Był. Tata wpadł na pomysł, by znaleźć kogoś w Rosji lub na Ukrainie. Miałem duże szczęście, że skontaktował się z Siergiejem Sobolewem, który ściągnąwszy po dwóch latach rodzinę, został na następne lat 30. Szkoła rosyjska okazała się dobra, poziom tenisa był tam wyższy niż w Polsce, nie musiałem przechodzić od trenera do trenera. Nowoczesna kadra szkoleniowa powstała pod koniec lat 90., dopiero z tych tenisistów, którzy grali wyczynowo w latach mej młodości.
Co mógł dać wam związek tenisowy w końcu XX wieku?
Związek organizował zgrupowania: hala w Drzonkowie, najlepsi tenisiści z jednego–dwóch roczników, trener i pięć dni ćwiczeń. Wysyłał na mistrzostwa Europy i dawał dresy. Pomoc była skromna, zwłaszcza w kategoriach młodzieżowych. Każdy wyjazd na zgrupowanie to było jednak wydarzenie. Nałożyć dres z napisem „Polska" dla 14-latka to była duża rzecz. Nie narzekaliśmy, byliśmy zadowoleni, że w ogóle możemy grać.
Kiedy obok trenera tenisowego pojawili się przy kortach trenerzy przygotowania fizycznego i fizjoterapeuci?
Miałem 16 lat, gdy zajął się tym Sławomir Hofman, także trener piłkarek ręcznych z Szczecina. Zacząłem mieć świadomość, jak jest to potrzebne. I zrobiłem duży skok rankingowy. To był czas, gdy z Zachodu przychodziły już informacje o tym, czym jest całościowy trening tenisowy.
A skąd pomysł, by wyjechać na amerykańską uczelnię?
Myślałem o tym już od pierwszej klasy szkoły średniej. Najpierw nie znałem nikogo, kto tam był, ale wiedziałem, że np. w UCLA, gdzie później trafiłem, grali kiedyś Jimmy Connors i Arthur Ashe. Od kolegów, którzy wyjechali wcześniej, dowiedziałem się nieco więcej i uwierzyłem, że to dobra droga. Dziś mogę potwierdzić, że warto było, że w wieku 19–20 lat wcale nie trzeba rzucać się od razu w turniejowe życie. Nie byłem pierwszym Polakiem, który grał i studiował w Stanach, ale pierwszym, który potem odnosił sukcesy.
Jak pojawił się w pańskim życiu Ryszard Krauze i program PZT Prokom Team?
Usłyszałem o tych planach pod koniec 2001 roku. Było to wtedy, gdy pojawił się już turniej ATP pod szyldem Prokomu, odnosiłem pierwsze sukcesy deblowe z Mariuszem Fyrstenbergiem, poczuliśmy, że tenis światowy wreszcie przybył do Polski i nie musimy oglądać go przez szybę. Dyrektor sportowy PZT Wojciech Andrzejewski zaczął wspominać, że powstaje grupa objęta wsparciem związku, niektórzy dostali już jakieś pieniądze. Umowę przyspieszyło nasze zwycięstwo w Sopocie latem 2003 roku. Mogliśmy już w pełni postawić na karierę tenisową.
Jak pan dziś ocenia to przedsięwzięcie?
Mieliśmy szczęście, że pan Ryszard Krauze po prostu lubił tenis. Z finansowania nas, poza satysfakcją, korzyści nie miał. Marka Prokom była już wypromowana przez koszykówkę. Rozumiał też, że nie można stosować półśrodków: jak się daje, to ma starczać na wszystko. Z trzydziestki, której pomógł, siedem–osiem osób przebiło się do czołówki światowego tenisa. Te kariery w dużej części zawdzięczają programowi Prokom Team. Dostaliśmy pieniądze we właściwym momencie.
Mówiąc krótko, program był skuteczny?
Nie można zobaczyć alternatywnej rzeczywistości, ale ciekaw jestem, jak potoczyłyby się nasze kariery, gdybyśmy tych pieniędzy nie dostali. Gdy firma Prokom musiała wycofać się w 2008 roku z finansowania programu, właściwie wszystkie objęte nim osoby były już w stanie same się utrzymać. Ten program miał drugą stronę – kto zaczynał wygrywać, wpłacał część premii na fundusz wychowania młodych tenisistów. To miała być ta druga noga wsparcia grupy, system nieco ściągnięty z modelu czeskiego.
Obecny program Lotosu spełni podobną rolę?
Świetnie, że jest, ale trzeba pamiętać, że pierwsze efekty zobaczymy i będziemy mogli je oceniać za jakieś pięć lat.
Czego brakuje polskiemu tenisowi, żeby więcej takich postaci jak Iga Świątek i Hubert Hurkacz pojawiło się na światowych kortach?
Początki systemu są stworzone, najlepsi są wyłapywani, mają pomoc. Zaplanować mistrza Wielkiego Szlema się nie da, ale jeśli miarą spełnienia kariery jest obecność w pierwszej setce rankingu, to potrzebne do tego są pieniądze, najbardziej przez trzy–cztery lata, w okresie przejścia od kariery juniorskiej do aktywnego życia w zawodowym cyklu. Druga sprawa to polskie turnieje, zwłaszcza ITF i challengery. Jeśli będzie ich więcej, będzie lepiej.
Sportowa pralnia
Dyktatorzy z Bliskiego Wschodu wykorzystują sport, żeby wybielić wizerunek. Formuła 1 wjechała już do Kataru i Zjednoczonych Emiratów Arabskich, a teraz debiutuje w Arabii Saudyjskiej. Futbol w coraz większym stopniu jest na łasce szejków.
Wojciech Fibak
Druga rakieta Europy w latach 1977–1981, 536 wygranych meczów singla i 536 debla w turniejach ATP, uczestnik 33 finałów singlowych i 87 deblowych w turniejach ATP, dwukrotny mistrz świata w deblu.
Plus Minus: Kto i jak był w stanie zaszczepić w panu uczucie do tenisa w PRL-u lat 60.?
Wiedziałem, że tenis istnieje, że jest to piękny sport, gdyż przechodziłem często obok kortów AZS Poznań, ale jak wszyscy moi rówieśnicy w wieku 10 lat grałem w piłkę nożną. Ojciec, który twierdził, że tenis to połączenie szachów z baletem, zadecydował jednak, że nie może już patrzeć, jak przychodzę do domu z rozbitym kolanem lub nosem, zabrał mnie i zapisał do tenisowej sekcji akademickiej. Rodzice kochali sport, sami go aktywnie uprawiali, choć przez wojnę stracili najlepsze lata. Tenis nie był bardzo popularny, ale na kortach wciąż byli fanatycy tej dyscypliny. W całym kraju, w wielu ośrodkach. W Poznaniu na kortach AZS-u taką osobą był inż. Henryk Golimowski, bohater wojenny, działacz ruchu oporu, tak jak mój ojciec.
Co ci pasjonaci mogli pokazać chłopakom z trudem oderwanym od piłki?
To byli ludzie, którzy znali języki, jakimś sposobem zdobywali tenisowe zagraniczne wydawnictwa, więc wpatrywaliśmy się w małe książeczki z czarno-białymi reprodukcjami serwisu Johna Newcombe'a, returnu Roda Lavera i bekhendu Kena Rosewalla. Moje początki to była ściana kolejowa, gdzie po odbiciu piłka już po minucie przestawała być biała i czasem wylatywała na tory. Na tej ścianie toczyłem wyimaginowane wimbledońskie mecze z bohaterami wspominanych książeczek.
Co jeszcze charakteryzowało tamtą epokę?
Nie było hal tenisowych. Były korty ziemne, grząskie i ciężkie. Mecze grało się tylko dwiema piłkami. Ale skoro były kluby, w nich wspaniali ludzie, tenisowi marzyciele, to nawet bez wsparcia Polski Ludowej, po amatorsku, lokalnymi siłami jakoś wychowywali dobrych tenisistów, mających świetną technikę. Byli wśród nich niedawno zmarły Jacek Niedźwiedzki, mój pierwszy idol, była żelazna czwórka: niezniszczalny Wiesław Gąsiorek, utalentowany Tadeusz Nowicki, Mieczysław Rybarczyk i Henryk Drzymalski. Trudni do pokonania w kraju, tylko bez znaczących sukcesów zagranicznych, co można tłumaczyć innymi piłkami, rzadkością wyjazdów i także jakąś blokadą mentalną, która ich dotykała poza Polską.
Rozumiem, że chciał pan przełamać tę blokadę...
Jak miałem już 20–21 lat, to studiowałem eksternistycznie prawo, by móc grać w tenisa. Mój trening w zimie wyglądał tak, że odbijałem codziennie piłkę o ścianę w sali gimnastycznej szkoły podstawowej. Raz w tygodniu budziłem się o czwartej rano, o piątej wsiadałem do ekspresu do Warszawy; tramwaj, autobus, docierałem z trójką lub czwórką kolegów na Legię. Tam czekaliśmy, aż skończą zajęcia siatkarze, wchodziliśmy i na parkiecie graliśmy godzinę, a za drzwiami już czekali piłkarze ręczni. O 18–19 docierałem do Poznania.
Jak pan się wyrywał w wielki tenisowy świat?
Podejmowaliśmy próby przy okazji małych turniejów na południu Francji, gdzie byliśmy w ramach przygotowań do Pucharu Davisa. Urywaliśmy się po prostu, wiosną 1974 roku na przykład pojechaliśmy we trójkę, z Jackiem i Tadeuszem do Monachium, bo tam był bogaty, również w punkty ATP, turniej z cyklu WCT z Laverem i Nastase w Olympiahalle. Eliminacje były w Augsburgu. Więc znów pociąg, Nowickiemu i mnie udało się zakwalifikować, ustaliliśmy, że nagrody dzielimy na trzech. Wygrałem jeden mecz, 600 dolarów to była wtedy w kraju porażająca suma. Skończyło się to dyskwalifikacjami dla wszystkich, ale zdobywaliśmy tak pierwsze punkty, kilka razy podejmowaliśmy takie eskapady w pogoni za światem i wolnością. Potem ojciec pisał do GKKFiT i PZT listy i prośby o zdjęcie dyskwalifikacji.
To nie mogła być droga do wielkiej kariery...
Tak, postanowiłem zawiesić studia, wyjechać na dłużej. Chciałbym sprostować tyle popularny, co nieprawdziwy mit związany z tym wyjazdem. Mojego ojca, profesora chirurgii nie było stać na sfinansowanie tego pomysłu. Podczas narady rodzinnej tata mówił tylko do mamy, że skoro taki Jeff Borowiak, setny tenisista rankingu, zarobił przez rok 5000 dolarów, to może Wojtkowi uda się przebić do tej setki po dwóch, trzech latach i tyle zdobyć. Ojciec wtedy był w stanie zarobić rocznie może 1000 dolarów przy prywatnej praktyce, a był niezwykle pracowity. Miałem w kieszeni 100 dolarów moich oszczędności tenisowych, gdy jesienią 1974 roku ruszyłem do Hiszpanii.
Jak od kuchni wyglądały starty w Madrycie i Barcelonie?
To, że się tam przebiłem, to tak naprawdę był cud. Miałem deficyt kilku milionów nieodbitych piłek wobec Amerykanów, Anglików, Francuzów czy Szwedów. W stolicy Hiszpanii mieszkaliśmy we dwójkę, z Grekiem Nikim Kelaidisem, w suterenie, w pokoju bez okna za 10–11 dolarów. Na korty jeździliśmy metrem i autobusem. Przeszedłem kwalifikacje i przegrałem w drugiej rundzie zacięty mecz z Borgiem, ale w następnym tygodniu w Barcelonie mogliśmy już mieszkać w pokoju z oknem, za 18–20 dolarów. W Madrycie jedliśmy polską szynkę od mamy, do której kupowaliśmy chleb i pomidory. I co drugi dzień kolację, dzieloną na pół. Potem była Barcelona. Zagrałem tam w tydzień trzy turnieje: eliminacje, turniej główny i jeszcze eliminacje do Teheranu, które też przeszedłem, ale nie było mnie stać na bilet. Wtedy zdarzyła się ta historia: Borg powiedział, żebym się nie martwił, że będę mieszkał u niego w Hiltonie, i pożyczył mi 1000 dolarów na przelot.
Polskim władzom nie przeszkadzała pańska przedsiębiorczość?
Pewnie przeszkadzała, ale miałem paszport załatwiony dzięki przejściu z AZS-u do Olimpii. Nie mogłem tylko grać z nikim z Południowej Afryki, sugerowano mi bojkot turnieju, w którym byli uczestnicy z tego kraju, więc gdy w 1975 roku grałem znów w Madrycie, ale na normalnych zasadach, to wymyśliliśmy z ambasadorem i polskim gronem, że napiszemy do GKKFiT, że wycofamy się z turnieju, tyle że ATP żąda 10 tys. dolarów kary, więc prosimy o przysłanie tej kwoty i się wycofuję. Odpowiedź przyszła szybko: to niech Fibak gra, najlepiej, gdyby szybko przegrał, PAP nie poda wyniku.
Ale zaczęła się historia, w którą trudno było uwierzyć: szał budowania kortów, rakiety Polonez, kopie fibakowego Heada. Zakręciło się panu w głowie?
Za wygrany turniej w Sztokholmie mogłem wówczas kupić kilka willi na Żoliborzu. Mówiono wtedy, że tylko Polański i Fibak mają w Polsce takie pieniądze. Ale w kraju na ulicy, lotnisku, podczas spotkań w szkołach, wszędzie słyszałem słowa podziękowania za to, że ludzie mogli poczuć się przez chwilę dumni.
Czemu ten boom nie trwał dłużej?
Wsparłem Lecha Wałesę i Solidarność, trafiłem na okładkę „New York Timesa" i do amerykańskich stacji telewizyjnych po krytyce stanu wojennego, co nie spodobało się władzom. Zostałem znów zdyskwalifikowany, rodzice nie mogli wyjechać przez dwa lata za granicę. Jeszcze wróciłem na Puchar Davisa, wygraliśmy z Grecją i korty Legii znów były pełne.
Ma pan prywatny ranking swoich osiągnięć?
Wysoko są w nim pozycje w klasyfikacjach deblowych i singlowych, ale trzy wielkoszlemowe ćwierćfinały w 1980 roku na trzech różnych nawierzchniach też coś znaczą, tak samo jak doprowadzenie Ivana Lendla do numeru 1 na świecie albo pokonanie 15 razy numeru 1 w rankingu, więc może nie tracił pan czasu, rozmawiając ze mną.