Polskie zderzenie wizji moralnego życia

Siłą napędową stojącą za postępującą erozją religijności Polaków nie jest żadna antyreligijna fobia czy zacietrzewienie świeckich ideologów. Przeciwnie, u podstaw tego zwrotu stoją mocne racje moralne.

Publikacja: 12.08.2022 10:00

Polskie zderzenie wizji moralnego życia

Foto: Rzeczpospolita/Mirosław Owczarek

Procesy długofalowe posiadają inną logikę niż codzienne wydarzenia. Wykonują swoją pracę zmiany rzeczywistości u samych podstaw powoli, niemal niezauważenie. Nie mają gwałtownego charakteru, choć ich zewnętrzne symptomy bywają czasami przedmiotem wybuchającej nieoczekiwanie sensacji. Nawet kiedy tak właśnie jest, wspomniane procesy z łatwością się nam wymykają. Często potrafimy je nazwać oraz opisać dopiero po fakcie, kiedy dogłębna, rozłożona w czasie przemiana już się dokonała. Jak nauczał Hegel, sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu.

Wydaje się, że w polskim społeczeństwie możemy obecnie mieć do czynienia z tego rodzaju tektonicznym przesunięciem. Na naszych oczach dokonuje się (kończy się dokonywać?) fundamentalna zmiana społecznej roli Kościoła katolickiego. Nie tylko traci on wiernych – co potwierdzają liczne i szeroko omawiane badania socjologiczne. Traci również pozycję instytucji, która dla wszystkich niemal Polaków – w tym niewierzących – była ważnym punktem odniesienia w kwestiach moralnych. Instytucji, która – jak przyznawali intelektualiści tzw. lewicy laickiej – wprowadzała do zbiorowej wyobraźni elementarne rozróżnienia, w tym rozróżnienie między dobrem i złem.

Dziś dla bardzo wielu osób, zwłaszcza młodych, staje się coraz bardziej jasne, że to sam Kościół ma coraz większe problemy z dokonywaniem budzących uznanie wyborów etycznych. W efekcie traci (już stracił?) swoją pozycję niezachwianego autorytetu. Tym ostatnim może być przecież tylko człowiek lub instytucja, która stanowi dla ludzi wzór moralnego osądu oraz takiegoż postępowania. Autorytet powinien zatem być ostrożny i wyrozumiały w sprawach moralnie skomplikowanych oraz jasny, być może nawet kategoryczny, w kwestiach moralnie jednoznacznych. Tak z jednym, jak i z drugim Kościół w Polsce ma dziś ogromny problem.

Kluczowe wydaje mi się jednak to, że zmiany, która się dokonuje, nie zrozumiemy właściwie, interpretując ją w kategoriach potocznie rozumianej sekularyzacji, a więc jako charakterystycznego dla nowoczesnych społeczeństw procesu odchodzenia ludzi od religii. Rzecz wydaje się mieć głębszy wymiar. Tektoniczne przesunięcie dotyczy bowiem nie tyle stosunku do Boga czy religii jako takiej, ile do kwestii etycznych.

Czytaj więcej

Nawrót kryzysu europejskiego ducha

Zbliżenie sprzed półwiecza

Dokonująca się przemiana nie będzie dla nas w pełni zrozumiała, jeżeli nie przyjrzymy się innej, równie dogłębnej, która ją poprzedziła. Lata 60. i 70. ubiegłego wieku to bowiem czas zbliżenia inteligencji świeckiej oraz ludzi Kościoła. Wywarło ono ogromny wpływ na kształt polskiego życia publicznego w kolejnych dekadach. W znacznej mierze stanowiło również społeczny fundament, na którym zaistnieć mógł fenomen Solidarności.

Symbolicznym punktem zwrotnym był w tamtym procesie marzec 1968 roku. Kościół opowiedział się wówczas jednoznacznie po stronie bitych studentów, broniąc tym samym ludzi, z których wielu nie kryło swojej niechęci do religii. Z drugiej strony mająca stanowić ucieleśnienie dziejowego postępu komunistyczna partia pokazała swoją drugą, nacjonalistyczną i antysemicką twarz. To właśnie wtedy, jak pisał potem w książce „Kościół, lewica, dialog” Adam Michnik, „odezwało się to, co jest mroczne w polskiej tradycji; odezwało się głośno i agresywnie. (…) Uderzając w demokratyczny socjalizm, rządzący ciemnogród deptał i niszczył wartości bliskie również chrześcijaństwu: prawdę, wolność, solidarność”.

Wszystko to działo się ledwie trzy lata po tym, jak podczas Soboru Watykańskiego II Kościół katolicki dokonał symbolicznego otwarcia na nowoczesny świat. „Aggiornamento” („uwspółcześnienie”) miało polegać choćby na tym, że odtąd to nie Kościół będzie drogą człowieka, ale człowiek drogą Kościoła. Jednocześnie następował kryzys wiary w świeckie utopie; załamywały się wielkie, prometejskie z ducha, projekty nowoczesności. Coraz więcej osób – w tym wśród intelektualnych elit podzielonej żelazną kurtyną Europy – nabierało przekonania, że w totalitarnych projektach tkwiło coś z oświeceniowej pychy. Zarówno nazizm, jak i komunizm – choć każde na swój sposób – pragnęły przecież w oparciu o „naukową” teorię zbudować społeczeństwo doskonałe.

Okazywało się więc, że nowoczesność nie ma czystych rąk, że nie jest tylko epoką rozumu i postępu. Przeciwnie: na jaw wychodziła wpisana w samą jej istotę ambiwalencja. Otwarty na współczesność Kościół katolicki miał więc w takim kontekście społecznym coś bardzo cennego do zaoferowania – zewnętrzny wobec nowoczesności, dający dystans punkt odniesienia.

W ten właśnie sposób tworzyła się, szczególnie widoczna w Polsce, platforma porozumienia. Jej fundamentem – tak wśród osób niewierzących, jak i wśród ludzi Kościoła – był sprzeciw wobec totalitarnej tyranii oraz obrona elementarnej ludzkiej godności. Wielu przedstawicieli lewicy laickiej wyzbyło się swoich antyreligijnych przesądów. Więcej nawet: w doświadczeniu sacrum zaczęli dopatrywać się najgłębszych źródeł ludzkiej moralności. („Jeżeli Boga nie ma, wszystko wolno”, powtarzał w latach 80. ubiegłego wieku za Fiodorem Dostojewskim Leszek Kołakowski). Kościół z kolei godził się (lub chociaż wydawał się godzić) z nowoczesnością. Na drugi plan schodziły jego niedawny obskurantyzm, problematyczne relacje łączące Stolicę Apostolską z faszystowskim reżimem Mussoliniego, milczenie papieża o Zagładzie w trakcie II wojny światowej czy bliska symbioza hiszpańskiego Kościoła z autorytarnym reżimem generała Franco. Wszystko to zdawało się marginesem, a dokonujące się wśród elit zbliżenie osób niewierzących z ludźmi wiary stanowiło symboliczny przejaw tworzenia się nowej społecznej spójności.

Czytaj więcej

Nowy podział klasowy i zaraza egzystencjalnej niepewności

Powolna zmiana obyczajów

Wiele wskazuje na to, że obecnie wahadło wychyla się w dokładnie przeciwną stronę. To, co znajdowało się wcześniej w cieniu, teraz wychodzi na pierwszy plan; i odwrotnie – to, co przed 50 laty wydawało się głównym nurtem odnowionego Kościoła, coraz wyraźniej przesuwa się na margines.

Zmiana ta dokonywała się, zrazu w niewidoczny sposób, już od dawna. Punktem wyjścia były kwestie obyczajowe. Jak się bowiem wydaje, w odniesieniu do Kościoła katolickiego prawdziwe jest powiedzenie, że jeżeli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o… seks. Jednoznaczne odrzucenie antykoncepcji, uznanie homoseksualizmu za grzech, redukcja cielesnej miłości do prokreacji to być może sprawy, które da się obronić doktrynalnie, ze stricte etycznego punktu widzenia wydają się jednak wątpliwe. Nie ma nic nagannego w tym, że mężczyzna i kobieta pragną się kochać, ale nie chcą zajść w ciążę. Homoseksualizm jest absolutnie zdrową, choć statystycznie rzadziej spotykaną preferencją seksualną, a wmawianie gejom i lesbijkom poczucia winy w związku z tym, kim są, jest moralnie naganne. Przyjemność, jaką daje seks, wynika z ludzkiej natury i jest dobrem, z którego możemy czerpać dla niego samego. To coś więcej niż tylko przypadkowy (i z natury grzeszny) dodatek do aktu płodzenia dzieci. We wszystkich tych kwestiach nauczanie Kościoła rozmija się z naturalnym dla nowoczesnej demokracji zmysłem moralnym.

Również takie, podnoszone głównie na lewej stronie politycznego spektrum, postulaty jak np. dopuszczenie przez państwo do małżeństw osób tej samej płci trudno traktować jako wyraz ideologicznej ofensywy zmasowanych sił europejskiej dekadencji. Jeżeli już, można się w nich dopatrzyć raczej triumfu konserwatywnej z ducha instytucji małżeństwa – oto bowiem również osoby homoseksualne pragną żyć w stabilnych, monogamicznych związkach. Możliwość ich zawarcia w niczym nie przeszkadza ani niczego nie odbiera małżeństwom tradycyjnym.

Nie oznacza to oczywiście, że tradycyjny model rodziny nie ulega zmianie. Ulega, lecz w sposób stopniowy, nierewolucyjny. Co więcej, niejedno przemawia za tym, że również w tym przypadku nowoczesność wywiera raczej pozytywny niż negatywny wpływ na ludzkie życie. Do lamusa odchodzi model rodziny, w którym to mąż i ojciec – głowa oraz żywiciel rodu – samodzielnie decyduje o wszystkich istotnych kwestiach, kobieta zaś zajmuje się prowadzeniem domu, wychowywaniem dzieci oraz pielęgnowaniem w sobie „cnót niewieścich” (czyli przede wszystkim posłuszeństwa i pokory). Dla milionów Polek i Polaków jest jasne, że taki model to zaburzenie, a nie odzwierciedlenie normy moralnej. Nie widzą (i słusznie) nic złego w modelu, w którym to mężczyzna może zajmować się dzieckiem, a kobieta robić karierę w korporacji. Słowem, widzą i czują, że dobra rodzina to właśnie rodzina… homoseksualna. A więc taka, w której płeć nie przekłada się na zakres praw i obowiązków jej członków. Rzut oka na pozycję kobiet w Kościele pozwala stwierdzić, która ze stron – świecka czy religijna – zachowuje się w bardziej etyczny, czyli uznający podmiotowość i sprawczość kobiet, sposób.

Coś podobnego widać również w debacie na temat aborcji, choć w tym przypadku sprawa jest wyjątkowo niejednoznaczna i skomplikowana. Trudno uznać aborcję za coś dobrego. Z pewnością nie jest ona procedurą tego rodzaju co, powiedzmy, wyrwanie bolącego zęba. Ale równie trudno przyjąć, że w każdych okolicznościach moralnym obowiązkiem kobiety jest zawsze zachować ciążę, bez względu na to, czy np. pochodzi z gwałtu lub z jakim wiąże się ryzykiem dla jej zdrowia i życia. Dla osób znajdujących się przed tego rodzaju dramatycznym wyborem niezwykle istotne są indywidualne okoliczności ich położenia – wiek, stan zdrowia, wsparcie szerszej rodziny oraz wiele innych jeszcze czynników. Właśnie dlatego jednak pozostawienie rodzicom pewnej swobody wyboru (można spierać się o to, jak dokładnie szerokiej) wydaje się rozwiązaniem obdarzonym większą wrażliwością etyczną niż kategoryczny zakaz aborcji lub jej niezwykle restrykcyjne ograniczenie.

Zajmując w tej kwestii jednoznaczną postawę, Kościół postępuje tak, jak gdyby za możliwością przerywania ciąży w określonych przez prawo ramach opowiadały się kobiety rozwiązłe, pragnące seksu bez konsekwencji. Tego prawa domagają się tymczasem osoby, które chcą być matkami i rodzić po ludzku.

Co więcej, wspomniana niechęć do pozostawienia jednostkom swobody wyboru wskazuje również na coś jeszcze. Na to, że Kościół nie widzi, że samym źródłem moralnego doświadczenia jest wolność – wybór, za który dokonujący go podmiot ponosi pełną odpowiedzialność. Zadanie moralnego autorytetu polega na uwrażliwianiu ludzi na konsekwencje podejmowanych przez nich etycznych wyborów, nie na rozstrzyganiu ich za nich.

Czytaj więcej

W obronie dekadenckiej Europy

Pułapka moralnego triumfalizmu

Tymczasem po 1989 roku w Polsce dominująca część hierarchów uznała, że Kościół nie tylko zajmuje w polskim społeczeństwie absolutnie wyjątkową pozycję, ale że posiada również wyłączne prawo, by ją zajmować. Już w czasach Jana Pawła II (i w pewnej mierze za jego sprawą) hierarchowie uznali, że upadek komunizmu był tylko pierwszym etapem rozpoczynającej się z przełomem tysiącleci duchowej rekonkwisty Zachodu. Tolerancyjną jak nigdy wcześniej, wyczuloną – a może wręcz przeczuloną – na punkcie praw człowieka Europę polski papież nazwał „cywilizacją śmierci”. Tak mocne słowa z tak ważnych ust mają (muszą mieć) długofalowe konsekwencje. Co dobrze widać zwłaszcza dzisiaj, gdy współczesna Rosja nie doczekała się podobnie zdecydowanej krytyki ze strony obecnego papieża.

Moralny triumfalizm polskiego Kościoła szedł w ostatnich dziesięcioleciach w parze z uderzającą troską hierarchów o jego ziemskie dobra. Ultrakonserwatywne ruchy w rodzaju Radia Maryja z marginesu stały się mainstreamem. Kościół źle odnalazł się w świecie, w którym ma być jedną z wielu równorzędnych sił, a jego argumenty nie są dla wszystkich Polaków wiążące po prostu dlatego, że to on je wypowiada. Pragnął i wciąż pragnie zachować kulturową hegemonię, przez co chętnie zbliża się do politycznych sił, które mu ją obiecują.

Wszystko to tylko wzmacniało dokonujący się proces erozji moralnego autorytetu Kościoła. Punktem przełomowym wydaje się trzęsienie ziemi w postaci afer pedofilskich, systematycznie przez niskich i wysokich hierarchów Kościoła zamiatanych pod dywan. To, że wybuch nastąpił w takim akurat, a nie innym, momencie, również nie wydaje się zbiegiem okoliczności. O przypadkach molestowania seksualnego w Kościele słychać było już od bardzo dawna, również za pontyfikatu Jana Pawła II, jednak dopiero w drugiej dekadzie naszego wieku trupy zaczęły masowo wychodzić z szaf. Dlaczego? Otóż właśnie dlatego, że ksiądz przestał być postrzegany jako osoba nieomal święta, a głosy krytyczne wobec kościelnej instytucji przestały być marginesem. Słowem, przeniknęły do powszechnej świadomości za sprawą tej „przeklętej” sekularyzacji.

Efekt afer pedofilskich dla autorytetu Kościoła mógłby być mniej druzgocący, gdyby w reakcji na ich wykrycie podjęto bardziej stanowcze kroki oraz gdyby przedstawiano je z takim poziomem transparencji, jakiego oczekujemy choćby od międzynarodowych korporacji, w których doszło do jakiegoś skandalu. Tymczasem Kościół nie jest w stanie w sposób klarowny i dogłębny problemu tuszowania pedofilii rozwiązać. Jak można przypuszczać, jest tak między innymi z tego względu, że księża pedofile wiedzą niemało o księżach utrzymujących aktywne życie seksualne z osobami dorosłymi, w tym relacje homoseksualne.

Wszystko to każe ujmować obsesje Kościoła dotyczące obyczajowości seksualnej w zupełnie innym świetle. Najostrzej potępiamy przecież innych za to, czego nie rozumiemy lub wręcz nienawidzimy w sobie.

Czytaj więcej

Prorok czasów postprawdy. Lekcje z Orwella

Wychylenia wahadła

Wszystko to wzięte razem sprawia wrażenie zwrotu, który nie jest gwałtownym, aczkolwiek przejściowym, wydarzeniem, ale raczej rozciągniętym w czasie procesem o poważnych i długofalowych skutkach. Jego siłą napędową nie jest żadna antyreligijna fobia czy zacietrzewienie świeckich ideologów. Przeciwnie, u podstaw zarysowanego tu zwrotu stoją – podobnie jak to miało miejsce 50 lat wcześniej – mocne racje moralne. Obniżanie temperatury kulturowego sporu mogłoby zresztą mieć swój punkt wyjścia właśnie tutaj: w uznaniu, że nie jest on walką świętości z grzechem, ale zderzeniem odmiennych wizji tego, jak powinno wyglądać moralne życie. Zwrot sprzed pół wieku był w większym stopniu szansą niż zagrożeniem, ponieważ przywracał polskiemu społeczeństwu poczucie wspólnoty, nadawał mu pewną spójność. Obecnie, gdy wahadło wychyliło się w przeciwnym kierunku, jego potencjał wydaje się raczej niebezpieczny niż dobroczynny.

Do zagrożeń należy zaliczyć z pewnością dalsze pogłębienie toczącej nasze społeczeństwo już od dawna wojny kulturowej. Byłoby to bardzo niekorzystne zarówno dla samego Kościoła, jak i dla polskiej demokracji. Religia może bowiem stanowić dla niej wartościową przeciwwagę. W egalitarnym społeczeństwie masowym obywatele często wykazują przecież tendencję do skupiania się wyłącznie na swoich doraźnych interesach. Dojrzała religijność, uwypuklając elementarną solidarność między bliźnimi, pomaga w zawiązywaniu i utrzymywaniu społecznych więzi, które osłabia liberalny indywidualizm. Kładzie również tamę nowoczesnej pysze, skłonnej wierzyć, że plastyczność zarówno świata, jak i człowieka nie zna granic.

Szansą w obecnym zwrocie jest natomiast wytworzenie mocnej świeckiej etyki społecznej – a więc czegoś, co w społeczeństwie polskim w oderwaniu od religii nigdy nie istniało. Jej kluczowymi wartościami byłyby podmiotowe traktowanie każdego człowieka, dążenie do równości oraz obrona idei ludzkiej sprawczości. Taki nowy humanizm, wolny od prometejskich ambicji przebudowy ludzkiej natury, byłby w naszym życiu publicznym bardzo potrzebny.

I nie trzeba się go obawiać przez to, że jego moralne zasady nie miałyby zakorzenienia w religijnym źródle. Przeciwnie: lękać należałoby się raczej o to właśnie, że powtórzy niektóre z niedobrych cech polskiej religijności, podobnie jak lewicowe ruchy w stylu „woke” („przebudzona lewica”) powtarzają dogmatyzm anglosaskiego purytanizmu. Gdyby ten nowy humanizm pojawił się w rozsądnej postaci, mógłby służyć wszystkim za przypomnienie, że nawet jeżeli Boga nie ma, nie wszystko jest dozwolone.

Jan Tokarski (1981)

Historyk idei, redaktor „Przeglądu Politycznego” i kwartalnika „Kronos”.

Procesy długofalowe posiadają inną logikę niż codzienne wydarzenia. Wykonują swoją pracę zmiany rzeczywistości u samych podstaw powoli, niemal niezauważenie. Nie mają gwałtownego charakteru, choć ich zewnętrzne symptomy bywają czasami przedmiotem wybuchającej nieoczekiwanie sensacji. Nawet kiedy tak właśnie jest, wspomniane procesy z łatwością się nam wymykają. Często potrafimy je nazwać oraz opisać dopiero po fakcie, kiedy dogłębna, rozłożona w czasie przemiana już się dokonała. Jak nauczał Hegel, sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Anora” jak dawne zwariowane komedie, ale bez autocenzury
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków