Szefowie PZT. Wielcy, marni, przypadkowi i Skrzypczyński

Polski Związek Tenisowy przez 101 lat miał 27 prezesów. Byli nimi ludzie zacni i przypadkowi, partyjni nominaci, wojskowi i cywile, przyszły premier, mistrz rakiety, naukowcy, dyplomaci i paru cwaniaków. Zwłaszcza w nowej Polsce – nie trwali zbyt długo i żaden specjalnie się nie zasłużył.

Publikacja: 09.12.2022 10:00

Szefowie PZT. Wielcy, marni, przypadkowi i Skrzypczyński

Foto: materiały prasowe

Dymisja Mirosława Skrzypczyńskiego z powodu oskarżeń o molestowanie seksualne młodocianych tenisistek i inne występki natury obyczajowej to jeszcze jeden dowód, że posada prezesa PZT to gorący fotel. Historia nie zawsze wyjaśnia precyzyjnie naturę tego zjawiska, ale z faktami trudno dyskutować: od ponad stulecia polskim tenisem rządzi się niełatwo i raczej krótko, niezależnie od fazy rozwoju dyscypliny, sukcesów lub (częściej) ich braku.

Środowisko tenisowe, zwłaszcza w ostatnich dekadach, wybiera swego prezesa, zbyt często kierując się lokalnymi interesami, pustymi obietnicami kandydatów i wyobrażeniami niespecjalnie przystającymi do rzeczywistości. Było wśród prezesów PZT kilka postaci wybitnych, ale raczej w innych dziedzinach niż sport i jego organizacja. Liczyć, że pojawi się wśród nich ktoś z wizją, wytrwały i pełen poświęcenia, taki jak Philippe Chatrier, rządzący z sukcesami federacją francuską przez 20 lat, na razie nie sposób. 

Szkoda, bo Polski Związek Tenisowy powstał zaledwie rok po francuskim i miał początkowo prezesów z wolą działania, jaką daje szczera pasja do szlachetnej dyscypliny sportu. Pierwszy z nich (wówczas prezes Polskiego Związku Lawn Tenisowego), Zdzisław Szulc, ceniony poznański kupiec, także znany kolekcjoner instrumentów muzycznych, przystąpił do pracy od podstaw z zaangażowaniem i do niego żadnych pretensji mieć nie można, nawet jeśli niełatwo było zatwierdzić statut związku i pobierać pierwsze składki od klubów.  

Działaczami z powołania byli także następni prezesi: Jan Kowalewski, jeden z założycieli Warszawskiego Lawn-Tennis Klubu, i Edward Miller (dwukrotny prezes), także z WLTK. Lata 30. XX wieku przyniosły także krótki okres władzy pułkownika Ignacego Matuszewskiego (wówczas ministra skarbu), którego bogaty życiorys zawiera wiele dokonań, od służby w wywiadzie po pamiętną wywózkę 75 ton polskiego złota do Rumunii we wrześniu 1939 roku, więc tenis nie był wśród nich tak istotny, może poza tym, że sławna żona pułkownika, pierwsza polska złota mistrzyni olimpijska Helena Konopacka, chętnie przerzucała piłkę nad siatką i pod nazwiskiem męża startowała niekiedy w turniejach. Krótko prezesami przedwojnia byli też dyplomata Marian Szumlakowski oraz generał Janusz Gąsiorowski (szef Sztabu Głównego WP). Prezes Szumlakowski grał w tenisa, ale jego kadencję przerwała nominacja na ambasadora RP w Madrycie. O związkach prezesa Gąsiorowskiego z białym sportem wiadomo niewiele, raczej nie były silne, gdyż generał miesiącami spędzał czas w sanatoriach, lecząc astmę. 

Czytaj więcej

Tomasz Redwan: Polska to kraj dwóch gwiazd

Siatka za wysoka

Prawdziwym, choć nieformalnym prezesem tego czasu był mecenas Aleksander Olchowicz, szara eminencja PZT, który na korcie został mistrzem Armii Polskiej, lecz spełniał się głównie jako energiczny działacz, formalnie jako kapitan związkowy i wiceprezes Legii Warszawa. Ale jego wpływ na życie tenisowe kraju był znacznie większy – pomagał wielu kandydatom na mistrzów, budował życie turniejowe, wsparł karierę Jadwigi Jędrzejowskiej i decydował o wielu innych sprawach związanych z rozwojem tenisa. 

Przeżył wojnę, działając w ruchu oporu, przeżył powstanie warszawskie jako dowódca Polskich Oddziałów Wolności, tuż po wojnie wstąpił do Stronnictwa Pracy, został posłem Krajowej Rady Narodowej, potem zasiadł w Sejmie. Zaczął również odbudowę polskiego tenisa, jego oficjalna prezesura (1945–1947) oraz honorowa (do 1951 roku) były sprawą oczywistą.

Łączność z galerią niebanalnych prezesów przedwojennych zaczęto jednak w PRL przecinać dość zdecydowanie w lutym 1948 roku, zaraz po krótkiej prezesurze lwowskiego działacza i sędziego Bronisława Waydowskiego. Na roczne walne zebranie PZT w Krakowie przybył delegat Państwowego Urzędu Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego mgr Nawrocki, który przedstawił zebranym rychłe plany reorganizacji sportu polskiego (na wzór radziecki), co w praktyce oznaczało centralizację władzy w stolicy. 

„Stanowisko, zajęte przez delegata PUWF zadecydowało, że wniosek WKS Legia o przeniesienie siedziby związku z Krakowa do Warszawy przeszedł ogromną większością głosów. Nowowytworzona sytuacja spowodowała, że pod tym kątem dokonano wyboru nowych władz” – napisał, chyba bez entuzjazmu, „Przegląd Sportowy”. Przez aklamację wybrano nowy zarząd, z generałem Piotrem Jaroszewiczem, ówczesnym wiceministrem obrony narodowej i głównym kwatermistrzem Wojska Polskiego, jako prezesem.

W roku wyboru prezes Jaroszewicz mówił, że „tenis pod jego kierownictwem nabierze takiego znaczenia, jak lekkoatletyka, boks czy piłka nożna”. Gdy jako były premier lat gierkowskich spisywał na starość pamiętniki, dodał w nich, że: „Ten sport był mi zupełnie obcy. Próby gry wypadały katastrofalnie. Siatka dzieląca kort wciąż okazywała się dla mnie za wysoka, w przeciwieństwie do tej, która go otaczała. Na dodatek z klubowych domków w żaden sposób nie udawało się usunąć przedwojennego klimatu...”. 

Kadencja Jaroszewicza zakończyła się w lutym 1951 roku wraz z decyzją władz politycznych PRL o likwidacji związków sportowych i powołaniu Sekcji Tenisa przy Głównym Komitecie Kultury Fizycznej. Sekcji przewodniczyli kolejno Jerzy Olszowski, Edmund Słabolepszy i Andrzej Majewski. Po reaktywowaniu PZT w marcu 1957 roku dwóch z nich, Majewski i Olszowski, przejęło też na zmianę funkcje prezesowskie, nie mając jednak wiele do zaoferowania polskiemu tenisowi, zarówno z przyczyn ideologicznych, jak i finansowych. Od poprzednika różniło ich jednak to, że umieli grać w tenisa i starali się, by ten sport jakoś przetrwał, mimo niechęci władz.

Zadanie było trudne, tym bardziej że już w maju 1951 roku po meczu daviscupowym ze Szwajcarią w Zurychu do Polski nie wrócił lider drużyny Władysław Skonecki. Kierownik ekipy inżynier Olszowski (z zawodu był budowlańcem, stawiał m.in. elektrociepłownię na warszawskich Siekierkach oraz zakład energetyczny w Turoszowie) dopadł wkrótce zbiega w Paryżu na kortach Rolanda Garrosa, lecz nie przekonał go do powrotu. 

Rzuceni na tenis

Dopiero w roku odwilży, po śmierci Bolesława Bieruta, Skonecki za namową Edmunda Słabolepszego (przedstawiciela milicji w sekcji tenisowej GKKFiT), wysłanego na francuską Riwierę z misją nawrócenia grzesznika, wrócił do kraju, co można zapisać jako największy organizacyjny sukces owych czasów. 

Żaden prezes w latach 60., 70. i 80. nie był w stanie przekonać władz, by wsparły „dawną rozrywkę burżujów”. Zresztą „rzuceni na tenis” działacze partyjni niespecjalnie starali się o takie wsparcie, dlatego trzy kadencje Marka Jaroszewskiego, PRL-owskiego działacza młodzieżowego, w chwili nominacji sekretarza Rady Sportu i Turystyki Komitetu Centralnego Związku Młodzieży Socjalistycznej jakoś szczególnie pamiętane nie będą, tak samo jak władza Mieczysława Borowego, który z równym skutkiem pracował w Związku Młodzieży Socjalistycznej, w zarządzie Polskiego Związku Bokserskiego i jako prezes Polskiego Związku Kulturystyki i Trójboju Siłowego, by spełnić się jako długoletni szef Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej. 

Krótkim przebłyskiem nadziei był w tamtym czasie rok prezesowania (marzec 1971 – marzec 1972) profesora Andrzeja Targowskiego, informatyka (sam wymyślił to pojęcie), projektanta systemu PESEL, wówczas zastępcy dyrektora generalnego Krajowego Biura Informatyki. Wizje i projekty profesora ułatwiające swobodny przepływ formacji w społeczeństwie szybko okazały się zbyt śmiałe dla władz PRL. Andrzej Targowski był tenisowym mistrzem Warszawy juniorów, ale obie kariery, naukową i sportową, musiał przenieść na stałe do USA, z dużą stratą dla obu dziedzin w Polsce. 

Nie dały też tenisowi wiele lata zarządzania przez dziennikarza Andrzeja Jucewicza, który został prezesem jako redaktor naczelny Redakcji Sportowej Polskiego Radia i Telewizji, po latach spędzonych w wielu gazetach, od „Pokolenia” i „Głosu Pracy” po „Sport dla wszystkich” i „Przegląd Sportowy”. 

Następca Jucewicza, wieloletni dyrektor w Centralnym Ośrodku Sportu Roman Garbaczewski miał ładną kartę wojenną (harcerz w powstaniu warszawskim, obozy jenieckie), ale z polską rzeczywistością tenisową lat 80. rady sobie nie dawał, zwłaszcza gdy przyszły światowe sukcesy Wojciecha Fibaka i trzeba było rozstrzygać, czy nieobecny w ojczyźnie tenisista to wróg ustroju, czy może jednak nasza duma. W kwietniu 1983 roku odbyło się nawet posiedzenie zarządu PZT, na którym rozważano dyskwalifikację mistrza rakiety. Prezes Garbaczewski był krytykowany, że nie dość zdecydowanie i pryncypialnie zganił tenisistę i ukrywał treść wywiadu Fibaka dla „New York Timesa”, w którym wyczytano krytykę stanu wojennego. 

Do przełomowego 1991 roku PZT dotrwał, mając za prezesa kolejnego naukowca, socjologa, profesora Kazimierza Doktóra. Bogata wiedza socjologiczna prezesa niekiedy łączyła się z zainteresowaniami sportowymi, choć w biografii profesora najbardziej dumny wydaje się być zapis o jednym ligowym meczu na pozycji bramkarza drużyny warszawskiej Legii w czasach, gdy trenerem klubu był Kazimierz Górski.  

Nowe czasy przyniosły nowych ludzi, niemal symboliczne wydawało się przejęcie władzy w związku przez Wojciecha Fibaka, który skończywszy właśnie karierę zawodową w kwietniu 1991 roku, mógł rozpocząć pracę działacza. Był już obecny w tenisowym życiu kraju jako kapitan drużyny w Pucharze Davisa, zaliczył pierwsze sukcesy, lecz wydaje się, że trochę za bardzo wierzył w magię swego nazwiska, gdy w wyjazdowym meczu z Węgrami wystawił w deblu sam siebie (miał 40 lat), będąc jednym z nielicznych, a może pierwszym w kronikach tenisa zawodnikiem, grającym kapitanem drużyny i prezesem związku tenisowego jednocześnie. Ten mecz deblowy i starcie z Węgrami skończyły się porażką, co skłoniło świetnego tenisistę do skupienia się na pracy związkowej, ale po czterech latach ciągu dalszego nie było, Fibak zrezygnował z funkcji i odnalazł się w innych rolach, głównie biznesowych. 

Może dobrze, bo pałeczkę przejął dyplomata, ambasador Ryszard Fijałkowski i jemu można zaliczyć kilka znaczących sukcesów. Kadencję wcześniej pełnił przy Fibaku rolę wiceprezesa ds. sportowych, można oceniać, że działał wówczas aktywniej od prezesa. Był członkiem zarządu PKOl, pracował w międzynarodowych władzach tenisowych, potrafił pozyskać pierwszego sponsora dla PZT, pracę biura związku uczynił profesjonalną. Doprowadził do organizacji wielkich turniejów WTA i ATP w Polsce i po prezesowaniu spełniał się długo jako ich dyrektor. Za ten czas styczności z wielkim tenisem powinniśmy mu być wdzięczni. 

Prezes Lew

Ta dobra passa chwilę trwała, lecz nie została przedłużona. W marcu 2001 roku prezesem został Lew Rywin. Legendę zbudował, przeskakując w niezwykłym tempie szczeble kariery zawodowej: od tłumacza Interpressu podczas pierwszej wizyty Jana Pawła II w Polsce do wiceszefa Radiokomitetu. Od ważnego dyrektora w Poltelu do właściciela rosnącej szybko w siłę producenckiej firmy Heritage Films. W chwili objęcia stanowiska prezesa PZT był szefem Canal+, wkrótce potem przewodniczącym rady nadzorczej.

Sława tego, który potrafi załatwić pieniądze, rozciągała się daleko poza środowisko filmowe i telewizyjne, zresztą Lew Rywin miał dobrą prasę, znakomite kontakty towarzyskie i świetnie potrafił z nich korzystać. Był „Gentlemanem 2001 roku”, sponsorował lwy w warszawskim zoo, latał helikopterem do domu, palił cygara i bywał wszędzie, słowem – miał liczne sposoby, by zaczarować środowisko tenisowe tak bardzo, że jego poprzednik w PZT, poznański działacz Jacek Durski, zrezygnował z ubiegania się o reelekcję. 

W kwestiach rozwoju tenisa polskiego Lew Rywin (gracz towarzysko-rekreacyjny) wiele nie zdziałał, gdyż w grudniu 2002 roku Adam Michnik ujawnił sławne nagranie z lipcowej rozmowy, w której producent i przedsiębiorca zaproponował prezes „Agory” Wandzie Rapaczyńskiej oraz redaktorowi naczelnemu „Gazety Wyborczej” wprowadzenie do ustawy o radiofonii i telewizji zapisu umożliwiającego „Agorze” kupno kanału telewizyjnego Polsat w zamian za 17,5 mln dolarów (dla „grupy trzymającej władzę”) plus stanowisko prezesa kanału dla siebie.

 Burza wywołana aferą Rywina, jak wiadomo, potężnie przenicowała świat polskiej polityki, główny oskarżony został skazany i odbył wyrok. Puentą kariery Lwa Rywina stała się informacja „Rzeczpospolitej” z 2007 roku o tym, że od 1977 roku bohater tej opowieści współpracował z SB, został zarejestrowany w 1982 roku jako tajny współpracownik o pseudonimie Eden i kilka lat miał informować wiadome służby o nastrojach wśród obecnych w Polsce korespondentów zagranicznych mediów. 

Następców w PZT Rywin miał dwóch, najpierw w trybie doraźnym prezesem został Waldemar Białaszczyk, ówczesny wiceprezes związku ds. organizacyjnych. O kilkumiesięcznej kadencji wieloletniego dyrektora SKT Sopot nie warto jednak w sensie historycznym wspominać, bo na horyzoncie zjawił się kandydat znacznie bardziej obiecujący – Waldemar Dubaniowski, absolwent Krajowej Szkoły Administracji Publicznej, w chwili powołania na stanowisko wskazany przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. 

Jak pisała „Polityka”, awans do KRRiT między innymi dał mu „… pensję ok. 10 tys. zł, prawo do kierowcy-asystenta, służbową Lancię i grzecznościowy tytuł ministra. […] I miał czas na tenisa, pasję, która pochłaniała go od dziecka i zbliżyła z prezydentem”. To były te lata, gdy tenis wspomagał z dużym powodzeniem znany przedsiębiorca Ryszard Krauze. Finansowany przez niego program PZT Prokom Team rozkręcił się na dobre, dając siostrom Radwańskim, Łukaszowi Kubotowi, Mariuszowi Fyrstenbergowi i Marcinowi Matkowskiemu, Jerzemu Janowiczowi oraz wielu innym szansę podbijania światowych kortów. Sopocki turniej ATP Prokomu lśnił wówczas jeszcze pełnym blaskiem, bo wygrywali tam Guillermo Coria, Rafael Nadal i Gaël Monfils.  

Waldemar Dubaniowski miał więc trochę szczęścia z racji napływu pieniędzy Krauzego, stał się też wkrótce kandydatem na funkcję prezesa TVP, ale zadziałały inne siły i po krótkiej przygodzie w biznesie pojawił się w Pałacu Prezydenckim jako szef gabinetu Aleksandra Kwaśniewskiego. Wybór w maju 2005 roku na kolejną kadencję szefa PZT był formalnością, choć po czterech latach o talenty prezesa Dubaniowskiego upomniała się dyplomacja i, raczej z żalem, w maju 2009 roku żegnano prezesa od tenisa, powitano ambasadora RP w Singapurze (obecnie w Królestwie Tajlandii, gdzie kortów tenisowych też jest trochę). Pierwszą nominację ambasadora podpisał już prezydent Lech Kaczyński. 

Optymizm zbudowany w trakcie kadencji Waldemara Dubaniowskiego wprawdzie przygasł z powodu zakończenia finansowania związku przez Prokom i Ryszarda Krauzego osobiście, ale osoba Jacka Ksenia, bankowca i doradcy finansowego, byłego prezesa BZ WBK, wzbudziła zaufanie delegatów, inaczej mówiąc, odnowiła wiarę, że nowi sponsorzy tenisa wkrótce się znajdą. Prezes Kseń zaczął klasycznie, od obietnicy pozyskania potrzebnych środków, więc 72 głosy (na 86 delegatów) Walnego Zgromadzenia PZT nikogo nie zdziwiły.

Po dwóch latach, w październiku 2011 roku, Kseń ustąpił, twierdząc z dumą, że zasłużył się znacznie środowisku, ale nowe wyzwania zawodowe zmuszają go do częstego przebywania poza Polską, więc nie może już poświęcić tenisowi tyle czasu i energii, ile trzeba, by związek kwitł. W ten sposób grube miliony na PZT nie spłynęły, a z kadencji prezesa Ksenia została głównie w pamięci awantura, jaką urządził po meczu Pucharu Davisa z Finlandią w Sopocie, przesadzając z głośną krytyką polskich sędziów liniowych za (jego zdaniem) zbyt częste wywoływanie błędów stóp przy serwisach Polaków. Potem sędziów przeprosił. 

Czytaj więcej

Federer. Jedyny taki mistrz rakiety

Stara bieda

Po Jacku Kseniu nastał kolejny przedstawiciel biznesu – Krzysztof Suski. Także uwiódł delegatów słowami o milionach złotych płynących skądś do tenisa, także nie dokończył kadencji, zakończył prezesurę po 16 miesiącach. Były to miesiące dynamiczne, bo prezes nie unikał mediów, nawet niektórych przedstawicieli nagradzał, przedstawiając przy okazji swe wizje rychłego bogactwa dyscypliny. Nowym Ryszardem Krauzem jednak nie został, co więcej, okazało się, że w zasadzie na związku próbował zarabiać, wynajmując PZT przestrzenie biurowe swych nieruchomości. Łączność z tenisem miał, choć głównie przez intensywne kibicowanie karierze nastoletniego syna. 

Praktyka prezesowania Krzysztofa Suskiego polegała głównie na obecności przy sukcesach (były, bo Agnieszka Radwańska miała jeszcze siłę i awansował w rankingach Jerzy Janowicz) oraz w salonach VIP. Pałac Prezydencki tak, nakłady na ośrodki szkoleniowe nie bardzo. Działacze, jak na polskie normy, dość szybko zrozumieli błąd, jakim był wybór właściciela Euro Holdingu. Powołanie z inicjatywy prezesa tzw. Klubu Tyrmanda (ulubionego pisarza biznesmena) nie przesłoniło smutnej prawdy, że z Krzysztofem Suskim budowa potęgi tenisa polskiego się nie uda. Prezes też to zrozumiał i opuścił szybko pokład związkowy, dając działaczom kolejny raz szansę na zmianę. Syn tenisistą też już nie jest. 

Dyżurnym zastępcą stał się w PZT poznański działacz Jacek Muzolf (wieloletni dyrektor ds. sportowych), który pierwszy raz był krótko prezesem po rezygnacji Waldemara Dubaniowskiego, drugi raz po odejściu Jacka Ksenia, ale wreszcie doczekał się pełnego okresu rządów. Mając pełnię władzy, zaczął wykonywać ruchy, które wzburzyły środowisko tenisowe. Przede wszystkim wydawał pieniądze w taki sposób, że już po kontroli w 2015 roku minister sportu Adam Korol żądał jego ustąpienia. Na konto Jacka Muzolfa i jego ekipy poszła afera ze zbyt szybką nawierzchnią w meczu daviscupowym Polska–Argentyna, co skończyło się spadkiem Polaków na peryferia rozgrywek i karą finansową. Prezes zatrudnił też pseudofachowca od zarabiania pieniędzy dla związku, który poprzez utworzoną przy PZT spółkę Tenis Polski wyjął z kasy związkowej setki tysięcy złotych na swą pensję, w zamian dając związkowi straty. Takie i podobne afery oznaczały znów biedę dla polskiego tenisa.

Mirosława Skrzypczyńskiego wybrano niemal jednogłośnie w maju 2017 roku. Dwa dni przed tą datą ustąpił zarząd kierowany przez prezesa Muzolfa, jak oficjalnie wyjaśniono – był to protest. Protestujący uznali, że w ten nie tyle śmieszny, co dramatyczny sposób wpłyną na kolejnego ministra sportu Witolda Bańkę, który domagał się od związku zwrotu 250 tys. zł, z racji braku wiarygodnego rozliczenia dotacji. 

Kandydaturę Skrzypczyńskiego poparł Robert Radwański (sam nie chciał iść w prezesy, tłumacząc, że ma grające córki), poparł Jerzy Janowicz senior. Lata pracy nowego prezesa spokoju w tenisie jednak nie przyniosły. Zarząd się skonfliktował, nie tylko Janowicz senior uznał, że z nowym szefem mu nie po drodze. Pieniądze jednak przyszły, głównie z Lotosu, co pozwoliło na powstanie Lotos PZT Team i Lotos PZT Tour, ale wraz z oskarżeniami Mirosława Skrzypczyńskiego raczej wkrótce się skończą. 

Kadencję dokończy Dariusz Łukaszewski, dotychczasowy wiceprezes ds. sportowych, dyrektor klubu Górnik Bytom, od lat śląski działacz i trener młodzieży. W zarządach PZT jest od kilku lat. Już wiadomo, że oprócz nowych obciążeń wizerunkowych odziedziczy starą biedę – z racji niedawnego przejęcia Lotosu przez Orlen trwająca siłą rozpędu trzy miesiące umowa sponsorska z tą firmą w 2023 roku nie będzie przedłużona.

Trudno nie zauważyć: 101 lat tradycji, 27 nazwisk (prezes Łukaszewski jest 28.), 32 kadencje i wciąż ten sam problem – kogo wybrać, by naprawdę zadbał o tenis.

Dymisja Mirosława Skrzypczyńskiego z powodu oskarżeń o molestowanie seksualne młodocianych tenisistek i inne występki natury obyczajowej to jeszcze jeden dowód, że posada prezesa PZT to gorący fotel. Historia nie zawsze wyjaśnia precyzyjnie naturę tego zjawiska, ale z faktami trudno dyskutować: od ponad stulecia polskim tenisem rządzi się niełatwo i raczej krótko, niezależnie od fazy rozwoju dyscypliny, sukcesów lub (częściej) ich braku.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS