Destrukcja opisowej funkcji języka jest w naszych czasach zjawiskiem powszechnym – do tego stopnia, że przestaliśmy zwracać na nią uwagę. Na naszych oczach język z narzędzia opisu rzeczywistości staje się narzędziem jej zamazywania. Dziennikarstwo – z nielicznymi wyjątkami – przeistoczyło się w zorganizowaną retorykę polityczną. Głównym kryterium oceny tekstu jest już nie to, w jakim stopniu opisuje on obiektywną rzeczywistość, ale to, na ile celnie oddaje światopogląd danej grupy.
Słowa to jednak nie narzędzia manipulacji – choć oczywiście mogą nimi być. Słowa są łącznikami. Używane ostrożnie i odpowiedzialnie posiadają przedziwną moc łączenia – pojedynczej osoby ze światem wokoło; oddzielonych na pozór od siebie ludzi w mieszkańców tej samej rzeczywistości. Być może tutaj właśnie – w odmiennym podejściu do słów i roli, jaką powinny spełniać – przebiega linia oddzielająca literaturę od polityki?]
Czytaj więcej
Na scenę demokratycznych społeczeństw Zachodu wkroczył nowy aktor – jednostka. Indywiduum domagające się od społeczeństwa uznania swego niepowtarzalnego „ja". Bunt ten opiera się jednak na antropologicznym złudzeniu. Gdyby pojedynczy człowiek faktycznie był niezależny, nikt nie domagałby się społecznego uznania.
Martwy język
W naszych czasach – pisał George Orwell w eseju pt. „Polityka i język angielski, napisanym w 1946 roku – niepodobna »trzymać się z dala od polityki«. Wszystko jest polityczne, zaś polityka to zlepek kłamstw, uników, nienawiści i schizofrenii. Kiedy ogólna atmosfera jest niedobra, język musi na tym ucierpieć". W czasach niepokoju i zamętu polityka przenika zatem do języka, stara się go sobie podporządkować. Władza zaczyna się od władzy nad słowami – lub chociaż niezachwiana może być tylko tam, gdzie nad nimi zapanuje. I odwrotnie: gdy język opisu rzeczywistości znajduje się w stadium rozkładu, chwiejna okazuje się również wspólnota polityczna. Ze znaków rzeczy i zjawisk słowa stają się widziadłami, płynnymi tworami, które każdy może lepić zgodnie z własnym widzimisię i bez poczucia odpowiedzialności.
Żeby się o tym przekonać, wystarczy włączyć telewizor i zobaczyć, jak wygląda relacjonowanie bieżących wydarzeń w tzw. mediach narodowych. Całkowita kontrola obozu rządzącego nad telewizją publiczną doprowadziła do pojawienia się w niej osobliwego, martwego języka ideologii. Piszę „martwego", gdyż jego cechą charakterystyczną jest absolutny brak spontaniczności i autentyzmu. Kolejni prezenterzy posługują się wciąż tymi samymi zbitkami pojęciowymi, używają identycznych językowych kalk. Tego rodzaju zgodność nigdy nie powstaje w żywiołowy sposób. Jest wynikiem zaplanowanego działania, stworzenia swego rodzaju pojęciowej ortodoksji. Jej ciągłe powtarzanie ma za cel wzmocnienie i uwiarygodnienie treści politycznego przekazu. Jak podkreślał Orwell, „jakiejkolwiek maści ortodoksja wymaga martwego, całkowicie odtwórczego stylu. Dialekty polityczne, które znajdujemy w pamfletach, wstępniakach prasowych, manifestach i przemówieniach podsekretarzy, różnią się oczywiście w zależności od partii, ale łączy je absolutny brak żywych i oryginalnych sformułowań. Kiedy widzi się umęczonego najemnika, który stojąc na mównicy, mechanicznie powtarza znajome frazy – o bestialstwie, żelaznym obcasie, krwawej tyranii, wolnych narodach świata, staniu ramię w ramię – można odnieść wrażenie, że nie ogląda się żywego człowieka, lecz kukłę. Wrażenie to potęguje się, jeśli w okularach mówiącego odbija się światło, a szkła zmieniają się w białe tarcze, które – jak się wydaje – nie kryją za sobą oczu. Wcale nie przesadzam. Mówca posługujący się tego rodzaju frazeologią włożył sporo trudu w to, by zrobić z siebie maszynę. Z jego krtani wydobywają się znajome dźwięki, ale umysł nie uczestniczy w tym tak, jak by się to działo, gdyby sam dobierał słowa. Jeśli mówca jest przyzwyczajony do wygłaszania podobnych przemówień, może wcale nie wiedzieć, co mówi – jak ludzie odpowiadający kapłanowi w kościele. Taki stan zredukowanej świadomości sprzyja politycznej dyscyplinie, o ile nie jest do niej niezbędny".