Kościół nie troszczy się o demokrację

Siła i autorytet Kościoła są cieniem tego, z czym zastał go upadek komuny. Jego kryzys nasila się wraz z rozwojem liberalnej demokracji. Trudno jednak uwierzyć, aby człowiek Zachodu przestał poszukiwać sensu życia.

Publikacja: 07.10.2022 17:00

Przez długie wieki Kościół rywalizował z państwem, stanowiąc dla niego systemową przeciwwagę. Jednoc

Przez długie wieki Kościół rywalizował z państwem, stanowiąc dla niego systemową przeciwwagę. Jednocześnie była to to świadoma współpraca Prawa Boskiego i ludzkiego prawa pozytywnego nad dziełem zjednoczenia człowieka z Bogiem. Dopiero liberalna demokracja doprowadziła do jej zerwania

Foto: Beata Zawrzel / REPORTER/East News

Nie wiem, czy Jan Tokarski jest katolikiem. Z jego tekstu, który mnie zainspirował do tej polemiki („Nawet jeżeli Boga nie ma”, „Plus Minus” z 13-15 sierpnia 2022 r.), trudno to jednoznacznie wywnioskować. Wiadomo natomiast, że w dyskusjach nad sposobami uzdrowienia Kościoła idea nowego aggiornamento (uwspółcześnienie), do której nawiązuje, jest wśród katolików ciągle obecna.

Czytaj więcej

Polskie zderzenie wizji moralnego życia

Dobre rady

Jan Tokarski nie pozostawia nas z ogólnikami. Przypominając soborowy zwrot Kościoła, szuka historycznego gruntu dla swoich postulatów moralnej jego odnowy w Polsce. Punkt oparcia znajduje w marcu 1968 r. Wtedy to, pod wpływem studenckich protestów, utworzyła się „platforma porozumienia” polskiego Kościoła z lewicą laicką, której owocem była m.in. Solidarność.

Autor proponuje nowe otwarcie tego sojuszu, ale tym razem na innych warunkach. W 1968 r. jego wspólnym, jednoczącym celem był opór wobec totalitarnego reżimu, gdzie stroną silniejszą, dającą schronienie laickiej lewicy był Kościół. Obecnie, już pod nieobecność komuny, Kościół i demokracja znów wzajemnie siebie potrzebują. Religia ma podtrzymywać zanikające w demokracji społeczne więzi, a ratunkiem dla Kościoła przed ostatecznym upadkiem autorytetu byłoby otwarcie na nowoczesność. Jednak sobie oraz demokracji może pomóc tylko Kościół odnowiony moralnie, czyli taki, który „wróci do głównego nurtu odnowy” i przestanie się rozmijać „z naturalnym dla nowoczesnej demokracji zmysłem moralnym”.

Droga jego powrotu do właściwego nurtu nowoczesności miałaby wieść przez uznanie homoseksualizmu za „absolutnie zdrową preferencję seksualną”, zgodę na antykoncepcję oraz (w ograniczonym zakresie) akceptację aborcji.

Jan Tokarski przyznaje, że obecne nauczanie Kościoła w tych sprawach „da się obronić doktrynalnie”, ale ważniejszy jest „stricte etyczny punkt widzenia”. Problem w tym, że w świecie demokratycznej postprawdy i relatywizmu „główny nurt”, a za nim „etyczne punkty widzenia”, często zmieniają swój bieg i perspektywę. Gdyby Kościół – jak twierdzi Tokarski – nie wypadł wcześniej z „głównego nurtu”, to w latach 70, w ślad za poglądami zachodniej lewicy i badaniami naukowymi finansowanymi przez rząd niemiecki, powinien uznać pedofilię na moralną normę. Podobnie jest teraz z aborcją.

Autor pisze, że „trudno uznać aborcję za coś dobrego” i proponuje Kościołowi jej przyjęcie, ale w ograniczonym zakresie. Niestety, Tokarski na moment się zagapił, bo jego pogląd na aborcję znalazł się już poza głównym nurtem demokratycznej moralności. To, co do niedawna było uznawane przez lewicę za smutną konieczność, teraz weszło do kanonu praw człowieka. Tylko patrzeć, jak pogodzony z propozycją Tokarskiego Kościół byłby wezwany do nadrobienia bieżących zaległości i skarcony za brak rewolucyjnej czujności.

Przepraszam za tę odrobinę sarkazmu, ale jako wiernemu czytelnikowi publikacji Jana Tokarskiego na łamach „Plusa Minusa” trudno mi ukryć zaskoczenie. Przede wszystkim z powodu braku wyobraźni co do dalszych losów Kościoła odrzucającego jednoznaczne, wielokrotnie powtarzane zapisy Pisma Świętego oraz rezygnującego z prawa naturalnego jako zbioru norm określających ład stworzenia. Sam nie jestem entuzjastą zburzenia kompromisu aborcyjnego ze względu na przyszłe, przeciwskuteczne konsekwencje tego ruchu, ale perspektywa Kościoła jest w tej sprawie zupełnie inna. Drugi powód mojego zdziwienia to wiara autora, że system, który za zasadę uznał brak jakichkolwiek trwałych punktów oparcia, posiada „zmysł moralny” zdolny do „wytworzenia mocnej świeckiej etyki”.

Prośba do Boga

Dla Jana Tokarskiego Kościół i religia mają wartość użytkową, potrzebną dla wsparcia słabych punktów liberalnej demokracji: zanikających społecznych więzi, indywidualizmu i pychy wynikającej z wiary w nieograniczoną moc sprawczą człowieka. Z tych samych, utylitarnych pobudek religię cenili choćby Machiavelli, Napoleon Bonaparte czy Robespierre (ten ostatni postanowił stworzyć nawet własną). Bóg był tutaj zawsze na drugim planie, dodatkiem, bez którego można się obejść.

Stąd diagnoza Tokarskiego, że „tektoniczne przesunięcie” polskiego społeczeństwa w sprawach wiary „dotyczy nie tyle stosunku do Boga czy religii jako takiej, ile kwestii etycznych”. Problem w tym, że jest ona nieprawdziwa, choć na użytek proponowanego sojuszu konieczna.

Pierwsza wątpliwość, jaka się nasuwa, dotyczy źródła obecnego zagrożenia dla autorytetu Kościoła. 50 lat temu było ono oczywiste, a jednak Kościół wyszedł z konfrontacji z systemem totalitarnym silny i pewny skuteczności swego nauczania. Gdy połączone siły Solidarności (w tym lewicy laickiej) na spółkę z partyjnymi reformatorami zbudowały III Rzeczpospolitą, nowa rzeczywistość okazała się dla Kościoła o wiele groźniejsza niż PRL. Pomimo przywilejów i wsparcia ze strony państwa, jego siła i autorytet są cieniem tego, z czym zastał go upadek komuny. Kapitał, z jakim wszedł w III RP, systematycznie topnieje, zmierzając do poziomu innych europejskich demokracji.

Najczęściej podejmowanym, kuszącym swoją prostotą tropem poszukiwań przyczyn takiej sytuacji są patologie wewnątrz Kościoła: klerykalizm, niska jakość posługi duszpasterskiej, materializm księży, niski poziom homilii i celebracji liturgii, a ostatnio dzierżąca palmę pierwszeństwa pedofilia. Jednak taką diagnozę (niezależnie od trafności zarzutów) weryfikuje stan kościołów protestanckich, uważanych za bardziej ewangeliczne i strukturalnie bliższe ludziom. Choćby w Niemczech, gdzie liczba katolików i protestantów jest zbliżona, za to dynamika spadku ilości wiernych jest wśród protestantów nieco większa.

Nawet pobieżna znajomość historii Kościoła pokazuje, że poziom „Sodomy i Gomory” wielokrotnie przekraczał stany oglądane dzisiaj. To prowokuje do pytania, czy Kościoła zdrowszego moralnie, wolnego od obyczajowych ekscesów, z kapłanami bardziej oddanymi swojej posłudze, nie dotknęłoby sekularyzacyjne tsunami? Czy zatrzymałby przy sobie masy wiernych, zachowując status Kościoła powszechnego?

„Usilnie prosiliśmy Boga, by opuścił świat. Uczynił to – na nasze żądanie. Pozostała ziejąca dziura. Nadal modlimy się do tej dziury, do Nicości. Nikt nie odpowiada. Jesteśmy wściekli i zawiedzeni. Czy to dowód na nieistnienie Boga?”. Do tych słów Leszka Kołakowskiego dodać wypada, że owo wypychanie Boga ze świata trwa przynajmniej od siedmiu wieków. Dopóki ruchy gnostyckie pojawiały się wewnątrz Kościoła, można było je zwalczać. Postępująca sekularyzacja ten wpływ ograniczyła do minimum i dziura Nicości zaczęła się gwałtownie rozrastać.

„Będziecie jak Bóg, znający dobro”. Tej kuszącej obietnicy węża z Księgi Rodzaju, będącej zapowiedzią rozstania z Bogiem, człowiek ulegał systematycznie i konsekwentnie od XII wieku. Apogeum wiary przebóstwionego człowieka w moc Rozumu i możliwości Nauki to narodziny obu totalitaryzmów. Po zniknięciu idei Zbawienia umiera wiara w Postęp. Nastaje stan wyczerpania, zaniku pewników. Świat demokracji wypełniła pustka, życie straciło sens, więc ten brak wypełnia się obroną życia. Jak to ujął Emil Cioran: „Objawem upadku cywilizacji jest obsesyjne zajmowanie się życiem”. Modlitwę chrześcijanina do Boga zastąpiła „modlitwa” do praw człowieka – świeckich mitów powstałych na gruncie zsekularyzowanych pojęć chrześcijańskich.

Z tego samego korzenia

Kościół, jego kapłani i wierni, nie funkcjonują w ideowej, społeczno-politycznej próżni tego świata. W każdym czasie, w każdym momencie swojej długiej historii nasiąkali wartościami, których kierunek nie zawsze wyznaczała doktryna Kościoła. Śmiem jednak twierdzić, że ten proces nigdy nie był tak rozległy, nigdy tak głęboko nie wpływał na oblicze Kościoła, jak w czasach liberalnej demokracji.

Niczym mantrę przypominamy słowa Jana Pawła II z encykliki „Centesimus Annus”, że „demokracja bez wartości łatwo przemienia się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”. Mniej chętnie chcemy pamiętać, że zawarte w tej samej encyklice „docenienie demokracji jako systemu” jest obwarowane warunkiem jej oparcia o „poprawną koncepcję osoby ludzkiej” i akceptację „prawdy transcendentnej, przez której posłuszeństwo człowiek zdobywa swą pełną tożsamość”.

Czas najwyższy zatem postawić pytanie, czy po 200 latach od swojego rewolucyjnego debiutu i 100 latach dominacji w Europie są jeszcze jakieś nadzieje na aplikację chrześcijańskiej antropologii człowieka do wnętrza demokracji i przyjęcia boskiego źródła prawdy? Kierunek, w jakim zmierza z prędkością światła demokracja, sprawia, że są to pytania jedynie retoryczne. Może więc najwyższa pora wyciągnąć wnioski ze stanu, który się pogłębia, ale w kierunku odwrotnym od oczekiwanego przez papieża?

Brutalnie jednoznaczny stosunek sowieckiego i niemieckiego totalitaryzmu do Kościoła oraz ich na wskroś obce chrześcijaństwu prometejskie przesłanie w naturalny sposób ustawiało Kościół w opozycji do tamtej rzeczywistości. Jednak komunistyczny totalitaryzm i liberalna demokracja wyrastają z tego samego, rewolucyjno-oświeceniowego korzenia, o czym pozwalają nam zapomnieć wyborczy rytuał i zniewalająca opiekuńczość wszechobecnego i wszechwiedzącego państwa. Dlatego, choć realizowana innymi metodami, sekularyzacja jest wpisana w DNA obu ustrojów. Rozumiał to świetnie Jan Paweł II, podobnie jak jego poprzednicy: Leon XIII, Pius X i Pius XI.

Liberalny model rozdziału Kościoła od państwa to nie to samo, co pierwsze 400 lat życia pierwszych chrześcijan na marginesie rzymskiego imperium. Późniejsze, długie wieki Europy monarchicznej to czas rywalizacji Kościoła i państwa, dla którego potęgi Kościół stanowił systemową przeciwwagę. Jednocześnie jest to świadoma współpraca prawa boskiego i ludzkiego prawa pozytywnego nad dziełem zjednoczenia człowieka z Bogiem.

Innego modelu, do czasu oświeceniowej rewolucji i narodzin liberalnej demokracji, Kościół nie znał. Podobnie jak zerwania współpracy z państwem wprowadzonego przez liberalny model rozdziału.

Papież Leon XIII nie miał złudzeń co do skutków odejścia od tradycyjnej fuzji religii, moralności i prawa oraz oparcia autorytetu państwa na religii. Wprowadzenie niezależnej od boskiej inspiracji etyki, opartej na „osądzie samego rozumu ludzkiego”, prowadzi do „samowoli bez granic”. Do „zniesienia właściwej różnicy pomiędzy dobrem a złem” – pisał.

Koniec jego pontyfikatu dzieli od Soboru Watykańskiego II ledwie 60 lat. Kilkanaście lat później światło dzienne ujrzała encyklika „Centissimus Annus”. W tym krótkim dla historii Kościoła czasie dokonuje się kopernikańska rewolucja.

Koniec złudzeń

Kościół posoborowy zrywa z tradycją, przy której obstaje Leon XIII. Zmęczony sojuszem z degenerującymi się monarchiami absolutnymi, żyje naiwną wiarą, że przystając na liberalną ofertę rozdziału Kościoła od państwa, nawiązuje do starożytnej wolności i odrębności chrześcijaństwa wobec Rzymu. Przyjęta na warunkach liberalnego świata autonomia Kościoła, podparta ideą aggiornamento, ma otworzyć nowy rozdział ewangelizacji sekularyzującego się Zachodu.

Dokonana przez Jana Pawła II, warunkowa afirmacja demokratycznego kanonu praw człowieka, państwa prawa i liberalnej równowagi władz oznaczała nadzieję, że liberalne, wewnątrzpaństwowe instytucje zastąpią Kościół oraz dawne „ciała pośredniczące” w roli buforów ograniczających dominację państwa nad jednostką.

W 1999 r. w katedrze strasburskiej Jacques Delors nazwał zbudowaną na gruzach chrześcijaństwa rzeczywistość „Konstrukcją o wyglądzie technokratycznym wznoszoną pod egidą pewnego rodzaju łagodnego i oświeconego despotyzmu”. Dzisiaj nieznana dotychczas forma totalitaryzmu, zespalająca „demokratyczny rytuał” z „technokratycznym despotyzmem”, nabrała jeszcze realniejszych kształtów.

Jeśli nie demokracji, z jej wypaczoną ideą równości i kultem mas, to czemu przypisać postępujące barbarzyństwo obyczajów, powszechne chamstwo, bylejakość, odrzucenie wszelkich, nie tylko religijnych autorytetów, upadek kultury i wszystkiego, co w człowieku szlachetne? Ile bezskutecznych apeli Episkopatu do polityków jeszcze trzeba, aby dostrzec, że plemienne podziały to żywioł demokracji, a troska o dobro wspólne to pusty, sprzeczny z istotą systemu komunał?

Ceną, jaką dziś płacimy za wiarę w postęp, jest upadek ducha, wszystkiego, co wzniosłe i szlachetne. Upadek, jakiego nie doświadczyliśmy w czasach komuny. „A ponieważ życie duchowe jest źródłem ładu w człowieku i społeczeństwie, tedy właśnie zwycięstwo gnostyckiej cywilizacji okazuje się przyczyną jej zmierzchu” – pisał 70 lat temu Eric Voegelin.

Świadomość tego galopującego procesu jest w Kościele obecna, ponieważ gnostycyzm wyrastał z chrześcijaństwa i jako herezja był przez Kościół zwalczany. Skąd zatem biorą się nowe złudzenia, skąd wiara, że droga ucieczki z laickiego uścisku liberalnej demokracji, która jest formą ustrojową oddającą nastroje i ducha epoki przebóstwionego człowieka, wiedzie przez nieustannie odgrzewane pomysły na „nowe aggiornamento”?

Brzytwa tonącego

Trudno powiedzieć, jakie będą dalsze losy Kościoła. „Na agendzie” są dwa scenariusze: „małego Kościoła” przepowiadanego przez ks. Josepha Ratzingera i „opcja Benedykta”, które wzajemnie się uzupełniają. Ich wspólnym mianownikiem jest konieczność głębokiej odnowy moralnej Kościoła, która pozbawi zwątpienia i da siłę do podjęcia powtórnej misji ratowniczej wobec świata, którego zawiedli świeccy „bogowie” Postępu i Nauki.

Być może prognozy rychłego upadku demokracji są grubo przesadzone, ale stan permanentnej, nihilistycznej destrukcji, będącej wynikiem braku trwałego fundamentu ustrojowej konstrukcji, w dłuższej perspektywie nie rokuje perspektywy długiego życia. Trudno uwierzyć, aby człowiek Zachodu przestał poszukiwać sensu życia, zadawać sobie pytanie „po co żyjemy”, poprzestając na tym „jak żyć”.

Kościół, nawet upadły, nadal posiada depozyt Prawdy i sensu istnienia, którego zaniku doświadczają współczesne sieroty pozbawione wiary w chimerę Postępu. Czy to jednak oznacza powrót człowieka do Kościoła?

Od upadku Rzymu w V w. n.e. człowiek w naszej cywilizacji oparł swoją egzystencję na wierze w Boga i autorytecie Kościoła. Od XIV w. aż do upadku dwóch totalitaryzmów trwał nieprzerwany proces stawania człowieka na własnych nogach wiary w świecki postęp i moc nauki.

Na tej nowej, wskazanej przez proroków nauki i postępu drodze, Bóg nie miał żadnych szans. Porażka tych dwóch bożków, naznaczona tragedią totalitarnych reżimów, nie oznaczała braku wiary w cokolwiek. Przetrwał duch równości, na którym ufundowano wiarę w oświeceniowy mit praw człowieka.

Słynna przepowiednia ks. Josepha Ratzingera z 1969 r. o powrocie Kościoła do postaci pierwotnych, chrześcijańskich wspólnot została oparta na rozeznaniu, że proces upadku duchowego człowieka nie tylko nie ustał, ale wniknął głęboko w struktury Kościoła, którego udziałem stał się duch nowego pogaństwa.

Tym, co łączy dzisiaj katolików, jest świadomość koniecznej, głębokiej, moralnej odnowy Kościoła instytucjonalnego. Nic dziwnego, że abdykacja tego samego człowieka z Tronu Piotrowego została powszechnie odebrana jako świadectwo niemocy wobec skali wewnętrznego zepsucia. Zwłaszcza że pontyfikat jego następcy budzi więcej zakłopotania niż nadziei.

Joseph Ratzinger wyraźnie nawiązuje do sytuacji gmin chrześcijańskich Kościoła I–V w. n.e. Gminom chrześcijańskim starożytnego Rzymu towarzyszyła żarliwość wiary i przekonania do swojej Prawdy, niesamowita odwaga jej głoszenia oraz sprzyjający klimat utraty wiary Rzymian w dotychczasowych bogów. Jego wizja opiera się na przekonaniu, że te czynniki powtórnie „zagrają”. Pozostaje więc zewrzeć topniejące szeregi, wylać wodę z łodzi, „która jest na skraju zatopienia”, i zachować wiarę na czas, kiedy można ją będzie odbudować.

Być może, biorąc pod uwagę obecną sytuację Kościoła, jest to scenariusz najbardziej prawdopodobny. Jednak odnoszę wrażenie, że chwyciliśmy się dosyć mglistej, choć trafiającej do wyobraźni przepowiedni przyszłego papieża niczym tonący brzytwy, bo z jednej strony masowa laicyzacja taki scenariusz urealnia, ale z drugiej kusi komfortem wycofania się na czas nieokreślony w bezpieczną niszę głębokiej wiary, kapitulującej przed pędzącą lokomotywą „ducha czasu”.

Jednak główny problem z wizją „małego Kościoła” jest taki, że nie wiadomo, co z nią zrobić tu i teraz. „Mnisi u schyłku imperium rzymskiego ocalili wiarę i kulturę, bo przenieśli ją poza sferę barbarzyństwa” – pisze Rod Dreher w swojej „Opcji Benedykta”. Ale nie dokonali tego, chowając się przed tamtym światem i jego problemami. Owocem ich zwycięstwa było okupione ciężkimi ofiarami odbóstwienie ziemskiej władzy. Pytanie, skąd przyszłe wspólnoty chrześcijan wezmą wszystkie cechy potrzebne do powtórnego ocalenia wiary i kultury, skoro obecnie istniejące skapitulowały nie tylko przed współczesnym barbarzyństwem, ale nie są w stanie – jak to bywało wielokrotnie w historii Kościoła – dać impulsu do jego wewnętrznej naprawy?

Mało rzeczy mnie tak irytuje jako katolika, jak ciągłe powtarzanie, że „Bóg nie opuści swojego Kościoła”. Przypomina to znaną z dowcipu modlitwę do Pana Boga o wygraną w totolotka i jego apel o skreślenie kuponu. Moja irytacja bierze się z pomylenia dwóch porządków, boskiego i ludzkiego, które dopiero działając razem i nierozerwalnie, zdecydują o przetrwaniu Kościoła. Po prostu każdy ma robić swoje bez względu na czas i okoliczności.

Eric Voegelin zauważył, że zasadniczym skutkiem zwycięstwa chrześcijan w starciu między różnymi prawdami w Cesarstwie Rzymskim było odbóstwienie ziemskiej sfery władania. Chcąc prowadzić Rzymian do Chrystusa, nie zgodzili się na boga-cesarza i wprowadzenie do rzymskiego Panteonu swojego Boga. Słynny spór Symmacha o obecność posągu Bogini Zwycięstwa w auli Senatu był sprzeciwem wobec symbolu rzymskiej tradycji, co podkopywało fundamenty państwa i utrudniało jego ratowanie. Pomimo to św. Ambroży twierdził, że nie można pogodzić „prawdy i fałszu”.

Prawda o człowieku

Naukowcy dali mu (człowiekowi – red.) wrażenie, że nie istnieje nic, czego nie mógłby się dowiedzieć, a fałszywi prorocy powiedzieli, że nie ma niczego, czego nie mógłby mieć”. Te słowa Richarda M. Weavera zawierają kwintesencję prawdy o współczesnym, człowieku, który jest dla siebie kapłanem i profesorem etyki. Niespotykany w dziejach komfort, w jakim dzisiaj żyje człowiek Zachodu, nadał jego życiu nowe poczucie sensu. W tym, co nauczanie Kościoła widzi jako brak, człowiek masowy widzi wartość samą w sobie.

Chrześcijanie głosili prawdę o pogańskich bogach i jedynie ziemskiej kondycji cesarza. Dzisiejszy Kościół – i tutaj moim zdaniem jest źródło jego kapitulacji – przestał głosić prawdę o kondycji współczesnego człowieka i stworzonej przez niego obywatelskiej teologii „suwerennego ludu”. Jego hierarchowie i kapłani angażują się w poparcie dla partii politycznych, dla chwilowych korzyści, stając się instrumentem w ich rękach, co świadczy o skrajnym zagubieniu i braku rozeznania „prawdy i fałszu” tego świata.

Chciałbym dostrzec w propozycjach Jana Tokarskiego przenikliwość mędrca, który słusznie wytyka przesadę w wierze, wskazuje na pułapkę fałszywego dogmatyzmu. Ale widzę w nich długi cień Machiavellego, dla którego religia była „pomocna” dla skuteczności polityki Księcia, ale w takiej roli jest dla Kościoła zabójcza.

„Na przestrzeni ostatnich 500 lat widać, jak prawda, która wcześniej stanowiła fundament moralności, przeobraża się w instrument służący jej utrzymaniu, potem blaknie i wreszcie staje się nikłym cieniem tego, co podtrzymywała. […] Przejście od suwerenności prawdy do suwerenności pożytecznego odpowiada przejściu od królestwa Boga do królestwa człowieka”.

Z tego fragmentu „Czasu wyrzeczenia” Chantal Delsol wynika, że propozycja „pocałunku śmierci” ze strony Jana Tokarskiego to nie pierwszy taki „czuły” gest w kierunku Kościoła. Tymczasem religia może dawać transcendentne uzasadnienie ładu społecznego, co zresztą czyniła przez wieki, pod warunkiem, że ten ład nie jest jej skrajnie wrogi, a sterujący nastrojami mas postępowi „prostaczkowie” nie podważają jej fundamentów. Papież Pius X wyraził to jasno: „Kościół katolicki nie troszczy się o demokrację”.

Do tych wniosków można dorzucić przykład właśnie zmarłej królowej Elżbiety II, która dała brytyjskiej demokracji wartość jednoczącego symbolu, ale za cenę sztuki umiejętnego milczenia. Kłopot w tym, że żaden Kościół na taki kompromis nie może sobie pozwolić.

Bogdan Bachmura jest prezesem Fundacji Debata, wydawcą miesięcznika „Debata”

Nie wiem, czy Jan Tokarski jest katolikiem. Z jego tekstu, który mnie zainspirował do tej polemiki („Nawet jeżeli Boga nie ma”, „Plus Minus” z 13-15 sierpnia 2022 r.), trudno to jednoznacznie wywnioskować. Wiadomo natomiast, że w dyskusjach nad sposobami uzdrowienia Kościoła idea nowego aggiornamento (uwspółcześnienie), do której nawiązuje, jest wśród katolików ciągle obecna.

Dobre rady

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem