Golden Globe Race. Żeglarstwo sprzed ery GPS

Brawura, papierowe mapy i sekstans, patrzenie w niebo i intuicja plus radio muszą wystarczyć. Trzecia edycja Golden Globe Race cofa nas do czasów znanych jako złoty wiek samotnego żeglarstwa.

Publikacja: 30.12.2022 10:00

Ebit at. Omnimporpor rem is videllendant et essimus dolore comnimporum is est, ut experor

Ebit at. Omnimporpor rem is videllendant et essimus dolore comnimporum is est, ut experor

Foto: SEBASTIEN SALOM-GOMIS

Reguły są proste: masz 18 lat, stosownie archaiczny, ale sprawny jacht, odpowiednie doświadczenie żeglarskie (co najmniej 8000 mil żeglugi oceanicznej, 2000 samotnie), przechodzisz obowiązkowy kurs zachowania bezpieczeństwa na morzu, wpłacasz 3000 dolarów kaucji i wypływasz z grupą podobnych oryginałów z portu w Les Sables-d’Olonne we Francji.

Płyniesz na sprzęcie bardzo zbliżonym do tego, jaki był dostępny 54 lata temu, gdy po raz pierwszy ścigano się w wokółziemskich regatach samotników. Masz zatem do dyspozycji łódkę długości 32–36 stóp (9,75–10,97 m) zaprojektowaną przed 1988 rokiem, z pełnowymiarowym kilem, sterem przymocowanym tradycyjnie do krawędzi spływu wody, raczej mocną i solidną niż szybką, bo tylko takie wytrzymają ponad 30 tysięcy mil oceanicznej żeglugi. Nie możesz mieć na pokładzie żadnej nowoczesnej technologii, jaka dziś towarzyszy żeglarzom porywającym się na podobne wyzwania: dokładnych prognoz pogody wysyłanych przez satelity, nawigacji wedle GPS, mnóstwa elektroniki pomagającej w wyborze optymalnej trasy, środków łączności na miarę XXI wieku, odsalarek wody, odwodnionych posiłków, ergonomicznych kajut i paru innych wynalazków znacznie ułatwiających długi i samotny pobyt na oceanie. No i jesteś sam, bez prawa skorzystania z pomocy innych jednostek i możliwości wpłynięcia po drodze do portu.

Myśl o samotnym opłynięciu globu porywała żeglarzy chyba od chwili, gdy dowiedzieli się, że Ziemia jest okrągła, ale na przejście od myśli do czynu trzeba było czekać do końca XIX wieku, gdy urodzony w Nowej Szkocji Joshua Slocum (później obywatel Stanów Zjednoczonych) po wielu przygodach na morzu podjął tę próbę i wyruszywszy 24 kwietnia 1885 roku z Bostonu po ponad trzech latach żeglugi przybił wymizerowany, ale zdrów i cały 27 czerwca 1898 roku do Newport. Płynął 11-metrową łodzią rybacką typu jol, „półtoramasztowcem” o nazwie Spray. Przepłynął, jak oceniał, prawie 46 tysięcy mil, opisał tę podróż w książce „Sailing Alone Around the World”.

Trasa była wyjątkowo długa, gdyż Slocum po przeprawie przez Atlantyk i minięciu Gibraltaru skierował się ku Kanałowi Sueskiemu, ale go nie przepłynął z powodu ataków pirackich we wschodniej części Morza Śródziemnego. Dzielny żeglarz zawrócił więc, ruszył w stronę Brazylii, potem na południe, by przez Cieśninę Magellana dostać się na Ocean Spokojny. Na Ziemi Ognistej spędził 40 dni, by zainstalować nowy maszt i naprawić złamany bom.

Skręcił następnie w kierunku Markizów i Melanezji. Na Samoa zrobił kolejny postój, by odwiedzić wdowę po Robercie Louisie Stevensonie (przekazała mu cenną „Śródziemnomorską instrukcję żeglarską” należącą do autora „Wyspy skarbów”). Spotkał się w Kapsztadzie z prezydentem Republiki Transwalu Paulem Krugerem, który głęboko wierzył, że Ziemia jest płaska, i była okazja, by go przekonywać, że może nie jest. Przerwy w rejsie były konieczne, by żeglarz mógł przypomnieć światu o sobie oraz znaleźć finanse na ciąg dalszy podróży.

Czytaj więcej

Szefowie PZT. Wielcy, marni, przypadkowi i Skrzypczyński

Chichester dał im wiarę

Po wielu przeżyciach, także po kilku atakach pirackich, Joshua Slocum wrócił do domu, by po chwili przerwy nadal gnać w morze. W 1909 roku widziano go ostatni raz, gdy w wieku 65 lat popłynął na Spray w kierunku Morza Karaibskiego. Z tej wyprawy nie wrócił, może wypadł za burtę (nie umiał pływać!), może zderzył się z wielorybem. W 1924 roku oficjalnie uznano go za zmarłego. Tacy bohaterowie działali wówczas mocno na wyobraźnię, ale trzeba było jeszcze kilkudziesięciu lat, by znalazł się ktoś, kto samotnie okrąży świat pod żaglami, niemal nie zawijając do portów.

Sir Francis Charles Chichester przed tym wyczynem był już znany z innych powodów, przede wszystkim jako pionier awiacji, który w latach 30. ubiegłego wieku wyznaczał nowe ścieżki lotnicze wokół Nowej Zelandii, dolatując samotnie na Tasmanię oraz na zagubione wysepki oceaniczne. W czasie II wojny światowej służył pilotom brytyjskim bogatą wiedzą nawigacyjną, by po wojnie założyć przedsiębiorstwo księgarsko-kartograficzne.

Miał pomysł, żeby okrążyć świat samotnie samolotem, ale z racji wypadku przy lądowaniu zakończył tę ambitną przygodę już w Japonii, na wyspie Honsiu. Gdy z samolotu przesiadł się na łódkę, te marzenia nie uleciały. Był żeglarzem równie zdeterminowanym jak lotnikiem. Na tę determinację wpływ miały różne przypadki, także ten, że w 1958 roku zdiagnozowano u Chichestera raka płuc w zaawansowanej fazie. Ta diagnoza była prawdopodobnie błędna, tak sądził m.in. David Lewis, londyński lekarz, który rywalizował potem z Chichesterem w pierwszym solowym wyścigu transatlantyckim. Dr Lewis przejrzał bowiem przypadek żeglarza i uznał, że domniemany nowotwór był mniej groźnym ropniem płuc.

Niezależnie od trafności rozpoznania Chichester postawił się chorobie, za radą żony Sheili przeszedł na ścisłą dietę, głównie warzywną, dzisiaj powiedzielibyśmy makrobiotyczną, i wkrótce odkryto, że domniemany nowotwór uległ remisji. Mógł zatem z jeszcze większą energią ruszyć na wodę na kolejnych jachtach, które konsekwentnie nazywał tak jak swe samoloty – Gipsy Moth. W 1960 roku, mając 58 lat, wygrał na Gipsy Moth III pierwszy w kronikach żeglarstwa wyścig samotników przez Atlantyk z Plymouth do Nowego Jorku. Pomysł rywalizacji rzucił inny Brytyjczyk, weteran wojenny Blondi Hasler, także uczestnik tych regat.

Chichester płynął po sukces 40 dni (poprawił ówczesny rekord samotnego przebycia Atlantyku o 16 dni). Miał przeprawę z huraganem, zerwanym żaglem i łódką skaczącą dziko po wielkich falach, ale choć przebył 4000 mil niekiedy we mgle, bez słońca i radiolatarni, zdecydowanie wyprzedził czwórkę znacznie młodszych rywali. W tej mgle dotarł do Ameryki, trochę się obawiając, że trafi w jakąś skalistą część kontynentu, ale zaufawszy swym zdolnościom nawigacyjnym i interpretacji radiowych sygnałów kierunkowych (z dokładnością do pół mili), nie zderzył się z niczym, 30 mil przed celem podał pozycję amerykańskiej Straży Przybrzeżnej i okazało się, że jest tam, gdzie uważał. Kuter straży oraz trzy łodzie prasowe wypłynęły mu na spotkanie i poprowadziły z honorową eskortą do mety. Cztery lata później w drugim wyścigu transatlantyckim zajął drugie miejsce. Uznał wtedy, że jest gotów do większego przedsięwzięcia.

Tę datę zna wielu miłośników żeglarstwa – 27 sierpnia 1966 roku Chichester wypłynął keczem Gipsy Moth IV z Plymouth, by okrążyć świat. Zasadniczo nie stawiał sobie warunku, że nie może zawijać do portów, ale jednak chodziło o rekord – brytyjski żeglarz chciał udowodnić, że sam opłynie glob szybciej niż najszybsze klipery z wieloosobową załogą w XIX wieku.

Zyskał dla tego pomysłu sponsora, co także było wtedy zdarzeniem wyjątkowym. Wsparł bowiem tę podróż Międzynarodowy Sekretariat Wełny, organizacja utworzona przez hodowców owiec w celu promocji ich produktu oraz oznakowania właściwej jakości przędzy. Dziś świetne znany znak Woolmark widniał zatem na czapce żeglarza i bomie łódki.

Francis Chichester miał wówczas 65 lat. Wybrał bardziej niebezpieczną trasę – z zachodu na wschód, taką, której samotnie nie próbował wcześniej przebyć żaden śmiałek. Skierował się zatem z Anglii na południe Atlantyku, wzdłuż wybrzeży Afryki – jak się mawiało, na dno świata. Popłynął pod Przylądkiem Dobrej Nadziei, południowym wybrzeżem Australii i zdradzieckim przylądkiem Horn w Ameryce Południowej. Najwięcej czasu spędził w odległych partiach Oceanu Indyjskiego, Pacyfiku i Atlantyku, które nazywa się łącznie po prostu Oceanem Południowym.

To rozległy obszar morski, na którym do lądu zawsze jest daleko i trudno liczyć na spokojne niebo. Powstało mnóstwo opowieści o statkach, które spotkały swój koniec na Oceanie Południowym, i o bohaterach, którzy przetrwali te niemożliwe do przetrzymania okoliczności.

Chichester zatrzymał się w podróży tylko raz, mniej więcej w połowie drogi, w Australii, aby wykonać w Sydney poważne naprawy 53-stopowej łodzi, mocno poturbowanej przez trzy i pół miesiąca pobytu na otwartym morzu. Wrócił do Plymouth po 226 dniach żeglugi – 28 maja 1967 roku. Został pierwszym żeglarzem, który samotnie opłynął świat przez wielkie przylądki, na wschód.

Kiedy zszedł na ląd w Anglii, powitano go jak gwiazdę rocka. Królowa Elżbieta II niemal od razu nadała mu tytuł szlachecki. Inni żeglarze zrozumieli, że po wyczynie sir Francisa pozostało im już tylko jedno wyzwanie: samotne opłynięcie globu bez zatrzymania się w porcie. Wcześniej nikt tak naprawdę nie wiedział, czy ówczesne łódki wytrzymają 30 tysięcy mil nieprzerwanej żeglugi, także czy sternik jest w stanie bez uszczerbku na zdrowiu fizycznym i psychicznym przetrwać taką próbę. Chichester dał im wiarę, że jest to możliwe.

Wyścig o Złoty Glob

W różnych częściach świata pojawili się zatem ci, którzy chcieli podjąć się tego najtrudniejszego z wyzwań. W końcu lat 60. XX wieku znalazło się ich dziewięciu, byli wśród nich emerytowany dowódca brytyjskiego okrętu podwodnego, znani francuscy i włoscy marynarze, także poszukiwacze mocnych wrażeń z niewielkim doświadczeniem morskim.

To był czas dla wyjątkowo odważnych: GPS nie został jeszcze wynaleziony, komunikacja satelitarna i panele słoneczne były rzadkością, wielkie komputery nie zmieniły jeszcze prognozowania pogody. Żeglowano z radiem nakręcanym chronometrem i barometrem. Chwytało się deszcz jako świeżą słodką wodę, nawigowało z sekstansem i gwiazdami. Dziennikarze londyńskiego dziennika „The Times” postanowili wówczas zamienić indywidualne projekty samotnej żeglugi okołoziemskiej w fascynujący wyścig dookoła świata. Nazwali regaty „The Sunday Times Golden Globe Race” – wyścig o Złoty Glob, w zasadzie nie tworząc szczegółowych regulaminów i wymagań rywalizacji poza okienkiem startu: od 1 czerwca do 31 października 1968 roku, trasą Chichestera (obecnego w jury regat): z zachodu na wschód, mijając Przylądek Dobrej Nadziei, Leeuwin i Horn. No i obowiązywała główna reguła: żadnej pomocy z zewnątrz, żadnego zawijania do portów.

Uczestnikom zaoferowano dwie nagrody – złote trofeum dla tego, który pierwszy ukończy wyzwanie, oraz 5000 funtów szterlingów (dziś byłoby to prawie 100 tysięcy) dla tego, który zrobi to najszybciej. Tak, z dziennikarskiej inwencji i zapału kilku wyjątkowo odważnych osób narodziła się ta wielka historia. Z dziewiątki, która z mniejszymi lub większymi kłopotami wypłynęła w wymaganym terminie z portów, czwórka nie dotarła poza Ocean Atlantycki. Alex Carozzo wycofał się w Portugalii, wymiotując krwią z powodu wrzodu trawiennego. Kapitan John Ridgway poddał się w pobliżu Brazylii, gdy poczuł intensywną samotność oraz liczne wady źle skonstruowanej łodzi. Burza zniszczyła maszt łodzi Billa Kinga w okolicach Kapsztadu.

Czytaj więcej

Tomasz Redwan: Polska to kraj dwóch gwiazd

Żeglarski mistyk

Po przepłynięciu Przylądka Dobrej Nadziei z podróży zrezygnował szkocki spadochroniarz Chay Blyth, który żeglarstwa nauczył się kilka tygodni przed startem, ale od zawsze miał duszę łowcy niebanalnych przygód. Pierwszą z nich (udaną) było przepłynięcie łodzią wiosłową Atlantyku razem z kapitanem Johnem Ridgwayem.

Jacht Nigela Tetleya, trimaran Victress, zatonął na 1100 mil przed metą w chwili, gdy żeglarz płynął najszybciej ze wszystkich pozostałych na trasie uczestników. Donald Crowhurst, brytyjski biznesmen, który ruszył na morze jako ostatni, uciekając od potężnych kłopotów finansowych na lądzie, w desperacji próbował sfingować nieprzerwaną podróż dookoła świata (odkryto, że miał przystanek w Argentynie), zaczął w dalszej części podróży wykazywać objawy choroby psychicznej. Uznano, że popełnił samobójstwo na Atlantyku, po 243 dniach podróży.

Francuz Bernard Moitessier, żeglarski mistyk, praktykujący w trakcie rejsu jogę na pokładzie, zrezygnował z wyścigu, choć miał dobrą pozycję. Uznał jednak, że regaty zamieniły się w imprezę nazbyt komercyjną, bez należnej takiemu przedsięwzięciu wagi duchowej. Po przepłynięciu Hornu zrezygnował z rywalizacji („…aby ratować duszę”), lecz wciąż żeglował, aż dotarł na Tahiti (tam miał rodzinę), okrążywszy kulę ziemską półtora raza.

Złoty Glob, premię pieniężną i sławę zdobył zatem Brytyjczyk Robin Knox-Johnston, jedyny, który dopłynął do portu startowego, czyli do Falmouth. Ukończył rejs 22 kwietnia 1969 roku, po 312 dniach żeglugi. Płynął na dość ciężkim, 32-stopowym keczu Suhaili. Przetrwał podarcie żagli, zanieczyszczenie zbiorników z wodą, rozpad prymitywnego samosteru (coś w rodzaju wiatrowskazu połączonego ze sterem), awarię radia (przestało działać po dwóch miesiącach). Naprawiał usterki, wskakując do wody, strzelając z broni palnej do rekinów przed nurkowaniem, uszkodził oko kwasem akumulatorowym i nawet raz przyszył wąs do żagla, łatając dziury. Podobnie jak Chichester miał eskortę przed metą, obok steranego jachtu płynął trałowiec Królewskiej Marynarki Wojennej oraz łodzie kapitanów portów Truro i Falmouth. Gdy zbliżył się do linii brzegowej, na wodzie spotkał wszystko, co mogło pływać. Pierwsi na pokładzie znaleźli się bracia żeglarza, z butelką brandy w ręku. Zaraz potem odczytano telegramy gratulacyjne od królowej, księcia Filipa i dwóch brytyjskich premierów.

Robin Knox-Johnston (po latach sir Robin), już jako legenda, wciąż pływał – jeszcze w 2006 roku zajął trzecie miejsce w etapowych regatach samotników dookoła świata – Velux 5 Oceans.

Dramatyczny pierwszy wyścig o Złoty Glob przeszedł do historii, ale o nim nie zapomniano. W 50. rocznicę tamtego wydarzenia, w 2018 roku, wznowiono rywalizację już wedle bardziej konkretnych reguł, ale wciąż tak, by oddać hołd dziewiątce, która w 1968 roku zdecydowała się na tę szaleńczą wyprawę.

Pomysł na wskrzeszenie regat miał australijski poszukiwacz przygód i żeglarz Don McIntyre. Założenia nie mogły być inne: uczestnicy mogli płynąć wyłącznie na jachtach i sprzęcie z tamtej epoki. Oznaczało to żeglowanie bez korzystania z nowoczesnych technologii, bez satelitów czuwających nad pozycją każdej jednostki, bez współczesnych sposobów nawigacji. Znów musiały wystarczyć tylko sekstans i mapy.

Wspinaczka na maszt

Wyjątek zrobiono w kwestiach bezpieczeństwa – w tej dziedzinie ograniczeń praktycznie nie było, może poza zaleceniem, by korzystać z tej technologii tylko w nagłych wypadkach. Komitet organizacyjny zatwierdził 22 jednostki odpowiadające regułom, była też wśród nich kopia jachtu Suhaili z drewna i żywicy epoksydowej. W wyścigu, który rozpoczął się 1 lipca 2018 r. z Les Sables-d’Olonne we Francji, wystartowało 18 osób, do mety dotarło pięć. Wygrał, powitany osobiście przez Robina Knoxa-Johnstona, 73-letni Francuz Jean-Luc Van Den Heede. Spędził na morzu 212 dni. To było jego pierwsze wielkie żeglarskie zwycięstwo. Płynął 35-stopowym jachtem Matmut. W Golden Globe 2018 okrążył samotnie Ziemię po raz szósty. Największe kłopoty miał oczywiście na Oceanie Południowym, gdy podczas sztormu uszkodził maszt. Naprawił go sam.

– Przyznaję, że wspinanie na maszt nie jest już w moim wieku dobrym pomysłem. Wspinałem się siedem razy. Nie jest łatwo to zrobić w warsztacie, a ja musiałem odpiąć żagiel, wisząc 6 metrów nad pokładem – mówił dziennikarzom. W tamtych regatach wzięła też udział pierwsza kobieta, 29-letnia Brytyjka Susie Goodall. Nie dopłynęła do mety, straciła maszt 2000 mil na zachód od Hornu.

W wersji obecnej, która zaczęła się 4 września we francuskim Les Sables-d’Olonne, dwa miesiące później niż poprzednia, ze względu na to, by nie płynąć przez Ocean Południowy w okresie najgorszej pogody, wystartowało 16 jachtów.

Ponownie ruszyli bez GPS-ów, elektrycznych kabestanów, autopilotów, telefonów komórkowych, iPadów, bez wyposażenia z materiałów syntetycznych takich jak Spectra, Kevlar lub Vectron. Znów mogą porozumiewać się wyłącznie przez zarejestrowane licencjonowane radio, z dyskusjami ograniczonymi do pogody w globalnym morskim systemie alarmowym i do spraw bezpieczeństwa. Znów płyną, kierując się położeniem słońca, księżyca i gwiazd. Wyliczają i notują wszystko ołówkiem na papierze.

Wedle obecnych reguł muszą po drodze opłynąć cztery obowiązkowe znaki (bramki) obok wyspy Lanzarote, Kapsztadu, Hobart i Punta del Este w Urugwaju. Muszą też przepłynąć przez port w Trynidadzie – dokładnie trasą XIX-wiecznych kliperów.

Po ponad 100 dniach na morzu tylko szóstka prawdopodobnie pojawi się w bramce w Hobart – to przejście zostanie zamknięte 31 stycznia 2023 roku. Jest tak jak 54 lata temu: Atlantyk od razu dokuczył wielu, od trzeciego dnia wiatr nie sprzyjał. Czwartego wycofał się reprezentujący Kanadę 68-letni inżynier automatyk (specjalność automatyka morska i przemysłowa) Edward Walentynowicz z Halifaksu, urodzony w Lądku-Zdroju, wychowany żeglarsko na wodach Bałtyku, absolwent AGH w Krakowie, z dorobkiem 35 000 mil morskich przebytych na oceanach. Podał jako przyczynę powody osobiste i obiecał, że wróci w 2026 roku.

Trzy łodzie wycofały się przed przekroczeniem równika, kolejne trzy po przybyciu do Kapsztadu i dwie następne na wschód od Przylądka Dobrej Nadziei. Kto będzie następcą Robina Knoxa-Johnstona i Jeana-Luca Van Den Heede? Wciąż prowadzi Simon Curwen, wedle danych z 20 grudnia Brytyjczyk miał wówczas jakieś 300 mil do bramki w Hobart. Za nim płynie druga kobieta w historii GGR Kirsten Neuschäfer z Afryki Południowej, jest 260 mil za liderem. Potem podąża stabilnie kapitan Gugg, czyli Austriak Michael Guggenberger, i Abhilash Tomy z Indii, którego cztery lata temu uratowano, gdy po 83 dniach żeglugi, mając uszkodzony kręgosłup, dryfował trzy dni na zniszczonej łódce. Wrócił mocniejszy.

W „Podróży dla szaleńców”, książce o wyścigu z 1968 roku, autor Peter Nichols pisze o „czynniku Odyseusza” w ludzkiej mitologii, czyli o „samotnej postaci bohatera w społeczeństwie, rzadkiej postaci, która swoimi wyczynami wzbudza potężne podniecenie mas”. Archetyp obejmuje ciekawy zestaw cech – wyobraźnię, wytrzymałość, egoizm, dyscyplinę, odwagę i niestabilność społeczną.

Żeglarze Złotego Globu, także ich patron Francis Chichester, byli i są właśnie takimi postaciami. Sir Robin Knox-Johnston, przemawiając z okazji 40. rocznicy swego wyczynu, powiedział, że wszystkie te żeglarskie wynalazki wzięte z ery kosmicznej są niewątpliwie interesujące i potrzebne, mają jednak wadę: zabierają pikanterię tej przygodzie. Pytany o to, co powiedziałby tym, którzy myślą znów o takim wyczynie w stylu retro, odrzekł: – Jeśli masz taki pomysł i chcesz go zrealizować, zrób to. Nigdy nie pożałujesz!

Czytaj więcej

Czy to będzie polski Wimbledon?

Reguły są proste: masz 18 lat, stosownie archaiczny, ale sprawny jacht, odpowiednie doświadczenie żeglarskie (co najmniej 8000 mil żeglugi oceanicznej, 2000 samotnie), przechodzisz obowiązkowy kurs zachowania bezpieczeństwa na morzu, wpłacasz 3000 dolarów kaucji i wypływasz z grupą podobnych oryginałów z portu w Les Sables-d’Olonne we Francji.

Płyniesz na sprzęcie bardzo zbliżonym do tego, jaki był dostępny 54 lata temu, gdy po raz pierwszy ścigano się w wokółziemskich regatach samotników. Masz zatem do dyspozycji łódkę długości 32–36 stóp (9,75–10,97 m) zaprojektowaną przed 1988 rokiem, z pełnowymiarowym kilem, sterem przymocowanym tradycyjnie do krawędzi spływu wody, raczej mocną i solidną niż szybką, bo tylko takie wytrzymają ponad 30 tysięcy mil oceanicznej żeglugi. Nie możesz mieć na pokładzie żadnej nowoczesnej technologii, jaka dziś towarzyszy żeglarzom porywającym się na podobne wyzwania: dokładnych prognoz pogody wysyłanych przez satelity, nawigacji wedle GPS, mnóstwa elektroniki pomagającej w wyborze optymalnej trasy, środków łączności na miarę XXI wieku, odsalarek wody, odwodnionych posiłków, ergonomicznych kajut i paru innych wynalazków znacznie ułatwiających długi i samotny pobyt na oceanie. No i jesteś sam, bez prawa skorzystania z pomocy innych jednostek i możliwości wpłynięcia po drodze do portu.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi