Gruzińsko-rosyjska wojna z sierpnia 2008 roku była małą wojną, która wstrząsnęła światem. Jej wybuch zaszokował pogrążone w beztroskim zadowoleniu państwa zachodnie, przekonane, że wojny w Europie należały już do przeszłości". Konflikt podważył przekonanie, że „demokracja oraz duch wzajemnej współpracy odniosły w Europie ostateczne zwycięstwo po tym, jak 20 lat wcześniej upadła żelazna kurtyna, a myślenie kategoriami geopolitycznych sfer wpływów, prowadzące do konfliktów i rozlewu krwi, zostało odesłane do lamusa".
Tak pisał Ronald D. Asmus, wybitny amerykański politolog, w wydanej w 2010 roku książce „Mała wojna, która wstrząsnęła światem". Od tamtego czasu Rosja dokonała w Europie kolejnej agresji militarnej, zajmując Krym, aktywnie pomagała Łukaszence w brutalnej pacyfikacji wolnościowych dążeń białoruskiego społeczeństwa, truła i mordowała rosyjskich opozycjonistów, ingerowała w wybory prezydenckie m.in. w Stanach Zjednoczonych, finansowała radykalne partie polityczne zarówno z lewej, jak i z prawej strony politycznego spektrum w różnych krajach europejskich. Żadne z tych wydarzeń nie było dostatecznie mocnym sygnałem, aby wśród zachodnich elit powszechne stało się przeświadczenie, że Władimir Putin stanowi egzystencjalne zagrożenia dla utworzonego po 1989 roku porządku międzynarodowego. Wręcz przeciwnie. Z niekłamanym podziwem wypowiadał się o nim nie tylko prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump. Językiem jakby żywcem wyciętym z rosyjskiej propagandy mówili niejednokrotnie przedstawiciele ruchów populistycznych w całej właściwie Europie: od Marine Le Pen, przez Mattea Salviniego, aż po tak cenionego przez rządzących nad Wisłą Viktora Orbána. Nawet czołowi liderzy Europy, których trudno oskarżyć o proputinowskie zaślepienie, jak prezydent Francji Emmanuel Macron czy nowy kanclerz Niemiec Olaf Scholz, nie dalej jak kilka tygodni temu podkreślali, że bezpieczeństwo w Europie można zbudować jedynie w porozumieniu z Rosją.
Widać stąd bardzo wyraźnie, że wbrew tytułowi przenikliwej analizy Asmusa wojna w Gruzji nie wstrząsnęła światem. Cenę za mieszaninę politycznej ślepoty i naiwności ponosi dziś ukraińskie społeczeństwo. Kiedy za naszą wschodnią granicą trwa wojna, nie sposób nie zadać pytania o to, czy i ona nie okaże się wydarzeniem, o którym Zachód prędko zapomni oraz którego konsekwencji nie zechce przemyśleć. Wydaje się jednak, że tym razem wszyscy – łącznie ze Szwedami i Szwajcarami – zdali sobie sprawę z realności zagrożenia.
Czytaj więcej
Władza zaczyna się od władzy nad słowami – lub chociaż niezachwiana może być tylko tam, gdzie nad nimi zapanuje. I odwrotnie: gdy język opisu rzeczywistości znajduje się w stadium rozkładu, chwiejna okazuje się również wspólnota polityczna.
Powrót geopolityki
Słynne słowa o tym, że „rozpad ZSRR był nie tylko największą katastrofą geopolityczną XX wieku, ale również prawdziwym dramatem dla Rosjan" Władimir Putin wypowiedział podczas dorocznego orędzia o stanie państwa w kwietniu 2005 roku. Wypowiedź tę przytaczano bardzo często, mało kto jednak zdawał sobie sprawę z siły resentymentu, jaki w sobie skrywała. Znakomicie zilustrował ją brytyjski historyk Dominic Lieven podczas rozmowy, jaką przeprowadziłem z nim w Europejskim Centrum Solidarności w styczniu 2020 roku. Jak przekonywał Lieven, dla Rosjan „upadek Związku Radzieckiego był tym, czym dla Brytyjczyków byłby w latach 30. XX stulecia rozpad brytyjskiego imperium. Należy wyobrazić sobie jednoczesne wyzwolenie Szkocji i Walii (przy czym warto podkreślić, że porównanie to jest wadliwe, gdyż brytyjskie tradycje religijne nie mają źródeł w Edynburgu, rosyjskie zaś mają korzenie na terenie dzisiejszej Ukrainy). Do tego należy dodać załamanie monarchii konstytucyjnej oraz systemu parlamentarnego, który odpowiadałby rozpadowi Partii Komunistycznej i całego systemu władzy ZSRR. Wreszcie, recesję gospodarczą oraz masowe bezrobocie, pod wieloma względami gorsze od tego, jakie pamiętamy z lat 30.".