Od upadku Rzymu w V w. n.e. człowiek w naszej cywilizacji oparł swoją egzystencję na wierze w Boga i autorytecie Kościoła. Od XIV w. aż do upadku dwóch totalitaryzmów trwał nieprzerwany proces stawania człowieka na własnych nogach wiary w świecki postęp i moc nauki.
Na tej nowej, wskazanej przez proroków nauki i postępu drodze, Bóg nie miał żadnych szans. Porażka tych dwóch bożków, naznaczona tragedią totalitarnych reżimów, nie oznaczała braku wiary w cokolwiek. Przetrwał duch równości, na którym ufundowano wiarę w oświeceniowy mit praw człowieka.
Słynna przepowiednia ks. Josepha Ratzingera z 1969 r. o powrocie Kościoła do postaci pierwotnych, chrześcijańskich wspólnot została oparta na rozeznaniu, że proces upadku duchowego człowieka nie tylko nie ustał, ale wniknął głęboko w struktury Kościoła, którego udziałem stał się duch nowego pogaństwa.
Tym, co łączy dzisiaj katolików, jest świadomość koniecznej, głębokiej, moralnej odnowy Kościoła instytucjonalnego. Nic dziwnego, że abdykacja tego samego człowieka z Tronu Piotrowego została powszechnie odebrana jako świadectwo niemocy wobec skali wewnętrznego zepsucia. Zwłaszcza że pontyfikat jego następcy budzi więcej zakłopotania niż nadziei.
Joseph Ratzinger wyraźnie nawiązuje do sytuacji gmin chrześcijańskich Kościoła I–V w. n.e. Gminom chrześcijańskim starożytnego Rzymu towarzyszyła żarliwość wiary i przekonania do swojej Prawdy, niesamowita odwaga jej głoszenia oraz sprzyjający klimat utraty wiary Rzymian w dotychczasowych bogów. Jego wizja opiera się na przekonaniu, że te czynniki powtórnie „zagrają”. Pozostaje więc zewrzeć topniejące szeregi, wylać wodę z łodzi, „która jest na skraju zatopienia”, i zachować wiarę na czas, kiedy można ją będzie odbudować.
Być może, biorąc pod uwagę obecną sytuację Kościoła, jest to scenariusz najbardziej prawdopodobny. Jednak odnoszę wrażenie, że chwyciliśmy się dosyć mglistej, choć trafiającej do wyobraźni przepowiedni przyszłego papieża niczym tonący brzytwy, bo z jednej strony masowa laicyzacja taki scenariusz urealnia, ale z drugiej kusi komfortem wycofania się na czas nieokreślony w bezpieczną niszę głębokiej wiary, kapitulującej przed pędzącą lokomotywą „ducha czasu”.
Jednak główny problem z wizją „małego Kościoła” jest taki, że nie wiadomo, co z nią zrobić tu i teraz. „Mnisi u schyłku imperium rzymskiego ocalili wiarę i kulturę, bo przenieśli ją poza sferę barbarzyństwa” – pisze Rod Dreher w swojej „Opcji Benedykta”. Ale nie dokonali tego, chowając się przed tamtym światem i jego problemami. Owocem ich zwycięstwa było okupione ciężkimi ofiarami odbóstwienie ziemskiej władzy. Pytanie, skąd przyszłe wspólnoty chrześcijan wezmą wszystkie cechy potrzebne do powtórnego ocalenia wiary i kultury, skoro obecnie istniejące skapitulowały nie tylko przed współczesnym barbarzyństwem, ale nie są w stanie – jak to bywało wielokrotnie w historii Kościoła – dać impulsu do jego wewnętrznej naprawy?
Mało rzeczy mnie tak irytuje jako katolika, jak ciągłe powtarzanie, że „Bóg nie opuści swojego Kościoła”. Przypomina to znaną z dowcipu modlitwę do Pana Boga o wygraną w totolotka i jego apel o skreślenie kuponu. Moja irytacja bierze się z pomylenia dwóch porządków, boskiego i ludzkiego, które dopiero działając razem i nierozerwalnie, zdecydują o przetrwaniu Kościoła. Po prostu każdy ma robić swoje bez względu na czas i okoliczności.
Eric Voegelin zauważył, że zasadniczym skutkiem zwycięstwa chrześcijan w starciu między różnymi prawdami w Cesarstwie Rzymskim było odbóstwienie ziemskiej sfery władania. Chcąc prowadzić Rzymian do Chrystusa, nie zgodzili się na boga-cesarza i wprowadzenie do rzymskiego Panteonu swojego Boga. Słynny spór Symmacha o obecność posągu Bogini Zwycięstwa w auli Senatu był sprzeciwem wobec symbolu rzymskiej tradycji, co podkopywało fundamenty państwa i utrudniało jego ratowanie. Pomimo to św. Ambroży twierdził, że nie można pogodzić „prawdy i fałszu”.
Prawda o człowieku
Naukowcy dali mu (człowiekowi – red.) wrażenie, że nie istnieje nic, czego nie mógłby się dowiedzieć, a fałszywi prorocy powiedzieli, że nie ma niczego, czego nie mógłby mieć”. Te słowa Richarda M. Weavera zawierają kwintesencję prawdy o współczesnym, człowieku, który jest dla siebie kapłanem i profesorem etyki. Niespotykany w dziejach komfort, w jakim dzisiaj żyje człowiek Zachodu, nadał jego życiu nowe poczucie sensu. W tym, co nauczanie Kościoła widzi jako brak, człowiek masowy widzi wartość samą w sobie.
Chrześcijanie głosili prawdę o pogańskich bogach i jedynie ziemskiej kondycji cesarza. Dzisiejszy Kościół – i tutaj moim zdaniem jest źródło jego kapitulacji – przestał głosić prawdę o kondycji współczesnego człowieka i stworzonej przez niego obywatelskiej teologii „suwerennego ludu”. Jego hierarchowie i kapłani angażują się w poparcie dla partii politycznych, dla chwilowych korzyści, stając się instrumentem w ich rękach, co świadczy o skrajnym zagubieniu i braku rozeznania „prawdy i fałszu” tego świata.
Chciałbym dostrzec w propozycjach Jana Tokarskiego przenikliwość mędrca, który słusznie wytyka przesadę w wierze, wskazuje na pułapkę fałszywego dogmatyzmu. Ale widzę w nich długi cień Machiavellego, dla którego religia była „pomocna” dla skuteczności polityki Księcia, ale w takiej roli jest dla Kościoła zabójcza.
„Na przestrzeni ostatnich 500 lat widać, jak prawda, która wcześniej stanowiła fundament moralności, przeobraża się w instrument służący jej utrzymaniu, potem blaknie i wreszcie staje się nikłym cieniem tego, co podtrzymywała. […] Przejście od suwerenności prawdy do suwerenności pożytecznego odpowiada przejściu od królestwa Boga do królestwa człowieka”.
Z tego fragmentu „Czasu wyrzeczenia” Chantal Delsol wynika, że propozycja „pocałunku śmierci” ze strony Jana Tokarskiego to nie pierwszy taki „czuły” gest w kierunku Kościoła. Tymczasem religia może dawać transcendentne uzasadnienie ładu społecznego, co zresztą czyniła przez wieki, pod warunkiem, że ten ład nie jest jej skrajnie wrogi, a sterujący nastrojami mas postępowi „prostaczkowie” nie podważają jej fundamentów. Papież Pius X wyraził to jasno: „Kościół katolicki nie troszczy się o demokrację”.
Do tych wniosków można dorzucić przykład właśnie zmarłej królowej Elżbiety II, która dała brytyjskiej demokracji wartość jednoczącego symbolu, ale za cenę sztuki umiejętnego milczenia. Kłopot w tym, że żaden Kościół na taki kompromis nie może sobie pozwolić.
Bogdan Bachmura jest prezesem Fundacji Debata, wydawcą miesięcznika „Debata”