W poniedziałek zaczyna się turniej, który może być Wimbledonem po polsku nie z powodu pięknie przegranych półfinałów albo spotkań, dziś dość częstych, z Polakami na trybunach, wśród obsługi turniejowej, sędziów, ochrony lub recepcji. Ten turniej może już być Wimbledonem polskiego spełnienia.
Jeśli jednak mocno uzasadnione życzenia polskich zwycięstw się nie spełnią i polski tenisista lub tenisistka nie wzniesie wreszcie w górę jednego z dwóch najcenniejszych trofeów, to zawsze możemy pamiętać, że przez 35 lat wszystkie, nawet te mniej istotne puchary, mocno trzymał w dłoniach jeden Polak.
Luksusy i procesy Borisa Beckera
Poturbowany przez życie Boris Becker znów stanął przed londyńskim sądem, tym razem z powodu zbyt silnej wiary, że ogłoszenie upadłości to dobry sposób na zachowanie majątku.
Pan Roman
Był to Roman Żółtowski – od 1979 do 2014 r. – oficjalny grawer Wimbledonu. Praca pana Romana trwała co roku mniej więcej 14–15 godzin. Wyrycie nazwiska zwycięzcy turnieju singlowego zajmowało mu wprawdzie tylko niespełna 20 minut, czasem nawet mniej, jeśli liter było niewiele, ale niekiedy żłobił napisy na 48 pucharach, paterach i talerzykach. Pracował w pomieszczeniu pod lożą królewską kortu centralnego, aby nie przedłużać czasu na dostarczenie nagród zwycięzcom.
Droga polskiego mistrza grawerunku na Wimbledon to tak naprawdę jeszcze jedna opowieść o zakrętach naszej historii. We wrześniu 1939 r. cała rodzina pana Romana została wywieziona na Syberię, tam jego ojciec stracił życie. Po trzech latach zsyłki matka z trójką dzieci dotarła z armią generała Władysława Andersa do Jerozolimy, stamtąd po zakończeniu wojny wróciła do Polski, ale w 1947 r. rodzina udała się do Wielkiej Brytanii, gdyż reforma rolna zabrała im dom i majątek.
Wylądowali w Liverpoolu, potem zamieszkali w Wimbledonie, gdzie pan Roman nauczył się fachu rytowniczego i zaczął pracę w firmie jubilerskiej Halfhide w Merseyside. Zaczął od grawerowania sztućców dostarczanych do All England Lawn Tennis Club. Miał taki talent, że szybko dostał to najbardziej prestiżowe i najtrudniejsze zlecenie – grawerowanie nazwisk na trofeach chwilę po ostatniej piłce finałów. Do 1995 r. miał do pracy blisko, ale gdy kilka lat wcześniej rodzina, która wróciła do nowej Polski, odzyskała stary dom pod Poznaniem, i on wrócił do ojczyzny.
Wimbledon o nim nie zapomniał, zapraszał do pracy także po przeprowadzce. Pan Roman przez kolejne dwie dekady ruszał zatem przywiezionym z Wysp stareńkim kabrioletem MG ze skrzynką dłut, lamp, szkieł powiększających, środków do czyszczenia metali i zrobił sobie z tej pracy coroczną niezwykłą przygodę. Jechał kilkanaście godzin przez Niemcy, Holandię i Belgię. Nocleg w Brugii, potem dojazd do Londynu i wytężona praca w drugim tygodniu turnieju. Nigdy nie zawalił. Nigdy nie pomylił żadnej literki.
Dla nagradzanych tenisistów pozostał postacią anonimową, w końcu czemu mieliby myśleć po finale, skąd bierze się napis na pucharze. Wyjątek stanowiła Eugenie Bouchard, która w 2014 r. przegrała finał z Petrą Kvitovą i została poproszona, by na czas zasuwania dachu nad kortem centralnym (rozpętała się ulewa) i przygotowań do ceremonii wręczania nagród schroniła się w pomieszczeniu oficjalnego grawera. Zobaczyła zatem, jak pan Roman szybko i precyzyjnie żłobi nazwisko jej rywalki na Venus Rosewater Dish.
Dla znających kuchnię organizacyjną Wimbledonu Roman Żółtowski stał się postacią równie ikoniczną, jak sławny bibliotekarz Allan Little i inne podobne osoby, bez których turniej nigdy nie miałby swej magii. Pan Roman zakończył nieco ekstrawaganckie podróże w 2015 r. i przeszedł na grawerską emeryturę, mając 77 lat. Jego robotę wykonują teraz trzej brytyjscy fachowcy wychowani metodą podglądania przez ramię mistrza z Poznania.
Powinni, jako motto, wygrawerować i powiesić sobie na tabliczce nad głowami jego słowa: „Atrakcja grawerowania ręcznego polega na tym, że to, co jest w nim doskonałe, to właśnie owa niedoskonałość – pokazująca ze swej natury, że napis został wyryty przez istotę ludzką”.
Te słowa padły w dwuminutowym filmie animowanym „The Engraver (The Last Road Trip)”, którego produkcję zlecił w 2014 r. jeden z wimbledońskich sponsorów zainspirowany historią pana Romana. Wciąż łatwo odnaleźć ten film w internecie.
Łukasz Kubot to jedyny polski triumfator w seniorskim Wimbledonie. W roku 2017 wygrał turniej deblowy w parze z Brazylijczykiem Marcelo Melo
Tim Clayton/Corbis Getty Images