100 lat polskiego tenisa

Polski Związek Tenisowy obchodził w mijającym roku stulecie istnienia. Z tej okazji Krzysztof Rawa rozmawiał z przedstawicielami trzech pokoleń tenisistów, którzy przebili się do światowej czołówki. Każdy z nich zmagał się z innymi problemami, tak jak inna była Polska, w której przyszło im grać.

Publikacja: 17.12.2021 16:00

100 lat polskiego tenisa

Foto: Wikimedia Commons/Attribution-ShareAlike 4.0 International (CC BY-SA 4.0)/Zbigniew Cierpisz

Katarzyna Nowak

W 1995 roku 47. tenisistka świata, wielokrotna mistrzyni kraju, olimpijka z Barcelony, przede wszystkim pionierka kobiecego tenisa zawodowego w Polsce.

 

Plus Minus: Czemu wzięła się pani za sport, który w latach 80. wciąż miał etykietkę rozrywki burżuazyjnej i brakowało mu wsparcia władz?

To zasługa rodziców, zwłaszcza taty, który był piłkarzem, ale nauczywszy się grać w tenisa, poświęcił się całkowicie tej dyscyplinie i mej karierze. Miałam też szczęście, że zostałam przyprowadzona przez tatę do Miejskiego Klubu Tenisowego w Łodzi, miejsca z tradycją. Tam grali bracia Nowiccy, wcześniej Józef Orlikowski, końcówkę kariery miał Władysław Skonecki. Moją trenerką była pani Maria Dowbor-Lewandowska, czołowa tenisistka lat 60. I był klimat, jaki tworzyli w latach 80. przychodzący tam mecenasi, lekarze i artyści, bo po drugiej stronie parku Poniatowskiego stała łódzka filmówka.

Z czym najlepszej juniorce w kraju, dziewczynie z dużymi perspektywami, najtrudniej było sobie poradzić?

Problemy były ze wszystkim: graliśmy marnym sprzętem i słabymi piłkami polskiej produkcji, byłam wysyłana tylko na kilka turniejów w sezonie, a rówieśniczki z innych krajów grały 17. No i zimą była gra na klepkach w halach wielofunkcyjnych ŁKS-u, Anilany lub Resursy, gdzie waliło się rakietą w ścianę za plecami. W Polsce była tylko jedna tenisowa hala z prawdziwego zdarzenia, hala Mery. W MKT Łódź oraz kilku innych klubach – w Sopocie, Warszawie, Poznaniu i na Śląsku – byli przynajmniej rzetelni trenerzy z ogromną pasją. To był chyba jedyny plus tamtych czasów. Nie mieli jednak bogatych źródeł wiedzy, magazynów tenisowych i telewizji. Kontakty międzynarodowe były sporadyczne: zawsze wysyłano nas tylko na mistrzostwa Europy opłacane przez ITF. Wyjeżdżaliśmy czasem do Włoch, Francji i tzw. krajów demokracji ludowej, bo tam także organizatorzy pokrywali większość kosztów.

Jak wielka była bieda lat 80.?

Zapaść gospodarcza przekładała się na stan tenisa, dochodziły konsekwencje stanu wojennego. Związek miał przydział na parę butów i może dwie rakiety na rok dla numeru 1 i 2 w kraju, ale inne osoby w kadrze już nic nie dostawały. Z drugiej strony – to dawało motywację, by być najlepszym. Z braku pieniędzy turniejów nie było. Świat pędził do przodu, tenis zawodowy się rozwinął, my się cofaliśmy. Gdy u nas kończył się stan wojenny, w Bułgarii i Jugosławii grano już w imprezach z pulą 10 i 25 tys. dolarów. Byliśmy w tenisie najbardziej pokrzywdzonym krajem bloku komunistycznego. Nasza władza wolała sporty drużynowe, lepiej komponujące się z systemem, choć i tam były pewne blokady. Jak prezes PZT szedł do GKKFiT, to wszyscy urzędnicy dostawali gęsiej skórki, bali się pomagać, bo ta dyscyplina zawsze im coś psuła, tenisowe sprawy wydawały się zbyt skomplikowane i wymagały zbyt wielkich nakładów finansowych, które dawały zbyt późno efekty. I do 1988 roku nie był to sport olimpijski.

Czy ktoś wówczas wiedział, jak prowadzi się zdolną dziewczynę taką jak pani?

U kobiet to wciąż były czasy pionierskie. Struktury i mechanizmy zawodowego tenisa nie były znane. Nikt nie wiedział, jak to robić, nie znaliśmy reguł i możliwości. Jednym ze sposobów była ucieczka za granicę, jak to zrobiła np. Iwona Kuczyńska, ale ona karierę zbudowała już tam, za oceanem. Podstawowym problemem w Polsce był dla mnie zbyt późny start. Nie mogłam łączyć turniejów zawodowych z karierą juniorską. Tam zaś dziewczyny 14–15-letnie już miały tę możliwość. Taka szansa zjawiła się dla kolejnych pokoleń. To przesunięcie wiekowe utrudniło wszystko. Ominęły mnie bowiem znane dziś etapy wspomagania rozwoju tenisowego. Byłam ósmą juniorką świata, wygrywałam w kraju we wszystkich kategoriach wiekowych, ale nikt nie miał wzorców, co robić, by płynnie przejść do kariery profesjonalnej, nie było też szansy gry, zdobywania punktów i premii w krajowych turniejach. Kiedy w Polsce w połowie lat 90. pojawiły się małe turnieje zawodowe, to ja byłam już na takiej pozycji w rankingu, że wygrywanie ich nic mi nie dawało.

Jak wyglądały początki pani kariery zawodowej?

Wychodzenie na prostą trwało kilka lat. Mieć sponsora było nierealne. Wsparcie państwa również. Do tego tenis kobiecy był gorzej opłacany niż męski. Każde 300–500 dolarów zarobione w jednym turnieju szło, po opłaceniu podatku, na następny bilet. Zaczynałam w 1988 roku i musiałam być wystarczająco dobra, by oszczędzając na jedzeniu i wszystkim innym, móc wciąż startować. Dosyć szybko zaczęłam wygrywać w małych turniejach, rodzice w niewielkim stopniu pomagali, ale musiałam wciąż liczyć: czy wystarczy na dojazd i kolejne eliminacje, w których nie płacą za hotel, czy nie wystarczy. To było ciągłe inwestowanie w niepewną przyszłość.

Miała pani chwile zniechęcenia?

Po 1,5 roku samodzielnych podróży po raz pierwszy miałam dość. Byłam sama, jedyna Polka w tym towarzystwie i bez wsparcia kogoś bliskiego. Powiedziałam więc tacie, że albo rzuci pracę i będziemy razem jeździć na turnieje, albo kończę, bo nie mogę wytrzymać rozłąki. Zaczął ze mną jeździć.

To oznaczało podwojenie kosztów. Jak udało się zamknąć bilans?

Uratowały mnie wygrane mecze, także starty ligowe w Niemczech i Holandii, podpierałam się pomocą ludzi dobrej woli. We Włoszech jeden z trenerów zaproponował mi trening w klubie z jego zawodniczką między turniejami, miałam więc przez parę miesięcy bazę koło Rzymu. Tata dowiedział się, że we Francji jest cykl turniejów wewnętrznych, pojechałam tam, wygrałam, to zwycięstwo spodobało się menedżerowi klubu, miałam więc zimową bazę do końca 1990 roku. Francuzi pomogli mi też załatwić kontrakty z firmami obecnymi w tenisie, Adidasem i Wilsonem. W kraju nikt mi nie mógł pomóc.

Jak pani sądzi, co było najważniejsze, że dała pani radę w tej szkole tenisowego przetrwania?

Na pewno to, że tenis był moją miłością. Poza tym od dzieciństwa byłam bardzo poważna, poukładana, zorganizowana i punktualna, zawsze chodziłam z książką i lubiłam się uczyć. Szanowałam pracę. Był w tym zdyscyplinowaniu także rys silnego indywidualizmu, ale bez niego oraz trochę szaleńczej wiary i determinacji, że się uda zrealizować plan, nic by nie wyszło. Na pewno nie startowałam do zawodowego życia z myślą, że celem jest zarobek. Chciałam być po prostu najlepsza, najpierw w Polsce, potem wspinać się w rankingu WTA.

Czuje się pani pionierką, zwłaszcza dlatego, że historia postawiła przed panią ogromne wymagania?

Tak, gdyż wystartowałam do kariery profesjonalnej z kraju, w którym nie było jednego turnieju zawodowego najniższej rangi i jako jedyna z tenisistek z list rankingowych nie dostałam dzikiej karty. Byłam tenisistką, która przecierała szlaki dla tych, które po mnie zaczęły jeździć na turnieje z opiekunami. Jestem tą, której kariera przebiegała w jednym z najtrudniejszych okresów: w czasie stanu wojennego, jego konswekwencji, upadku PRL-u i początku transformacji. Nie da się porównać mego punktu startowego z tym, co tenisistki i tenisiści mają do dyspozycji dzisiaj. Dobrze, że przyszły czasy, gdy kolejne pokolenia nie muszą się borykać z absurdami tamtych czasów.

Czytaj więcej

Autoryzowane wykłady króla

Marcin Matkowski

W latach 2006–2017 jeden z najlepszych deblistów świata, siedmiokrotny uczestnik prestiżowego turnieju Masters, zwycięzca 18 turniejów ATP, finalista wielkoszlemowego US Open.

 

Plus Minus: Pamięta pan swoją pierwszą rakietę?

Na pierwszym treningu, w 1987 roku, nie miałem prawdziwej rakiety tenisowej. Po roku od cioci mieszkającej w Niemczech otrzymałem rakietę Pumy, model Borisa Beckera dla dzieci. To było spełnienie marzeń.

A kiedy zobaczył pan korty zagraniczne?

Gdy pojechaliśmy na Korsykę, na mistrzostwa Europy 12-latków w 1992 roku. Najbardziej pamiętam korki na granicach. Stało się wiele godzin, bardzo trudno było przewidzieć czas podróży. Jadąc na turniej do Francji, przez dwa dni spałem więc na tylnej kanapie fiata 125p. Granice były jednak otwarte i to miało znaczenie.

Skąd jeszcze pan brał wtedy wiedzę o świecie wielkiego tenisa?

Dla mego pokolenia głównym kanałem informacyjnym stała się uruchomiona właśnie stacja Eurosport. Pokazywano tam dużo tenisa: Roland Garros, turnieje Masters, na ekranie byli obecni Becker, Sampras, Agassi. Poza tym jako 11-letni chłopak podawałem piłki podczas pierwszego cyklu satelitarnych turniejów zawodowych w Polsce „Złota Polska Jesień". Przeżyciem było nawet to, że mogłem sam otworzyć puszkę nowych piłek i poczuć ich zapach. Tata zabierał mnie też na mecze Pucharu Davisa.

Jak na początku lat 90. graliście zimą, hala warszawskiej Mery wystarczyć nie mogła?

Wciąż grało się w Polsce w halach na dębowych klepkach, dopiero kilka lat później zaczęły powstawać zimowe korty pod balonami. Dzieciaki do 14 lat, gdy nie miały dużej prędkości piłki, mogły jakoś zagrać na parkiecie, ale turniej 16-latków na parkiecie hali, np. w Koninie, nie miał sensu: serwis i koniec. W hali Mery zagrałem pierwszy raz, dopiero jak miałem 17 lat. Seniorzy mieli pierwszeństwo. Hale tenisowe zaczęły wreszcie powstawać w końcu lat 90.

Z trenerami też był kryzys?

Był. Tata wpadł na pomysł, by znaleźć kogoś w Rosji lub na Ukrainie. Miałem duże szczęście, że skontaktował się z Siergiejem Sobolewem, który ściągnąwszy po dwóch latach rodzinę, został na następne lat 30. Szkoła rosyjska okazała się dobra, poziom tenisa był tam wyższy niż w Polsce, nie musiałem przechodzić od trenera do trenera. Nowoczesna kadra szkoleniowa powstała pod koniec lat 90., dopiero z tych tenisistów, którzy grali wyczynowo w latach mej młodości.

Co mógł dać wam związek tenisowy w końcu XX wieku?

Związek organizował zgrupowania: hala w Drzonkowie, najlepsi tenisiści z jednego–dwóch roczników, trener i pięć dni ćwiczeń. Wysyłał na mistrzostwa Europy i dawał dresy. Pomoc była skromna, zwłaszcza w kategoriach młodzieżowych. Każdy wyjazd na zgrupowanie to było jednak wydarzenie. Nałożyć dres z napisem „Polska" dla 14-latka to była duża rzecz. Nie narzekaliśmy, byliśmy zadowoleni, że w ogóle możemy grać.

Kiedy obok trenera tenisowego pojawili się przy kortach trenerzy przygotowania fizycznego i fizjoterapeuci?

Miałem 16 lat, gdy zajął się tym Sławomir Hofman, także trener piłkarek ręcznych z Szczecina. Zacząłem mieć świadomość, jak jest to potrzebne. I zrobiłem duży skok rankingowy. To był czas, gdy z Zachodu przychodziły już informacje o tym, czym jest całościowy trening tenisowy.

A skąd pomysł, by wyjechać na amerykańską uczelnię?

Myślałem o tym już od pierwszej klasy szkoły średniej. Najpierw nie znałem nikogo, kto tam był, ale wiedziałem, że np. w UCLA, gdzie później trafiłem, grali kiedyś Jimmy Connors i Arthur Ashe. Od kolegów, którzy wyjechali wcześniej, dowiedziałem się nieco więcej i uwierzyłem, że to dobra droga. Dziś mogę potwierdzić, że warto było, że w wieku 19–20 lat wcale nie trzeba rzucać się od razu w turniejowe życie. Nie byłem pierwszym Polakiem, który grał i studiował w Stanach, ale pierwszym, który potem odnosił sukcesy.

Jak pojawił się w pańskim życiu Ryszard Krauze i program PZT Prokom Team?

Usłyszałem o tych planach pod koniec 2001 roku. Było to wtedy, gdy pojawił się już turniej ATP pod szyldem Prokomu, odnosiłem pierwsze sukcesy deblowe z Mariuszem Fyrstenbergiem, poczuliśmy, że tenis światowy wreszcie przybył do Polski i nie musimy oglądać go przez szybę. Dyrektor sportowy PZT Wojciech Andrzejewski zaczął wspominać, że powstaje grupa objęta wsparciem związku, niektórzy dostali już jakieś pieniądze. Umowę przyspieszyło nasze zwycięstwo w Sopocie latem 2003 roku. Mogliśmy już w pełni postawić na karierę tenisową.

Jak pan dziś ocenia to przedsięwzięcie?

Mieliśmy szczęście, że pan Ryszard Krauze po prostu lubił tenis. Z finansowania nas, poza satysfakcją, korzyści nie miał. Marka Prokom była już wypromowana przez koszykówkę. Rozumiał też, że nie można stosować półśrodków: jak się daje, to ma starczać na wszystko. Z trzydziestki, której pomógł, siedem–osiem osób przebiło się do czołówki światowego tenisa. Te kariery w dużej części zawdzięczają programowi Prokom Team. Dostaliśmy pieniądze we właściwym momencie.

Mówiąc krótko, program był skuteczny?

Nie można zobaczyć alternatywnej rzeczywistości, ale ciekaw jestem, jak potoczyłyby się nasze kariery, gdybyśmy tych pieniędzy nie dostali. Gdy firma Prokom musiała wycofać się w 2008 roku z finansowania programu, właściwie wszystkie objęte nim osoby były już w stanie same się utrzymać. Ten program miał drugą stronę – kto zaczynał wygrywać, wpłacał część premii na fundusz wychowania młodych tenisistów. To miała być ta druga noga wsparcia grupy, system nieco ściągnięty z modelu czeskiego.

Obecny program Lotosu spełni podobną rolę?

Świetnie, że jest, ale trzeba pamiętać, że pierwsze efekty zobaczymy i będziemy mogli je oceniać za jakieś pięć lat.

Czego brakuje polskiemu tenisowi, żeby więcej takich postaci jak Iga Świątek i Hubert Hurkacz pojawiło się na światowych kortach?

Początki systemu są stworzone, najlepsi są wyłapywani, mają pomoc. Zaplanować mistrza Wielkiego Szlema się nie da, ale jeśli miarą spełnienia kariery jest obecność w pierwszej setce rankingu, to potrzebne do tego są pieniądze, najbardziej przez trzy–cztery lata, w okresie przejścia od kariery juniorskiej do aktywnego życia w zawodowym cyklu. Druga sprawa to polskie turnieje, zwłaszcza ITF i challengery. Jeśli będzie ich więcej, będzie lepiej. 

Czytaj więcej

Sportowa pralnia

Wojciech Fibak

Druga rakieta Europy w latach 1977–1981, 536 wygranych meczów singla i 536 debla w turniejach ATP, uczestnik 33 finałów singlowych i 87 deblowych w turniejach ATP, dwukrotny mistrz świata w deblu.

 

Plus Minus: Kto i jak był w stanie zaszczepić w panu uczucie do tenisa w PRL-u lat 60.?

Wiedziałem, że tenis istnieje, że jest to piękny sport, gdyż przechodziłem często obok kortów AZS Poznań, ale jak wszyscy moi rówieśnicy w wieku 10 lat grałem w piłkę nożną. Ojciec, który twierdził, że tenis to połączenie szachów z baletem, zadecydował jednak, że nie może już patrzeć, jak przychodzę do domu z rozbitym kolanem lub nosem, zabrał mnie i zapisał do tenisowej sekcji akademickiej. Rodzice kochali sport, sami go aktywnie uprawiali, choć przez wojnę stracili najlepsze lata. Tenis nie był bardzo popularny, ale na kortach wciąż byli fanatycy tej dyscypliny. W całym kraju, w wielu ośrodkach. W Poznaniu na kortach AZS-u taką osobą był inż. Henryk Golimowski, bohater wojenny, działacz ruchu oporu, tak jak mój ojciec.

Co ci pasjonaci mogli pokazać chłopakom z trudem oderwanym od piłki?

To byli ludzie, którzy znali języki, jakimś sposobem zdobywali tenisowe zagraniczne wydawnictwa, więc wpatrywaliśmy się w małe książeczki z czarno-białymi reprodukcjami serwisu Johna Newcombe'a, returnu Roda Lavera i bekhendu Kena Rosewalla. Moje początki to była ściana kolejowa, gdzie po odbiciu piłka już po minucie przestawała być biała i czasem wylatywała na tory. Na tej ścianie toczyłem wyimaginowane wimbledońskie mecze z bohaterami wspominanych książeczek.

Co jeszcze charakteryzowało tamtą epokę?

Nie było hal tenisowych. Były korty ziemne, grząskie i ciężkie. Mecze grało się tylko dwiema piłkami. Ale skoro były kluby, w nich wspaniali ludzie, tenisowi marzyciele, to nawet bez wsparcia Polski Ludowej, po amatorsku, lokalnymi siłami jakoś wychowywali dobrych tenisistów, mających świetną technikę. Byli wśród nich niedawno zmarły Jacek Niedźwiedzki, mój pierwszy idol, była żelazna czwórka: niezniszczalny Wiesław Gąsiorek, utalentowany Tadeusz Nowicki, Mieczysław Rybarczyk i Henryk Drzymalski. Trudni do pokonania w kraju, tylko bez znaczących sukcesów zagranicznych, co można tłumaczyć innymi piłkami, rzadkością wyjazdów i także jakąś blokadą mentalną, która ich dotykała poza Polską.

Rozumiem, że chciał pan przełamać tę blokadę...

Jak miałem już 20–21 lat, to studiowałem eksternistycznie prawo, by móc grać w tenisa. Mój trening w zimie wyglądał tak, że odbijałem codziennie piłkę o ścianę w sali gimnastycznej szkoły podstawowej. Raz w tygodniu budziłem się o czwartej rano, o piątej wsiadałem do ekspresu do Warszawy; tramwaj, autobus, docierałem z trójką lub czwórką kolegów na Legię. Tam czekaliśmy, aż skończą zajęcia siatkarze, wchodziliśmy i na parkiecie graliśmy godzinę, a za drzwiami już czekali piłkarze ręczni. O 18–19 docierałem do Poznania.

Jak pan się wyrywał w wielki tenisowy świat?

Podejmowaliśmy próby przy okazji małych turniejów na południu Francji, gdzie byliśmy w ramach przygotowań do Pucharu Davisa. Urywaliśmy się po prostu, wiosną 1974 roku na przykład pojechaliśmy we trójkę, z Jackiem i Tadeuszem do Monachium, bo tam był bogaty, również w punkty ATP, turniej z cyklu WCT z Laverem i Nastase w Olympiahalle. Eliminacje były w Augsburgu. Więc znów pociąg, Nowickiemu i mnie udało się zakwalifikować, ustaliliśmy, że nagrody dzielimy na trzech. Wygrałem jeden mecz, 600 dolarów to była wtedy w kraju porażająca suma. Skończyło się to dyskwalifikacjami dla wszystkich, ale zdobywaliśmy tak pierwsze punkty, kilka razy podejmowaliśmy takie eskapady w pogoni za światem i wolnością. Potem ojciec pisał do GKKFiT i PZT listy i prośby o zdjęcie dyskwalifikacji.

To nie mogła być droga do wielkiej kariery...

Tak, postanowiłem zawiesić studia, wyjechać na dłużej. Chciałbym sprostować tyle popularny, co nieprawdziwy mit związany z tym wyjazdem. Mojego ojca, profesora chirurgii nie było stać na sfinansowanie tego pomysłu. Podczas narady rodzinnej tata mówił tylko do mamy, że skoro taki Jeff Borowiak, setny tenisista rankingu, zarobił przez rok 5000 dolarów, to może Wojtkowi uda się przebić do tej setki po dwóch, trzech latach i tyle zdobyć. Ojciec wtedy był w stanie zarobić rocznie może 1000 dolarów przy prywatnej praktyce, a był niezwykle pracowity. Miałem w kieszeni 100 dolarów moich oszczędności tenisowych, gdy jesienią 1974 roku ruszyłem do Hiszpanii.

Jak od kuchni wyglądały starty w Madrycie i Barcelonie?

To, że się tam przebiłem, to tak naprawdę był cud. Miałem deficyt kilku milionów nieodbitych piłek wobec Amerykanów, Anglików, Francuzów czy Szwedów. W stolicy Hiszpanii mieszkaliśmy we dwójkę, z Grekiem Nikim Kelaidisem, w suterenie, w pokoju bez okna za 10–11 dolarów. Na korty jeździliśmy metrem i autobusem. Przeszedłem kwalifikacje i przegrałem w drugiej rundzie zacięty mecz z Borgiem, ale w następnym tygodniu w Barcelonie mogliśmy już mieszkać w pokoju z oknem, za 18–20 dolarów. W Madrycie jedliśmy polską szynkę od mamy, do której kupowaliśmy chleb i pomidory. I co drugi dzień kolację, dzieloną na pół. Potem była Barcelona. Zagrałem tam w tydzień trzy turnieje: eliminacje, turniej główny i jeszcze eliminacje do Teheranu, które też przeszedłem, ale nie było mnie stać na bilet. Wtedy zdarzyła się ta historia: Borg powiedział, żebym się nie martwił, że będę mieszkał u niego w Hiltonie, i pożyczył mi 1000 dolarów na przelot.

Polskim władzom nie przeszkadzała pańska przedsiębiorczość?

Pewnie przeszkadzała, ale miałem paszport załatwiony dzięki przejściu z AZS-u do Olimpii. Nie mogłem tylko grać z nikim z Południowej Afryki, sugerowano mi bojkot turnieju, w którym byli uczestnicy z tego kraju, więc gdy w 1975 roku grałem znów w Madrycie, ale na normalnych zasadach, to wymyśliliśmy z ambasadorem i polskim gronem, że napiszemy do GKKFiT, że wycofamy się z turnieju, tyle że ATP żąda 10 tys. dolarów kary, więc prosimy o przysłanie tej kwoty i się wycofuję. Odpowiedź przyszła szybko: to niech Fibak gra, najlepiej, gdyby szybko przegrał, PAP nie poda wyniku.

Ale zaczęła się historia, w którą trudno było uwierzyć: szał budowania kortów, rakiety Polonez, kopie fibakowego Heada. Zakręciło się panu w głowie?

Za wygrany turniej w Sztokholmie mogłem wówczas kupić kilka willi na Żoliborzu. Mówiono wtedy, że tylko Polański i Fibak mają w Polsce takie pieniądze. Ale w kraju na ulicy, lotnisku, podczas spotkań w szkołach, wszędzie słyszałem słowa podziękowania za to, że ludzie mogli poczuć się przez chwilę dumni.

Czemu ten boom nie trwał dłużej?

Wsparłem Lecha Wałesę i Solidarność, trafiłem na okładkę „New York Timesa" i do amerykańskich stacji telewizyjnych po krytyce stanu wojennego, co nie spodobało się władzom. Zostałem znów zdyskwalifikowany, rodzice nie mogli wyjechać przez dwa lata za granicę. Jeszcze wróciłem na Puchar Davisa, wygraliśmy z Grecją i korty Legii znów były pełne.

Ma pan prywatny ranking swoich osiągnięć?

Wysoko są w nim pozycje w klasyfikacjach deblowych i singlowych, ale trzy wielkoszlemowe ćwierćfinały w 1980 roku na trzech różnych nawierzchniach też coś znaczą, tak samo jak doprowadzenie Ivana Lendla do numeru 1 na świecie albo pokonanie 15 razy numeru 1 w rankingu, więc może nie tracił pan czasu, rozmawiając ze mną.

Czytaj więcej

Sportowcy kontra szczepienia. Djoković nie jest sam

Katarzyna Nowak

W 1995 roku 47. tenisistka świata, wielokrotna mistrzyni kraju, olimpijka z Barcelony, przede wszystkim pionierka kobiecego tenisa zawodowego w Polsce.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi