Federer. Jedyny taki mistrz rakiety

Roger Federer zakończył karierę. Był kimś, kto sprawił, że tenis, czyli niezwykle trudny sport, wyglądał tak łatwo i pięknie.

Publikacja: 23.09.2022 17:00

Federer. Jedyny taki mistrz rakiety

Foto: PHILIPPE LOPEZ/AFP

Wielu ludzi mu dziękuje – za to, że był i zachwycał. Dla wielu stał się inspiracją, idolem, wzorem oraz najmocniejszym dowodem, że piękno w sporcie faktycznie istnieje. Zafascynowany tenisem niemiecki intelektualista Hans-Ulrich Gumbrecht powiedział kiedyś, że oglądanie Federera wywoływało w nim elementarne uczucia, podobne do tych, jakie daje obserwacja stada ptaków idealnie wykonujących ewolucje na niebie, i gdy patrzył na grę Szwajcara, to dostrzegał, że świat jest jednak dobrą instytucją.

Amerykański pisarz David Foster Wallace już w 2006 roku napisał o nim w magazynie „New York Timesa” głośny esej „Roger Federer jako doświadczenie religijne”. W nim zdefiniował „Federer Moments”, czyli „chwile, kiedy oglądasz grę młodego Szwajcara, i szczęka opada, oczy wychodzą na wierzch oraz słychać dźwięki, które sprowadzają małżonków z innych pokoi, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Chwile te są bardziej intensywne, jeśli grałeś w tenisa wystarczająco dużo, aby zrozumieć niemożność tego, co właśnie widziałeś…”.

Były szef redakcji sportowej londyńskiego „Timesa” Simon Barnes opisywał Federera jako Harry’ego Pottera tenisa, zastanawiając się, czy jego rakieta pochodziła z tego samego sklepu, w którym fikcyjny czarodziej kupił swą różdżkę. „Nie chodziło o to, że Federer uczynił tenis tak pięknym, jak kiedyś. Sprawił, że był piękniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Uroda gry nie była celem, którego szukał. Ona była po prostu metodą, której używał do wygrywania meczów” – pisał.

Liczby mówią, że wcale nie był najlepszym tenisistą świata. Rafael Nadal dzierży rekord 22 wygranych wielkoszlemowych, Novak Djoković ma 21, on 20. Z Nadalem ma ujemny bilans: 16 zwycięstw i 24 porażki; z Djokoviciem podobnie: 23 wygrane, 26 niepowodzeń. Ktoś policzył, że przegrał 20 spotkań, mając wcześniej piłkę meczową, a Hiszpanowi oraz Serbowi zdarzyło się to mniej niż 10 razy w karierze. Wygrał 103 turnieje singlowe – Jimmy Connors więcej. 310 tygodni prowadził w rankingu światowym – i tu są lepsi. Nikt nie zwyciężał od niego częściej jedynie w Masters (sześć razy). No i nikt z wielkich tenisowego świata nie może powiedzieć jak Roger: przez 20 lat nigdy nie przerwałem meczu, jeśli już wyszedłem na kort. Zagrał ich 1526 w singlu i 223 w deblu.

Czytaj więcej

Marzenie numer jeden Carlosa Alcaraza

Staromodny stoicyzm

Liczby jednak oszukują, albo raczej nie mówią całej prawdy. Wielkość Federera była oraz jest wielowymiarowa i może najłatwiej tłumaczy ją to, że obok pokazywania sportowej doskonałości był po ludzku zrozumiały: płakał podczas wielkich zwycięstw, a czasem także podczas równie urodziwych porażek. Bawiło go, że był ubóstwiany, nawet przedstawiany jako symbol seksu, choć prezentował najczęściej staromodny stoicyzm, spokój oraz ogólną przyzwoitość i troskliwość o innych. Dla niego sława była najnormalniejszą rzeczą na świecie, w którym pozostał przy zdrowych zmysłach, pomimo otaczającego zgiełku.

Na to, że taki był, wpływ mieli rodzice Lynette oraz Robert, mieszkający na przedmieściach Bazylei, i miała też wpływ sama Szwajcaria, w której zawsze czuł się bezpiecznie, nawet kiedy znacznie ją przerósł swymi sukcesami. Ojczyzna, w której początkowo więcej dla rodaków od wygrania tenisowego turnieju znaczył jakiś brązowy medal mistrzostw świata w narciarstwie alpejskim, i gdzie w 2005 roku plebiscyt na najlepszego sportowca kraju wygrał motocyklista Thomas Lüthi, a nie tenisowy mistrz Wielkiego Szlema.

Obok rodziców ważny był także trener. Nie ten pierwszy, ale drugi lub trzeci, Peter Carter, australijski kapitan szwajcarskiej reprezentacji daviscupowej i osobisty szkoleniowiec Rogera od dziewiątego roku życia.

Carter grał przez chwilę zawodowo (był 173. w rankingu światowym), ale pod koniec lat 80. wybrał trenerkę i przeniósł się do Szwajcarii. Pracował i czasem startował w rozgrywkach klubowych w barwach Old Boys Tennis Club w Bazylei. To tam w 1991 roku przyszła do niego pani Lynette Federer z synem i rzekła: – To jest Roger.

Australijczyk dostrzegł niezwykłość kandydata na mistrza, choć wcale nie był wówczas lepszy od rówieśników, nawet tych z okolicy. Pracowali razem dziewięć lat. To Carter – najpierw w Bazylei, potem w krajowym centrum tenisowym w Ecublens – do błysku wyszlifował bekhend Rogera, a także jego sposób poruszania się po korcie i zdolności taktyczne. Trener próbował również okiełznać emocje młodego człowieka, który w tamtych latach był klasycznym przykładem nastolatka, mającego za dużo energii i zbyt mało wewnętrznego hamulca, by nią dobrze pokierować. Miał problemy z nauką, z językiem francuskim, z motywacją. Łamał rakiety, wrzeszczał i obrażał się na świat albo obrażał innych, by potem z trudem wracać do norm zachowania. To wspomnienie, które może dziś zdumiewać.

Rozeszli się, gdy Australijczyk zaczął prowadzić drużynę Szwajcarii, więc obowiązki trenerskie przy Federerze przejął Peter Lundgren, ale przyjaźń trwała. Carter zginął latem 2002 roku w wypadku samochodowym podczas safari w RPA, gdy z żoną Silvią wybrali się w spóźnioną o rok podróż poślubną. Federer zawsze powtarzał, że tamtego sierpniowego dnia wreszcie zaczął układać sobie w głowie podejście do sportu i życia.

– Wydaje mi się, że Peter bardzo nie chciał, abym był zmarnowanym talentem, więc sądzę, że jego śmierć stała się dla mnie pobudką. Naprawdę zacząłem ciężko trenować – mówił. Zaraz po pogrzebie wrócił do turniejów – przegrał wtedy trzy razy w pierwszych rundach – ale determinacji nie zabrakło, zakwalifikował się nawet do Masters. W następnym roku wygrał pierwszy Wimbledon i sukces zadedykował Carterowi – tylko jemu.

Czytaj więcej

Serena Williams. Wiele kobiet może jej dziękować

Mirka – Mona Lisa tenisa

No i była Mirka. Dziewczyna, potem żona. Poznana podczas igrzysk olimpijskich w Sydney (2000), urodzona w Słowacji jako Miroslava Vavrincova (rodzice wyjechali do nowej ojczyzny, gdy miała dwa lata), reprezentantka Szwajcarii. Odrobinę starsza, jakby trochę mądrzejsza, mówiąca wtedy do młodszego kolegi z reprezentacji – „dzieciaku”.

Nie była wybitną tenisistką (najwyżej na 76. pozycji w rankingu WTA, zarobiła 230 tys. dolarów), ale zawziętą – na pewno. Skończyła karierę z powodu kontuzji pięty i początkowo wiele nie wskazywało na to, że stanie się tak ważna. Gdy chłopak poprosił ją wtedy o pomoc w organizacji wyjazdu na jakiś turniej, zgodziła się chętnie, choć najpierw próbowała stworzyć firmę kosmetyczną RF Cosmetics AG. Próba okazała się klapą. Została lepsza opcja – poświęcenie dla kariery Federera, który, jak powiedziała w jednym z ostatnich wywiadów w 2004 roku: – Może przywrócić mi moje tenisowe życie. Jeśli on wygra, to tak, jakbym ja też wygrała.

Pozostała zaangażowana i wytrwała przez lata, mając decydujący wpływ na zasadnicze sprawy. Gdyby ona rzekła, że ma wcześniej skończyć karierę, skończyłby bez sprzeciwu. Ale to ona, gdy Federer miał 33 lata i wygrał tylko dwa turnieje przez 18 miesięcy, głęboko wierzyła, że ma przed sobą jeszcze kilka pomyślnych lat. Wygrał później 25 turniejów – trzy wielkoszlemowe – i w 2018 roku został najstarszym liderem rankingu ATP.

Mirka sprawiała również, że cała rodzina niemal zawsze była z Rogerem, gdy startował w turniejach. Logistyka tych podróży, choć wydaje się niełatwa, została opanowana przez panią Federerową w sposób magiczny. Roger nazywa żonę „skałą” i ma rację. Była i jest kluczową postacią w zakresie jego poruszania się między sferą publiczną i prywatną, w jego odporności i długowieczności, w relacjach z rodzicami, trenerami oraz przyjaciółmi.

Przez lata zajmowała się także sprawami wizerunkowymi – zyskując z powodu ciągłego milczenia w mediach przydomek „Mona Lisa tenisa” – co może nie było jej najmocniejszą stroną, ale także rodziła dzieci i cementowała rodzinę. Starsze bliźniaczki Charlene i Myla urodziły się w lipcu 2009 roku. Trzy dni po wyjściu ze szpitala położniczego w Zurychu Mirka, dzieci i Roger byli już w odrzutowcu lecącym na turniej w Montrealu. Młodsi bliźniacy Leo oraz Lennart przyszli na świat w maju 2014 roku i dali rodzicom kilka dni więcej na przygotowanie podróży na turniej do Rzymu. Mirka w pewien sposób przekształciła wyjazdy w drugi dom, odciążając męża od trosk organizacyjnych, ale też dając mu poczucie bliskości ze wszystkimi. Dla niektórych było to niepojęte, ale działało: Federer potrafił dzielić jeden pokój hotelowy z czwórką dzieci oraz żoną i wygrać wielki turniej.

Można mieć pewność, że Maestro skonsultował z nią każdą linijkę listu pożegnalnego i tego, co będzie dalej. Żegnać się z rakietą w ręku podczas Pucharu Lavera w londyńskiej hali O2 – to chyba dobry pomysł. Ten turniej jest ulubionym projektem Federera i jego długoletniego agenta Tony’ego Godsicka. Ma trwać latami i służyć jako dziedzictwo tenisisty, a może być także wehikułem przenoszącym go z szykiem w kolejne lata po karierze – w roli kapitana drużyny albo organizatora kolejnych edycji.

Pucharem Lavera zarządza firma Team8 założona przez Federera i Godsicka w 2013 roku, zaraz po opuszczeniu przez obu agencji IMG. Obaj długo starali się, by wydarzenie było częścią ATP Tour i miało stałe miejsce w kalendarzu.

Czytaj więcej

Jak nie być szczęśliwym przegranym sportowcem

Wie, jak dzielić się talentami

Szyld też dała legenda: Rod Laver. Pierwszy turniej, w 2017 roku w Pradze, wypełnił halę po brzegi. Przyniósł wprawdzie straty finansowe z powodu kosztów przedsięwzięcia i hojnych opłat za udział. Federer uznał jednak, że cel osiągnął, a ciąg dalszy był tylko lepszy. Nawet gdyby nie był, to o pomyślną przyszłość finansową Federera martwić się nie należy. Wiarygodne szacunki mówią, że zarobił już ponad miliard dolarów, dołączając do Tigera Woodsa, Floyda Mayweathera, LeBrona Jamesa, Cristiano Ronaldo i Lionela Messiego.

Na korcie, wedle oficjalnych danych ATP Tour, wywalczył ponad 130 mln dolarów, co daje mu trzecie miejsce za Djokoviciem (prawie 159 mln) i Nadalem (131,7 mln). Przez dwie dekady miał jednak rosnące z roku na rok wpływy od sponsorów, z kontraktów reklamowych, opłat za pojawianie się na turniejach i z lukratywnych imprez pokazowych na całym świecie. W tej dziedzinie spisywał się może nawet lepiej niż na kortach. Na pewno podstawą jego marki stał się fenomenalny talent oraz pełna urody gra, a okazało się, że ma także osobowość znakomicie pasującą do biznesowych sal konferencyjnych (niektórzy twierdzą, że także do kampanii politycznych) oraz instynkt w sprawach finansowych.

Świat biznesu nie od razu uwierzył w potencjał Federera, bo pochodzi z kraju liczącego tylko 8,8 mln osób. W 2002 roku, czyli już po pokonaniu w Wimbledonie Pete’a Samprasa i w przeddzień oczywistego dla wielu awansu do pierwszej dziesiątki świata, właśnie kończył mu się pięcioletni kontrakt z Nike. Jego agent Bill Ryan skończył też pracę w IMG i nie było jasne, co dalej. Nike zaproponował podniesienie stawki sześciokrotnie, do 600 tys. za rok, lecz porównanie z ówczesnymi zarobkami innych sław wypadało blado.

Federer po naradzie rodzinnej uznał, że stworzy własny team zarządzający karierą. Powiedzieć, że był to sukces, byłoby jednak przesadą. Przełom przyszedł w 2005 roku, gdy miał trzy wygrane w Wielkim Szlemie i szykował się do US Open. Nowy szef IMG Ted Forstmann, miłośnik tenisa, poprzez subtelne zabiegi dyplomatyczne (poprosił o pomoc dobrą znajomą Mirki, byłą nr 1 na świecie Monikę Seles) spotkał się z rodziną Federerów i dopiął swego. Tenisista wrócił pod skrzydła IMG, jego agentem został Godsick.

Decyzja szybko poprawiła zarobki Federera, które – wedle „Forbesa” – w 2010 roku wynosiły już ok. 43 mln dolarów rocznie, głównie dzięki nowym kontraktom z Mercedesem oraz znanymi globalnie szwajcarskimi markami: Roleksem i Lindtem. Nowy, dziesięcioletni kontrakt z Nike podpisany w 2008 roku miał wysokość adekwatną do pozycji mistrza – szacowano, że to 10 mln dol. rocznie i nikt już nie oceniał, że to za mało.

Godsick wprowadził także Federera na niełatwy rynek amerykański. Można śmiało zakładać, że zrobił to m.in. łącząc postacie mistrza tenisa z mistrzem golfa – Tigerem Woodsem, który też był w stajni IMG i otrzymywał wsparcie od Nike. No i agent tenisisty przyjaźnił się z agentem golfisty Markiem Steinbergiem. Obaj sławni sportowcy promowali też Gillette, która właśnie wtedy poszukiwała reklamowych następców Davida Beckhama.

Maszynki do golenia przy twarzy Rogera przetrwały dłużej niż przy obliczu Woodsa, który musiał zmierzyć się z poważnymi skutkami seryjnej niewierności małżeńskiej. Wierny Federer u boku jedynej żony – to był dla sponsorów bardziej bezpieczny wybór. W 2013 roku roczne dochody szwajcarskiego mistrza szacowano już na 71,5 mln dolarów, także dlatego, że ruszył do Ameryki Południowej na znakomicie opłacane mecze pokazowe i podpisał kolejny kontrakt – z Moët & Chandon.

Stanął na szczycie. Wszyscy wiedzieli już, że ma niezwykłą umiejętność „łączenia biznesu z przyjemnością”, jak w eseju o tenisiście pisał Christopher Clarey, znany amerykański dziennikarz, który spędził z Federerem na rozmowach dla „New York Timesa” mnóstwo czasu i dobrze wie, na czym polega ten fenomen. W skrócie: mistrz rakiety ma rzadką zdolność do uznania za przyjemność tego, co inni wybitni sportowcy mogą uznać za harówkę, czyli podróży długodystansowych, konferencji prasowych w trzech językach i niekiedy bardzo przyziemnych interakcji z partnerami korporacyjnymi.

W tej ostatniej dziedzinie na Rogera można liczyć wyjątkowo. Wszyscy, którzy widzieli go w akcji, powtarzają, że potrafi sprawić, że każdy rozmówca czuje, iż Federer naprawdę go słucha i ma dla niego czas. Do tego jest autentyczny oraz pamięta o ważnych drobiazgach. Przykład: kiedyś wyszedł z budynku po testach butów w siedzibie Nike w Oregonie, ale nagle się zatrzymał i oznajmił, że zapomniał podziękować ludziom, którzy mu pomagali w przymierzaniu. Wrócił, podziękował.

Podczas Dnia Federera w siłowni dla pracowników siadał w recepcji i wydawał ręczniki. W stołówce zamieniał się z własnej inicjatywy w kasjera, a potem w baristę, który wprawdzie kawę robił słabo, ale dobrze wyglądało, gdy chodził od stolika do stolika i mówił do ludzi z Nike: – Cześć, nazywam się Roger Federer, miło cię poznać. I z chętnymi odbijał potem piłki na korcie. Wyobrazić sobie takie sceny z Szarapową – niemożliwe.

Kiedyś zapytano Andy’ego Roddicka, czego zazdrości Szwajcarowi najbardziej, odrzekł: – Nie zazdroszczę mu umiejętności tenisowych ani zdobytych tytułów, są też osoby równie świetne w innych sportach. Nie ma jednak nikogo, kto dorównałby mu w codziennej łatwości działania wśród ludzi. Tego nie mieli nawet Woods i Michael Jordan.

Stał się przez dwie dekady częścią życia wielu osób, w sporcie i poza nim. Każdy wiedział, że ta chwila przyjdzie, a ostatnie miesiące milczenia, przerwane chwilą obecności w Wimbledonie z okazji stulecia Kortu Centralnego i słowami „może zagram jeszcze raz”, nie niosły optymistycznych prognoz. Ale i tak informacja o odejściu oraz przemowa w mediach społecznościowych wywołała kłucie w sercu fanów.

Żyć bez bekhendów Federera jakoś się da, stare mecze są wciąż w sieci, ale to nie to samo. Z tenisa nie zniknie, będzie w nim jeszcze długo: poza Pucharem Lavera także może jako dyrektor turnieju, trener albo komentator. Reklamy z nim też nie znikną, bo jak się dotarło ze sławą do miejsca, w którym stali Jordan i Muhammad Ali, to status legendy może z czasem tylko nabrać mocy i jeszcze bardziej szlachetnej patyny. Filmów o sobie już doczekał, a biografii napisano wiele i piszą się zapewne nowe, w niejednym miejscu globu.

Gdy w Tennis Channel poproszono znane osoby o określenie jednym zdaniem Federera, padły określenia: „elegancki”, „artysta”, [muzyk klasyczny produkujący arcydzieła”. Ktoś rzekł nawet: – Nie poci się, tylko się świeci.

Amerykańska dziennikarka Mary Carillo odpowiedziała dłużej: – Wie, jak bardzo podoba się ludziom. Uwielbia być sobą. Wie, ile ma talentów i jak się nimi dzielić. Jakoś potrafi rozciągnąć czas do potrzeb, lekko i z wdziękiem chodzi po tej ziemi oraz wciąż próbuje nas rozżarzyć.

Wielu ludzi mu dziękuje – za to, że był i zachwycał. Dla wielu stał się inspiracją, idolem, wzorem oraz najmocniejszym dowodem, że piękno w sporcie faktycznie istnieje. Zafascynowany tenisem niemiecki intelektualista Hans-Ulrich Gumbrecht powiedział kiedyś, że oglądanie Federera wywoływało w nim elementarne uczucia, podobne do tych, jakie daje obserwacja stada ptaków idealnie wykonujących ewolucje na niebie, i gdy patrzył na grę Szwajcara, to dostrzegał, że świat jest jednak dobrą instytucją.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS