Prorok czasów postprawdy. Lekcje z Orwella

Władza zaczyna się od władzy nad słowami – lub chociaż niezachwiana może być tylko tam, gdzie nad nimi zapanuje. I odwrotnie: gdy język opisu rzeczywistości znajduje się w stadium rozkładu, chwiejna okazuje się również wspólnota polityczna.

Publikacja: 31.12.2021 06:00

Prorok czasów postprawdy. Lekcje z Orwella

Foto: Mirosław Owczarek

Destrukcja opisowej funkcji języka jest w naszych czasach zjawiskiem powszechnym – do tego stopnia, że przestaliśmy zwracać na nią uwagę. Na naszych oczach język z narzędzia opisu rzeczywistości staje się narzędziem jej zamazywania. Dziennikarstwo – z nielicznymi wyjątkami – przeistoczyło się w zorganizowaną retorykę polityczną. Głównym kryterium oceny tekstu jest już nie to, w jakim stopniu opisuje on obiektywną rzeczywistość, ale to, na ile celnie oddaje światopogląd danej grupy.

Słowa to jednak nie narzędzia manipulacji – choć oczywiście mogą nimi być. Słowa są łącznikami. Używane ostrożnie i odpowiedzialnie posiadają przedziwną moc łączenia – pojedynczej osoby ze światem wokoło; oddzielonych na pozór od siebie ludzi w mieszkańców tej samej rzeczywistości. Być może tutaj właśnie – w odmiennym podejściu do słów i roli, jaką powinny spełniać – przebiega linia oddzielająca literaturę od polityki?]

Czytaj więcej

Jak bunt mas przerodził się w bunt jednostek

Martwy język

W naszych czasach – pisał George Orwell w eseju pt. „Polityka i język angielski, napisanym w 1946 roku – niepodobna »trzymać się z dala od polityki«. Wszystko jest polityczne, zaś polityka to zlepek kłamstw, uników, nienawiści i schizofrenii. Kiedy ogólna atmosfera jest niedobra, język musi na tym ucierpieć". W czasach niepokoju i zamętu polityka przenika zatem do języka, stara się go sobie podporządkować. Władza zaczyna się od władzy nad słowami – lub chociaż niezachwiana może być tylko tam, gdzie nad nimi zapanuje. I odwrotnie: gdy język opisu rzeczywistości znajduje się w stadium rozkładu, chwiejna okazuje się również wspólnota polityczna. Ze znaków rzeczy i zjawisk słowa stają się widziadłami, płynnymi tworami, które każdy może lepić zgodnie z własnym widzimisię i bez poczucia odpowiedzialności.

Żeby się o tym przekonać, wystarczy włączyć telewizor i zobaczyć, jak wygląda relacjonowanie bieżących wydarzeń w tzw. mediach narodowych. Całkowita kontrola obozu rządzącego nad telewizją publiczną doprowadziła do pojawienia się w niej osobliwego, martwego języka ideologii. Piszę „martwego", gdyż jego cechą charakterystyczną jest absolutny brak spontaniczności i autentyzmu. Kolejni prezenterzy posługują się wciąż tymi samymi zbitkami pojęciowymi, używają identycznych językowych kalk. Tego rodzaju zgodność nigdy nie powstaje w żywiołowy sposób. Jest wynikiem zaplanowanego działania, stworzenia swego rodzaju pojęciowej ortodoksji. Jej ciągłe powtarzanie ma za cel wzmocnienie i uwiarygodnienie treści politycznego przekazu. Jak podkreślał Orwell, „jakiejkolwiek maści ortodoksja wymaga martwego, całkowicie odtwórczego stylu. Dialekty polityczne, które znajdujemy w pamfletach, wstępniakach prasowych, manifestach i przemówieniach podsekretarzy, różnią się oczywiście w zależności od partii, ale łączy je absolutny brak żywych i oryginalnych sformułowań. Kiedy widzi się umęczonego najemnika, który stojąc na mównicy, mechanicznie powtarza znajome frazy – o bestialstwie, żelaznym obcasie, krwawej tyranii, wolnych narodach świata, staniu ramię w ramię – można odnieść wrażenie, że nie ogląda się żywego człowieka, lecz kukłę. Wrażenie to potęguje się, jeśli w okularach mówiącego odbija się światło, a szkła zmieniają się w białe tarcze, które – jak się wydaje – nie kryją za sobą oczu. Wcale nie przesadzam. Mówca posługujący się tego rodzaju frazeologią włożył sporo trudu w to, by zrobić z siebie maszynę. Z jego krtani wydobywają się znajome dźwięki, ale umysł nie uczestniczy w tym tak, jak by się to działo, gdyby sam dobierał słowa. Jeśli mówca jest przyzwyczajony do wygłaszania podobnych przemówień, może wcale nie wiedzieć, co mówi – jak ludzie odpowiadający kapłanowi w kościele. Taki stan zredukowanej świadomości sprzyja politycznej dyscyplinie, o ile nie jest do niej niezbędny".

Zauważmy równoczesność tych dwóch zjawisk: upadku języka i upadku człowieka. Ktoś, kto posługuje się językiem w czysto instrumentalny sposób, sam zamienia się w rodzaj instrumentu: w dwunożną tubę propagandową. Mówi językiem zautomatyzowanym, a więc obcym, suflowanym przez kogoś z zewnątrz, a przez to przypomina automat, poruszaną sznurkami marionetkę. Ta uderzająca równoczesność potwierdza, jak sądzę, słuszność bardzo starej, leżącej u podstaw naszej cywilizacji, greckiej intuicji, zgodnie z którą człowiek jest nośnikiem logosu. Oznacza to, że jest stworzeniem rozumnym, zdolnym opisywać swój świat i nadawać nazwy rzeczom oraz przeżywanym przez siebie emocjom. Rozpad logosu, znajdujący swoje potwierdzenie w dewaluacji języka, jest więc równoznaczny ze zdziczeniem obyczajów. Gdy słowa stają się obszarem wewnątrzspołecznej wojny, wspólny jest już tylko zamęt.

Czytaj więcej

Nowy podział klasowy i zaraza egzystencjalnej niepewności

Ekonomiczna propaganda

Nie miejmy złudzeń: taki stan rzeczy nie powstaje nagle ani przypadkowo. Jest wynikiem wieloletnich zabiegów rozmaitych retorów oraz speców od marketingu politycznego. Utrzymanie języka w pewnych ryzach wydaje się w warunkach nowoczesnego społeczeństwa niezwykle trudne. Logika demokratycznego sporu wskazuje bowiem na to, że krzykliwe hasła są bardziej skuteczne niż racjonalne argumenty, a wywoływanie strachu czy formułowanie wielkich obietnic działa lepiej niż przedstawianie wyważonych poglądów i mówienie o podzielonych racjach. Nie łudźmy się więc, że wszystkiemu winne są media społecznościowe i tworzone przez nie „bańki informacyjne". To tylko narzędzia, których używamy w określony sposób. I nawet jeżeli zgodzimy się, że owe narzędzia nie są neutralne (algorytmy wielkich technologicznych koncernów promują treści skrajne, gdyż skuteczniej przykuwają one naszą uwagę), nie zmienia to faktu, że nadużywanie słowa wbudowane jest bardzo głęboko w logikę obiegu informacji w nowoczesnym społeczeństwie. Być może nawet rządzi obiegiem informacji – od reklamy po spoty wyborcze.

Telewizyjne show i filmy z Hollywood są fabrykami iluzji. Pragniemy żyć wśród ekranów, które skutecznie odgrodzą nas od prawdziwego świata. W przededniu wojny – pisał Orwell w innym swoim klasycznym eseju „Lew i jednorożec" – „brukowce, które żyją z reklam i mają swój interes w tym, by utrzymać normalne warunki handlu, karmiły ludzi fałszywym optymizmem. (...)

I chociaż w chwili katastrofy w Anglii brakowało sprzętu wojskowego (z wyjątkiem okrętów), to samochodów, futer, gramofonów, szminek, czekoladek i jedwabnych pończoch było pod dostatkiem. Czy ktoś będzie miał czelność twierdzić, że nie mamy już do czynienia z konfliktem między interesem prywatnym a publicznym? Anglia walczy o życie, ale robienie interesów polega na walce o zysk. Ilekroć otwiera się gazetę, można dostrzec te dwie sprzeczne tendencje obok siebie. Na tej samej stronie rząd przekonuje nas o konieczności oszczędzania, a sprzedawca luksusowych samochodów namawia do wydawania pieniędzy. »Udzielaj pożyczki na zbrojenia«, ale pamiętaj, że »Guinness dobrze ci zrobi«. Kup Spitfire'a, ale kup także Haig and Haig, krem do twarzy Pondsa i czekoladki »Czarna Magia«".

Zazwyczaj nie myślimy o tym w ten sposób, ale w zaproponowanej przez Orwella perspektywie język reklamy należy uznać za nic innego, jak powszechnie w społeczeństwach demokratycznych akceptowany język propagandy ekonomicznej. Reklama nie tylko stanowi pewien rodzaj ostentacyjnej instrumentalizacji języka, ale przyzwyczaja wszystkich swoich odbiorców do tego, że język może spełniać czysto instrumentalną funkcję. Że przestaje być wyrazem ludzkiej rozumności, a staje się narzędziem pozwalającym skutecznie rozbudzać w człowieku łaknienie – choćby pragnienie posiadania nowego modelu sportowego samochodu, dającej śnieżnobiały uśmiech pasty do zębów albo pozwalającego uwieść dowolną kobietę dezodorantu. Kłamstwo nie jest tu żadnym przypadkiem ani wynikiem niczyjej złej woli. Stanowi samą logikę medialnego systemu, wprawiający go w ruch mechanizm. Nowoczesny system medialny – w połowie XX wieku dokładnie tak samo jak dzisiaj – karmi się bowiem ludzkim pragnieniem złudzeń. Czymś równie mocno zakorzenionym w duszy człowieka, jak tęsknota za prawdą.

Siła literatury

Czy istnieje taka przestrzeń, w której słowa nie ulegają dewaluacji; w której nie mają najmniejszego choćby związku z pragnieniem manipulacji drugim człowiekiem? Zdaniem Orwella taką przestrzenią jest – lub chociaż może być – literatura. Pisarze i filozofowie potrafią przywrócić słowom ich właściwe znaczenie, a zatem, pośrednio, pomóc nam odnaleźć pewne elementy ładu w zamęcie, jakim jest świat. „Od czasu do czasu pojawia się powieść, która otwiera nowe horyzonty wcale nie dlatego, że odkrywa coś obcego, ale właśnie dlatego, że opisuje to, co znajome. Tym, co naprawdę niezwykłe w »Ulissesie«, jest zwyczajność opisywanych tam zdarzeń. Oczywiście jest w tej powieści o wiele więcej. Joyce był poetą oraz straszliwym pedantem, ale jego największe osiągnięcie polega na przelaniu na papier tego, co znajome. Odważył się – jest to bowiem w tym samym stopniu kwestia odwagi, co techniki – ujawnić skłębione w naszych umysłach idiotyzmy, a czyniąc to, odkrył Amerykę, która leżała tuż przed naszym nosem. Mamy tu mnóstwo rzeczy, które każdy zna od dziecka i które zawsze wydawały się nam niekomunikowalne; tymczasem ktoś je zakomunikował".

Słowa, jak zaznaczałem już wcześniej, są więc łącznikami. Pozwalają nam zacieśnić więzi zarówno z tym, co nas otacza, jak i z tym, co odnajdujemy we własnym wnętrzu. Lektura tekstu, który odsłania przed nami coś nowego, może, owszem, z początku być trudna i wymagać od czytelnika pewnego wysiłku czy wytrwałości. „Przeczytajcie jednak pięć, dziesięć stron, a poczujecie szczególną ulgę, która bierze się nie tyle z rozumienia, ile z bycia rozumianym. Odniesiecie wrażenie, że autor wie o was wszystko, że pisał specjalnie dla was. Wyda się wam, że słyszycie mówiący do was głos, (...) który nie próbuje moralizować, lecz zakłada, że w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy tacy sami. Na chwilę uwolnicie się od kłamstwa i uproszczeń, stylizacji i marionetkowości zwykłej, czasami nawet dobrej literatury i poczujecie, że macie do czynienia z typowymi ludzkimi doświadczeniami". Między twórcą a czytelnikiem wytwarza się w takich przypadkach niezwykła nić porozumienia – a wraz z nią przestrzeń prawdziwie ludzkiego świata. Przestrzeń, która kurczy się lub wręcz całkowicie znika wszędzie tam, gdzie słowa są tylko narzędziami w rękach cynicznych manipulatorów.

Czytaj więcej

Przemoc i polityka

Słowa ludzi wolnych

Zastanawiająca wydaje mi się w tym punkcie nieoczekiwana analogia między ideologią polityczną a przemysłem rozrywkowym. Jednakowy jest w obydwu proces postępującej automatyzacji, pomniejszania roli indywidualnego twórcy i zastępowania go „racjonalnym" procesem. Punktem wyjścia tego ostatniego byłyby więc badania rynku, analiza wyników sprzedaży, nieodłączne od samego „dzieła" kampanie reklamowe. Rzekomy autor jest w takim kontekście mało znaczącym dodatkiem do tego, co rzekomo tworzy. Orwell już we współczesnej sobie kulturze masowej dostrzegał tego typu tendencje. „Pewien rodzaj mechanizacji można już zauważyć w dziedzinie produkcji filmowej i radiowej, w reklamie, propagandzie i pośledniejszych odmianach dziennikarstwa. Na przykład produkcja filmów Disneya to, generalnie rzecz biorąc, produkcja przemysłowa – część pracy wykonywana jest mechanicznie, a część przez zespół rysowników, którzy podporządkowują indywidualny styl wymogom konwencji. Mimo że scenariusze radiowe piszą najczęściej zblazowani chałturnicy, którzy odebrali wcześniej instrukcje w sprawie tematu audycji i sposobu jego potraktowania, wynik ich pracy jest tylko surowcem, z którego producenci i cenzorzy tworzą właściwy program. Podobnie jest z niezliczonymi książkami i broszurami, które powstają na rządowe zlecenie. Produkcja opowiadań, powieści w odcinkach i wierszy dla najtańszych magazynów ma jeszcze bardziej mechaniczny charakter". W naszych czasach, za sprawą postępu technologicznego, ta depersonalizacja może posunąć się jeszcze dalej. Już za chwilę książki pisać będzie za nas sztuczna inteligencja (podobnie jak przeprowadzać skomplikowane operacje chirurgiczne lub rozstrzygać procesy sądowe). Losy człowieka i języka raz jeszcze okazują się ze sobą ściśle związane. Przyzwyczajeni do permanentnej dewaluacji tego ostatniego nie dostrzeżemy chwili, w której sami zaczniemy mówić jak automaty.

A może będzie (już jest?) inaczej? Może zaczniemy z tęsknotą rozglądać się za kimś, kto wyciszy bełkot naszej rozpaplanej cywilizacji i na jego miejsce zaprowadzi porządek – lub raczej coś, co będzie go tylko na pozór przypominać? Jak pisał Orwell, „w obliczu powszechnej schizofrenii społeczeństw demokratycznych, kłamstw opowiadanych w celu zdobycia wyborców, ciszy, jaka panuje na temat ważnych zagadnień, czy niedorzeczności w prasie, może się wydawać, że w krajach totalitarnych jest mniej humbugu, a więcej liczenia się z faktami. Tam przynajmniej władza nie zależy od przychylności ludu i grupy rządzące mogą brutalnie głosić prawdę, nie owijając jej w bawełnę. Göring mógł powiedzieć »najpierw karabiny, potem masło«, podczas gdy demokratyczni przywódcy musieli to samo stwierdzenie skrywać pod grubą warstwą hipokryzji". Dziś taką alternatywą dla demokracji nie byłby oczywiście totalitaryzm, ale jakaś forma rządów autorytarnych, zachowująca pozory praworządności demokratyczna dyktatura.

Jak się przed nią bronić? Nie ma chyba żadnej uniwersalnej recepty. Poza tą, aby po prostu używać słów uczciwie, jako łączników ze światem, a nie narzędzi mających propagować nasz jedynie słuszny światopogląd. „Dobrych powieści – stwierdzał Orwell – nie piszą ani strażnicy ortodoksji, ani osoby, które mają wyrzuty sumienia z powodu własnej nieortodoksyjności. Dobre powieści piszą ludzie, którzy się nie boją". Słowem: ludzie wolni.

Również wolność słowa zyskuje w tej perspektywie nieoczekiwane znaczenie. Jej istotą nie jest bowiem ograniczone jedynie równą wolnością innych indywidualne prawo do autoekspresji. Wolność słowa według Orwella to po prostu „prawo do relacjonowania współczesnych wydarzeń w sposób na tyle rzetelny, na ile pozwalają na to uprzedzenia, ignorancja i samoułuda, od których nie jest wolny żaden obserwator". Wolność słowa istnieje zatem wszędzie tam, gdzie ludzie mogą spierać się na temat wspólnego im wszystkim świata. Nie będzie jej natomiast w warunkach, w których każdy jest zamkniętą w sobie monadą, pojedynczym atomem, odgrodzonym szczelnie we własnym świecie i de facto wypowiadającym się wyłącznie o nim.

Upadek języka jest więc nie tylko wydarzeniem literackim, ale przede wszystkim wydarzeniem politycznym. Wspólne słowa to wspólny świat, w którym można się razem poruszać. Dziś ten brak wspólnego świata odczuwamy bardzo boleśnie. Nasze czasy „to czasy stronniczości, a nie chłodnego dystansu, czasy, w których wyjątkowo trudno jest, nie zgadzając się z wnioskami jakiejś książki, uznać jej walory literackie. Polityka – w najszerszym tego słowa znaczeniu – wtargnęła w literaturę z niesłychaną siłą i fakt ten uświadomił nam, że między jednostką a społeczeństwem toczy się nieustanna walka". George Orwell napisał te słowa w latach 40. ubiegłego stulecia. Wydają się jednak mówić wiele o naszej aktualnej sytuacji. Wspomniana walka (nie tylko na obszarze literatury, lecz także na terenie całego języka) jest faktem również w dzisiejszym świecie.

Jan Tokarski (1981)

Eseista, historyk idei. Jego ostatnia książka to „Czy liberalizm umarł?" (Kraków 2021)

Destrukcja opisowej funkcji języka jest w naszych czasach zjawiskiem powszechnym – do tego stopnia, że przestaliśmy zwracać na nią uwagę. Na naszych oczach język z narzędzia opisu rzeczywistości staje się narzędziem jej zamazywania. Dziennikarstwo – z nielicznymi wyjątkami – przeistoczyło się w zorganizowaną retorykę polityczną. Głównym kryterium oceny tekstu jest już nie to, w jakim stopniu opisuje on obiektywną rzeczywistość, ale to, na ile celnie oddaje światopogląd danej grupy.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi