy wykluczonych. – Mamy więc kumulację całego zła, jakie tylko można sobie wyobrazić – podsumowuje Drożyńska. Choć to jeszcze nie koniec, wiele gmin zapowiedziało wyłączanie nocą ulicznego oświetlenia, niektóre już takie rozwiązania wprowadziły w życie. – W szczególności dla osób w kryzysie bezdomności oznacza to zmniejszenie ich bezpieczeństwa, bo brutalnie mówiąc, są najłatwiejszym celem – zauważa nasza rozmówczyni. I powołuje się na doświadczenia beneficjentów fundacji. – Nieraz nam opowiadali, że zostali napadnięci. Bo nocą czy nad ranem wracała z imprezy grupka pijanych i sobie wymyślili, że jak skopią bezdomnego, to będzie zabawa.

Dobre wieści są z kolei coraz bardziej na wagę złota – i na szczęście takie też się zdarzają. – W punkcie integracji, który prowadzimy, pomagamy także w szukaniu pracy. I rzeczywiście, w ostatnich tygodniach trzy osoby znalazły zatrudnienie – o tym Patrycja Drożyńska opowiada z przyjemnością. – Odwiedziliśmy panów, świetnie odnaleźli się w nowym miejscu, mają zamieszkanie, bardzo dobre warunki, pracodawca otacza ich troskliwą opieką – wylicza. Powodów do radości jest jednak coraz mniej, inflacja i wzrost kosztów utrzymania lada moment dadzą im się we znaki. – Nikt nie przewidział takich podwyżek cen energii czy ogrzewania, na tę chwilę wygląda na to, że ogrzewalnie, schroniska, noclegownie będą musiały sobie radzić.

Jak? Jakoś. – Nikt nie mówi o odgórnych rozwiązaniach. Nikt nie wie, co będzie dalej.

Czytaj więcej

Psy na ratunek ludziom

* * *

Iwona mieszka w średniej wielkości gminie w centralnej Polsce, tam też od prawie dziesięciu lat prowadzi z mężem własny biznes. Zaczynali od skupu węgla, ale Iwonie w końcu udało się przekonać Karola, że to branża niepewna, trzeba by jakoś zróżnicować dostawców i ofertę, dziś mają więc też brykiet, pellet i ekogroszek. – Niektórzy właściciele skupów związują się tylko z jedną marką albo mają opał określonej jakości. A ja staram się mieć wszystko, latami pchaliśmy się rękami i nogami, żeby mieć i najlepszy jakościowo pellet, i średni, i ten najtańszy.

Od trzech miesięcy w ofercie mają również łuski słonecznika, to zamiennik dla ekogroszku, którego też już brakuje. – Wcześniej się tego nie kupowało, nie było takiej potrzeby. Pojawił się również pellet ze słomy, ale tego raczej nikt nie chce kupować. Choć podejrzewam, że gdyby zabrakło normalnego z trocin, to i ten ze słomy zaczęliby ludzie kupować – uważa Iwona.

Jej zdaniem to jednak działka na tę chwilę najbardziej pewna. – Nie wiem, co musiałoby się stać, żeby go brakowało, bo pellet na naszym rynku produkowany jest głównie w Polsce, a importowany pochodzi przede wszystkim z Ukrainy – wyjaśnia. I za chwilę przyznaje: – Faktycznie, przez chwilę był zastój, gdy spłonęła największa fabryka w Ukrainie. Ale po trzech tygodniach wszystko wróciło do normy.

Węgiel natomiast do tegorocznej wiosny mieli głównie rosyjski, „tańszy niż polski, choć nieco gorszej jakości”. Problemy zaczęły się nie tyle od inwazji na Ukrainę, co od nałożenia na Rosję sankcji. – Tę lukę trzeba przecież czymś zatkać, tylko że w Polsce nie mamy portali przeładunkowych, które by przerobiły tak wielkie ilości węgla w tak krótkim czasie – wyjaśnia, a w głowie kłębią jej się kolejne pytania. – Przecież jak jest wojna, to dotąd było tak, że najbardziej na niej korzystali sąsiedzi. A u nas na odwrót, historia nic nas nie uczy.

Iwona mówi jeszcze, że od prawie pół roku czuje się „jak chłopiec do bicia”. – Najpierw rząd zwalił winę na nas, że nie chcemy współpracować. A przecież warunki, które wówczas proponowano, były absurdalne, do każdej tony musielibyśmy dopłacać kilkaset złotych. A i tak nie wiadomo, czy ten obiecany tysiąc byłby nam zwrócony, bo jak zwykle była określona pula środków – opowiada Izabela. – Pierwsi, którzy zdążyli z wnioskami, pewnie by się załapali, a co dalej? Tylko głupi by się na to zgodził.

Podobnie jak Izabela mieli w wakacje dwa miesiące przestoju. – Dobrze zrobiliśmy, bo chodzili urzędnicy na kontrole, najwyraźniej szukali pieniędzy – uważa Iwona. Bo jak inaczej nazwać ustawę, która wbrew wszelkim zasadom prawa zadziałała wstecz? – Okej, zgadzam się: jest wojna, wprowadzamy embargo, przestajemy sprowadzać węgiel z Rosji. Ale te zakazy objęły też towar już wcześniej sprowadzony, bo składy miały zapas jeszcze z czasów, kiedy wojny nie było. A chcąc ukarać Putina, tak naprawdę karzą nas. Bo sankcje uderzają przede wszystkim w nasze portfele.

Iwona rozumie przez to nie tylko siebie i innych przedsiębiorców prowadzących składy, ale też przeciętnych odbiorców. Już wcześniej, rok, dwa, pięć lat temu, w jej niezbyt zamożnej gminie zimą ustawiały się kolejki po węgiel w woreczkach, pakowany po 25 kilogramów. – Sporo osób kupowało z dnia na dzień, chociaż tak wychodziło drożej. Ale widywało się tych samych klientów co tydzień, dwa–trzy dni, a niektórych nawet codziennie – opowiada. A teraz węgiel znów leży odłogiem, albo schodzi właśnie na kilogramy. – Bo ludzie nie mają kasy i mieć nie będą. No skąd, jak sam węgiel podskoczył nagle z tysiąca na trzy?

Dlatego Iwona w swoim składzie już prawie się z nim pożegnała. Sprzedają, co jest, i więcej nie zamawiają, „z samego pelletu idzie się spokojnie utrzymać”. – Mój mąż trzymał się go kurczowo, bo widział w tym pieniądze. Ale od co najmniej czterech lat ta branża zdychała, a od wprowadzenia sankcji na Rosję już tylko dogorywa.

Mały dom na wsi w centralnej Polsce, dwie izby, kuchnia w przedsionku, piec kaflowy. Pani Krystyna mieszka tu sama od śmierci męża, utrzymuje się ze skromnej emerytury, całe życie pracowała w miejscowym zakładzie produkcyjnym. Teraz wystarcza jej na leki i jedzenie, choć na to nie idzie akurat dużo, warzywa i owoce bierze z ogródka, w jaja i mięso zaopatruje się u sąsiadki. Po chleb pojedzie się rowerem do sklepu kilka ulic dalej.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi