Igrzyska ułomne i bez smaku

Igrzyska zimowe w XXI wieku to był czas wielu strachów tłumionych blaskiem fajerwerków, ale być tam i widzieć wciąż znaczyło poznawać ludzi i świat. W Pekinie tego zabraknie.

Publikacja: 04.02.2022 13:07

Igrzyska ułomne i bez smaku

Foto: AFP

Igrzyska w Salt Lake City (2002) rozpoczęły się niespełna sześć lat po wykryciu, że działacze komitetu organizacyjnego (SLOC) ze stanu Utah wydali co najmniej 16 mln dolarów na kupno głosów członków Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Przyjmowali ich masowo z niezwykłą gościnnością, niektórym fundowano amerykańską edukację pociech, wielu wysyłano prezenty i robiono nadzieje na kolejne wziątki.

Afera wstrząsnęła rodziną olimpijską. Choć nie można powiedzieć, że do końca oczyszczono MKOl z brudu korupcji, ale dymisja członków z Ekwadoru, Sudanu, Konga, Mali, Kenii, Chile i Swazilandu przynajmniej uspokoiła nastroje. Miała też znaczny wpływ na pierwsze igrzyska XXI wieku – zmianie władz SLOC towarzyszył nowy, skromniejszy budżet, ale też dało się na nowo obudzić lokalny entuzjazm, który zawsze czyni wydarzenie piękniejszym.

To były moje pierwsze igrzyska. Zaczęły się pięć miesięcy po ataku terrorystycznym na dwie wieże World Trade Center i Pentagon. Jeszcze nie do końca wszyscy rozumieliśmy, że lotniskowe bramki w drzwiach każdego obiektu olimpijskiego będą normą już każdej wielkiej imprezy sportowej, że codzienne, wielokrotne kontrole zawartości plecaków i kurtek to będzie oczywisty przepis na bezpieczeństwo.

Chodziliśmy zatem wieczorami po ulicach Salt Lake City, trochę wyśmiewając gorliwość amerykańskich służb, ale niektórym z polskich dziennikarzy przestało być do śmiechu, gdy plecak zostawiony na chwilę bez dozoru na przystanku nagle znikał w czarnym aucie. Nie wracał, zostawał razem z innymi pozostawionymi pakunkami szybko wysadzony w powietrze na pobliskim poligonie.

Dyskusji w takich sprawach nie było, były krótkie komunikaty w mediach, ile niebezpiecznych obiektów udało się unieszkodliwić. Było za wcześnie, by docenić, że swobodne chodzenie po mieście, niezły transport oraz życzliwość i kompetencja wielojęzycznych wolontariuszy nie będą już oczywistością każdych kolejnych igrzysk. Te w kraju mormonów wciąż kojarzyły się niektórym z niezbyt efektownymi górami, raczej pagórkami znacznie odbiegającymi urodą od monumentalnych Alp oraz amerykańskim czarno-białym podejściem do zasad.

Transport działał naprawdę dobrze, załamał się tylko raz, gdy nad Utah przyszła potężna śnieżyca, ale wtedy objawił się cud amerykańskiej zaradności – w miejsce kryzysu przyjechał sam szef SLOC Mitt Romney, wysiadł z limuzyny, zakasał rękawy (dosłownie) i zaczął dyrygować ruchem pojazdów. Nie wiadomo jak, ale rozładował korek. Późniejsza walka o prezydenturę nie była przypadkiem. Do dziś jest senatorem z Utah.

Czytaj więcej

Zostali na lodzie

Procenty w klubie testera

Rygor w kwestiach organizacyjnych miewał zaskakujące formy. Finał hokejowy między USA i Kanadą to było wydarzenie wyjątkowej wagi, dostać się nań dla dziennikarza z Polski w zasadzie niemożliwe, ale nasz attaché prasowy jakimś cudem załatwił dwa bilety, tyle że na miejscach dla radiowców. Siedzieliśmy zatem zachwyceni na tych miejscach z kolegą z „Wyborczej", patrzyliśmy w dół, ponad pleksiglasową szybą, licząc po cichu, że może zabłąkany krążek przeleci nad nią w nasze ręce, ale sprawy skomplikowały się, gdy poważna pani sprawdzająca bilety i akredytacje wykryła, że nie jesteśmy radiowcami.

Dla niej sprawa była jasna – jako piszący do gazet nie mamy tam prawa siedzieć, choć mamy ważne numerowane bilety i nikt poza nami z tych krzesełek meczu nie obejrzy. Stanowczy sprzeciw wyrażony w języku Szekspira nie pomógł, pani jęła sięgać po nasze akredytacje, próbując zdjąć je i zabrać w nieznanym kierunku. Opór tylko ją rozjuszył, sprowadziła pana w mundurze, potem drugiego i domagała się rozwiązania siłowego, które podsycił kolega, w nerwach używając słów zbliżonych do obraźliwych.

Wytrwaliśmy i obejrzeliśmy finał chyba tylko dlatego, że stróż prawa, widząc ważne bilety, wykazał zrozumienie dla końcowego argumentu, że obie nasze redakcje mają znakomitych prawników, którzy z pewnością wytoczą kosztowny proces organizatorom z racji utrudnienia wykonywania obowiązków służbowych. I poprosiliśmy o nazwiska oraz stopnie interweniujących. Innego pomysłu już nie mieliśmy, ale straszenie prawnikami w USA widać miało sens.

Mormoni w Utah zorganizowali igrzyska, które potem słusznie chwalono, nawet jeśli stan zabrania sprzedaży alkoholu (ten przepis pozostał martwy nie z powodu protestu polskich mediów, tylko nacisków całego świata sportu). Rozwiązanie było z tych salomonowych – w pobliżu głównego centrum prasowego otworzono na czas igrzysk sklep alkoholowy tylko dla gości zagranicznych. Tak ujawniła się smutna prawda o relacjach społecznych w Utah, w pobliżu kolejki natychmiast pojawili się rdzenni mieszkańcy, Indianie Ute lub Nawaho, ze zwitkami banknotów wciskanymi dziennikarzom i działaczom w wiadomym celu.

Drugą drogą było zapisanie się za symbolicznego dolara do klubu „testerów napojów" w restauracji, co w ramach działalności klubowej oznaczało możliwość dopuszczalnego prawem wypicia do posiłku piwa o mocy do 3,2 proc.

Igrzyska w Salt Lake City pozostaną w dobrej pamięci także dlatego, że wygrał sport, choć parę miesięcy wcześniej nikt nie dałby gwarancji, że tak się stanie. Gwiazdy błyszczały, Ole Einar Bjoerdalen i Janica Kostelić włożyli na szyję po cztery medale, nasz Adam Małysz dwa, w dodatku na oczach przybyłego z Chicago samego Andrzeja Gołoty ze świtą, niekoniecznie kolegów pięściarzy. Między startami olimpijczyków można było wysłuchać Mormońskiego Chóru Tabernakulum, za parę dolarów sprawdzić rodowód w największej bazie genealogicznej świata, albo popatrzeć na grające w wielu filmach fascynujące klify i skały parku narodowego.

Mitt Romney i jego ludzie sprawili, że impreza zakończyła się zyskiem kilkudziesięciu milionów dolarów i pokazała światu tę Amerykę, która, mimo wszelkich problemów, da się lubić. Jak powiedziała mi jedna z amerykańskich dziennikarek podczas uroczystości zamknięcia, na uwagę, że sześć milionów dolarów właśnie wyrzuconych w powietrze w postaci fajerwerków to może jednak nie jest dobry pomysł: – Owszem, wystrzeliliśmy i jesteśmy z tego bardzo dumni, bo nas stać.

Są już w Utah pomysły na zimową olimpijską powtórkę, w 2030 roku. Fajerwerków z roku na rok przybywało latem i zimą, ponoć w Pekinie w 2008 roku wystrzelono ich już za 30 mln dolarów, ale sprawdzić tego nie sposób.

Czytaj więcej

Novak Djoković. Natchniony arogant

Dało się pogadać o życiu

Kontrast Salt Lake City z Soczi osiem lat później był znaczący. Nie tyczył samej organizacji zawodów, bo była dobra. Hotele, wbrew pierwszym, mocno ubarwianym opowieściom, też działały i nie wisiał w każdym pokoju portret prezydenta Rosji. Tylko duch Władimira Władimirowicza – owszem, był wszędzie obecny.

Widać go było w trzech kręgach ogrodzeń wokół obiektów olimpijskich, okrętach na Morzu Czarnym, helikopterach nad głową, betonie zasieków, wszechobecności policji, wojska i odpowiednich służb (tzw. etażowe, czyli panie pilnujące porządku na piętrach hotelowych zmieniły się w groźnych barczystych panów, zwykle podsypiających na krzesełku przy windzie). Jednak, choć ogrodzone, wciąż były to igrzyska, podczas których można było pojechać do Soczi i zobaczyć dawną świetność miasta, choć nie bez trudu, bo podczas powrotu umundurowany osobnik mógł zażądać łapówki za wpuszczenie do pociągu „Jaskółka", np. z powodu nienormatywnego bagażu lub z jakiejkolwiek innej przyczyny.

Dla redaktora w sile wieku z kraju nadwiślańskiego była to jednak okazja, by wieloletnie lekcje języka rosyjskiego na coś się przydały. Odmówiwszy haraczu, mógł udać się między busy prywatnej inicjatywy i tam znaleźć transportową alternatywę, przy okazji znacznie wzbogacając wiedzę o kraju i ludziach. Dla dziennikarzy znających język rosyjski igrzyska w Soczi nie musiały być tylko opisywaniem wydarzeń sportowych w efektownych obiektach oraz pustki autostrady olimpijskiej, smutku zniszczonej przyrody, groźnie wyglądających Kozaków na lotnisku i bezpańskich psów. Przy odrobinie chęci można było odkryć wiele więcej niż to, że oglądamy igrzyska zimowe z palmami w tle – w Soczi bywało, że temperatura sięgała +20 stopni, gdy w górach, 60 km dalej, było -15.

Dało się pogadać o życiu z zaskakująco otwartymi na wolność myśli wolontariuszami, dało się pogadać o najlepszej w Rosji, bo jedynej herbacie z Krasnodaru z paniami, które ją lały z samowara w centrum medialnym i opowiadały, w czym jej smak i moc. Rozpętany przed tamtymi igrzyskami strach przed terroryzmem nie zniknął, ale jeśli można było czegoś naprawdę się bać, to bardziej systemu, który wciąż pozwalał strażnikom kolejki linowej na zabieranie kobietom sprzątającym w hotelach na stacji górskiej co najmniej połowy ich dniówki. Potem jechały na górę do pracy, płacząc z bezsilności i gniewu, nie przypuszczając, że dziennikarz przysypiający w kącie wagonika rozumie każde ich słowo.

To był zasadniczy kontrast między bogactwem podkreślanym słowami wynajętej w celu promocji imprezy Marii Szarapowej sprzedającej mediom wizerunek wspaniałych, nieszkodliwych dla ludzi i przyrody Kaukazu igrzysk w przepięknym miejscu (przy okazji częstującej członków MKOl cukierkami marki Sugarpova) a realiami, które przy okazji oznaczały także włączenie sportu olimpijskiego w twardą politykę międzynarodową Rosji. Późniejsza afera ujawniająca państwowe wsparcie dla dopingu rosyjskich sportowców dała tym igrzyskom smutną puentę. Tak samo smutną jak ówczesne gorące pochwały szefa MKOl Thomasa Bacha oraz szefa delegacji amerykańskiej, który po zakończeniu igrzysk pędził z gratulacjami za wszystko, od transportu po częstą obecność prezydenta Putina na trybunach i w Parku Olimpijskim.

Moją prywatną puentą do igrzysk w Soczi stała się rozmowa z chłopakiem pomagającym nam wynieść bagaże przed wylotem. Gdy dowiedział się, że żegna polskich dziennikarzy, zakrzyknął z radością, że on jakby krajan, bo przecież pochodzi z obwodu kaliningradzkiego. – My prawie jak bracia – mówił ze słowiańską emfazą, by w końcu spytać z nadzieją: – To kiedy do nas wrócicie? Zaproszenia do odwiedzin hotelu Gorki Gorod w kurorcie Krasna Polana dostaję regularnie e-mailem do dziś.

Czytaj więcej

100 lat polskiego tenisa

Zima do szpiku kości

Igrzyska w Pjongczangu (2018) oznaczały ożywienie problemów politycznych na Półwyspie Koreańskim. Niepokój, że komunistyczny dyktator zza miedzy Kim Dzong Un może zakłócić przebieg rywalizacji olimpijskiej, był uzasadniony. Za cenę pokrycia kosztów pobytu 200 śpiewających i tańczących dziewcząt (z gromadą opiekunów) nazwanych „drużyną Kima", wspólnego występu hokeistek pod flagą całego półwyspu oraz paru innych pojednawczych kroków południa udało się jednak oddalić niebezpieczeństwo. Na zawody przybyła nawet siostra przywódcy – pani Kim Jo Dzong – i zrobiła w miarę pozytywne wrażenie.

Drugą groźbą, dziś wiemy, że w roli skromnego wstępu do czasów koronawirusa, był norowirus – powodujący gorączkę, niedyspozycję żołądkową i inne przykre objawy, poznany przez świat wielkiego sportu rok wcześniej podczas lekkoatletycznych mistrzostw świata w Londynie. Z tej okazji w każdym widocznym miejscu pojawiły się zalecenia sanitarne (w windach w szczególności), pokoje wioski olimpijskiej dezynfekowano podwójnie. Potem przyszły groźby trzęsienia ziemi oraz nadejścia tajfunu.

Pierwsza sprawa, jaka naprawdę dotknęła uczestników, mogła się wydać jednak całkiem banalna, ale nią nie była – oglądaliśmy najmroźniejsze igrzyska w historii. Ostry wiatr jeszcze wzmacniał odczucie przenikliwego chłodu i w ten sposób igrzyska zimowe były takimi do szpiku kości. Rada gospodarzy była prosta – pikantne zupki instant plus gorąca herbata, do tego chemiczne rozgrzewacze dłoni i stóp, których moc nie trwała jednak długo. Z tych igrzysk został mi jeden zestaw pod adekwatną nazwą „Hot Pack Set": poduszka pod siedzenie, ceratowy płaszcz z kapturem, niebieski koc polarowy i pięć paczek z chemią grzewczą. Jak to w szczodrych krajach Azji bywa, rozdawano uczestnikom także inne rzeczy, na przykład z okazji walentynek w dwóch wioskach olimpijskich wydano 110 tys. prezerwatyw, wyszło 38 na głowę.

Igrzyska były udane, bo mimo wszelkich trudności, norowirusów, chłodu i odmienności kulturowych życzliwość organizatorów pomagała robić swoje. Nawet jeśli autobusy były przegrzane do czerwoności, jeśli uroczystości medalowe stały się taśmą produkcyjną przesuwającą bohaterów olimpijskich przed widzami i dziennikarzami przez panią ze stoperem w ręku (całe 14 minut dla polskiej drużyny skoczków) i żadne interwencje w tej sprawie nie pomagały.

Pomagała nowoczesność, choć postrzegana przez miejscowych po swojemu: gadające odkurzacze będące też podłogowymi projektorami (wyświetlały np. dzienny program olimpijskich konkurencji), gadające maskotki nadludzkiej wielkości oraz wirtualna rzeczywistość związana ze sportami zimowymi do oglądania w drgających fotelach i w stosownych okularach elektronicznych.

Nieodmiennie wartościowe były także spotkania z wolontariuszami oraz, taka koreańska specyfika, misjonarzami, którzy chętnie podwieźli dziennikarza z punktu A do punktu B, tylko trochę kierując grzeczną rozmowę w kierunku potrzeb ducha. Zresztą informacja o polskości niemal zawsze powodowała, że potrzeba nawracania w misjonarzu jakby gasła.

Dla wysłannika „Rzeczpospolitej" istotnym wydarzeniem była też wizyta w strefie zdemilitaryzowanej, w skrócie DMZ, który ma kiedyś oznaczać Dream Making Zone (strefa spełnienia marzeń). W muzeum na granicy widać wiele – od propagandowej bitwy, po sposoby podglądania i podsłuchiwania sąsiadów, kronikę szpiegowskich podkopów i detale systemów głośnego wysyłania pieśni lub piosenek w obie strony. Lekcja historii, niezbyt agresywna, raczej nostalgiczna, choć wykład prowadził koreański pułkownik.

Igrzyska wymyślono tak naprawdę w celu spopularyzowania regionu, w którym za grube pieniądze wybudowano wiele pól golfowych i tras alpejskich oraz innych atrakcji turystycznych, więc trzeba było je zareklamować bogatemu światu. Zapewne spełniły swą rolę, choć o pojednaniu z Kim Dzong Unem mowy nie ma, jego cheerleaderki, „śpiewająca broń z północy", wróciły do siebie i nikt już o nich nie pamięta.

Na pytanie, co pozostawią po sobie zimowe igrzyska pekińskie, nie ma zachęcającej odpowiedzi. Dla każdego, kto przez sport lubi oglądać świat, pozostaną ułomne i bez smaku. Nie można nawet liczyć na to, co zdarzyło się 14 lat temu podczas letnich igrzysk w chińskiej stolicy, gdy przed wejściem do olimpijskiego centrum medialnego nagle stanął transporter opancerzony. Zamiast straszyć, z miejsca stał się ulubionym gadżetem i tłem do pamiątkowych dziennikarskich fotografii. Więc zniknął.

Igrzyska w Salt Lake City (2002) rozpoczęły się niespełna sześć lat po wykryciu, że działacze komitetu organizacyjnego (SLOC) ze stanu Utah wydali co najmniej 16 mln dolarów na kupno głosów członków Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Przyjmowali ich masowo z niezwykłą gościnnością, niektórym fundowano amerykańską edukację pociech, wielu wysyłano prezenty i robiono nadzieje na kolejne wziątki.

Afera wstrząsnęła rodziną olimpijską. Choć nie można powiedzieć, że do końca oczyszczono MKOl z brudu korupcji, ale dymisja członków z Ekwadoru, Sudanu, Konga, Mali, Kenii, Chile i Swazilandu przynajmniej uspokoiła nastroje. Miała też znaczny wpływ na pierwsze igrzyska XXI wieku – zmianie władz SLOC towarzyszył nowy, skromniejszy budżet, ale też dało się na nowo obudzić lokalny entuzjazm, który zawsze czyni wydarzenie piękniejszym.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS