Nowy podział klasowy i zaraza egzystencjalnej niepewności

Współczesna ekonomia jest nową areną starego jak chrześcijaństwo teologicznego sporu między ciałem i duchem. Jego główna osobliwość polega jednak na tym, że duch przeobraził się w moc obliczeniową i nie zawiera już w sobie żadnej etycznej treści.

Publikacja: 07.05.2021 18:00

Nowy podział klasowy i zaraza egzystencjalnej niepewności

Foto: Rzeczpospolita/Mirosław Owczarek

Gdy w 1989 roku w Europie Środkowej dokonał żywota komunizm, rozpadło się coś więcej niż „tylko" drugie największe supermocarstwo świata. Dla lewicy było to wydarzenie podobne do tego, czym dla chrześcijan miała być ogłoszona przez Nietzschego „śmierć Boga": niepewną, ale napawającą grozą „złą nowiną". Jeżeli była prawdziwa, rozsypywało się centralne wyobrażenie organizujące cały marksistowski ogląd świata. Język, za pomocą którego lewicowi intelektualiści opisywali rzeczywistość, okazał się martwy, jego najważniejsze pojęcia – „wyzysk", „klasa", „rewolucja proletariatu" – archaiczne. Pewien mój znajomy twierdzi nawet, że z myślą Karola Marksa zapoznał się na początku lat 90., gdy odnalazł jego „Manifest komunistyczny" pośród sterty książek, porzuconych po jakiejś zlikwidowanej bibliotece. Dosłownie na śmietniku historii.

Śmierć marksistowskiej utopii od dawna już wisiała w powietrzu. Począwszy od końca lat 60. ubiegłego stulecia, lewica skupiła się więc na kwestiach kulturowych. W międzyczasie w niektórych krajach zachodnich upadło, a gdzie indziej zatrzęsło się w posadach powojenne państwo opiekuńcze. Kapitalizm również ewoluował: od gospodarki napędzanej ciężkim przemysłem, przez opartą na usługach, aż po nowy technokapitalizm, którego koło zamachowe stanowiła rewolucja cyfrowa przełomu wieków. Mało kto miał w sobie odwagę, by tej nowej, prącej dynamicznie przed siebie rzeczywistości stawiać dwa Marksowskie z ducha pytania. Po pierwsze, jakie są ludzkie koszty ogólnoplanetarnego zwycięstwa wolnorynkowej gospodarki? Po drugie, czy hipernowoczesny kapitalizm XXI wieku nie prowadzi do nowych fundamentalnych podziałów wewnątrz społeczeństw – lub między nimi?

Bezczas wiecznej konsumpcji

Zacznijmy od pierwszego pytania. Typem człowieka, którego w naturalny sposób wytwarza współczesny kapitalizm jest konsument. Kim jest ta na pozór dobrze znana, a przy bliższym wejrzeniu głęboko tajemnicza postać? Otóż rozumiany jako figura idealna konsument to nowa forma egzystencjalna. To taka postać ludzkiego bycia, która jest w pełni wpasowana i podporządkowana ruchowi globalnych przepływów. Czasy swobodnej cyrkulacji wszystkiego – ludzi, towarów, informacji, kapitału etc. – odtwarzają swój globalny porządek na poziomie mikrokosmosu, jakim jest pojedynczy człowiek. Konsument – pochłaniając potrzebne i niepotrzebne produkty oraz usługi – odtwarza w swym wnętrzu strukturę świata, który go otacza. Sam również staje się przepływem, miejscem tranzytu myśli (rzadziej) i wrażeń (częściej).

Łatwo przeoczyć, jak rewolucyjny charakter ma dokonująca się w nim zmiana. Życie konsumenta (podkreślam – chodzi o typ idealny) nie ma już ludzkiej formy w tradycyjnym rozumieniu słowa. Nie jest skończonym czasem, biegnącym od narodzin do śmierci. Toczy się w czasie wyimaginowanym, a ujmując rzecz nieco precyzyjniej – w iluzorycznym bezczasie wiecznej konsumpcji. Wszystko jest tu chwilowe, obliczone na to, by rozbłysnąć z całą mocą w jednym momencie, w kolejnym zaś – zniknąć bez śladu. Zarówno rzeczy, jak i relacje międzyludzkie zostają dotknięte tą samą, niedającą się wymazać skazą. Wszystkie są jednakowo chwiejne, podszyte niebytem. Czas konsumowania okazuje się czasem pustym, zdekomponowanym. Teraźniejszość połyka w nim zarówno to, co było, jak i to, co będzie. Liczy się tylko chwila obecna. Konkretniej: obecna tu i teraz, dziejąca się właśnie konsumpcja, (z)używanie życia. Konsumpcja, po której już za moment pozostanie tylko jakiś odpad. Lub która, co równie prawdopodobne, zniknie nie pozostawiwszy żadnego śladu.

Świat konsumeryzmu – dopowiedzmy ten obraz do końca – jest światem bytowo rozchwianym. To rzeczywistość permanentnie podszyta pustką, zużyciem, tj. przetworzeniem tego, co na pozór wartościowe w nikomu niepotrzebny śmieć. Nic nie jest ani nie może tu być długotrwałe czy stabilne. Zasadą jest właśnie niestałość. Globalny rynek jest samopotęgującym się ruchem; planetarnym metabolizmem, który wszystko pragnie przeżuć i... wydalić. Ów proces przeżuwania i porzucania dotyczy również ludzi, traktowanych jako jeden więcej zasób wewnątrz wszechogarniającego systemu przepływów. Zasób, dodajmy, podwójny: siły roboczej, którą można zmobilizować do pracy, oraz potrzeb, które można (i należy) w niekończącym się cyklu wywoływać i zaspokajać. Każdy, kto uczestniczy w rynku, jest nie tylko konsumującym, ale również konsumowanym. Przykładem rozwijająca się niezwykle dynamicznie na naszych oczach gospodarka big data, operująca gigantycznymi zbiorami informacji na temat korzystających z niej użytkowników. Powyższa przemiana dotyczy również nas wszystkich. Nawet jeżeli dziś mam stabilną pracę, nie powinienem mieć złudzeń: w każdej chwili z przydatnego zasobu mogę stać się pozbawionym wartości odpadkiem.

Elastyczni i niegotowi

Być może w tym właśnie miejscu najlepiej widoczna staje się struktura nowego podziału, który kształtował się na przestrzeni poprzednich dziesięcioleci i który – najprawdopodobniej – skutki pandemii koronawirusa jedynie zaostrzą. Pracownicy nie dzielą się już na leniwych i chcących ciężko pracować, ani na kompetentnych i pozbawionych umiejętności. Dzielą się przede wszystkim na takich, którzy potrafią stale się przekwalifikowywać i dostosowywać do zmiennych warunków rynkowych oraz takich, którzy nie umieją tego robić. Pierwsi są elastyczni, łatwo uczą się nowych rzeczy i z równą łatwością zapominają wszystko, czego nauczyli się wczoraj, a co przestało być przydatne. Drudzy obawiają się zmiany, gdyż zdobycie kwalifikacji oraz ściśle z nią związane porzucenie dawnych przyzwyczajeń przychodzi im z trudem.

Chociaż guru nowej ekonomii oraz popularni coachowie starają się opisać powyższy podział w kategoriach cnót i wad (cnotą byłaby ciągła gotowość do zmiany, wadą – nastawienie bardziej konserwatywne), trudno nie zauważyć, że opisana wyżej ewolucja rynku pracy związana jest z ogromnym przyrostem niepewności. Dynamika rozwoju gospodarki nie jest bowiem zgodna z naturalnym tempem ludzkiego życia ani nie odpowiada poszczególnym fazom jego rozwoju. Jeszcze do niedawna można było wierzyć, że istnieją stabilne „plany życiowe": ścieżki długofalowego rozwoju, które są przewidywalne i które wszystkim, którzy przez nie przejdą, oferują dostatnie życie oraz awans społeczny. Dość wymienić kilka zawodów: lekarza, architekta, adwokata. W każdym z tych przypadków wieloletnia inwestycja w zdobywanie wiedzy miała przynosić tym, którzy się na nią zdecydowali, rozciągnięte w skali całego dorosłego życia zyski, związane nie tylko z zarobkami, ale również prestiżem społecznym.

Dziś nie ma już tej pewności. Zbliżająca się wielkimi krokami rewolucja robotyki wedle wszelkiego prawdopodobieństwa uczyni nieprzydatnymi nie tylko stereotypowych pracowników fizycznych, stojących (jak na początku czy w połowie ubiegłego stulecia) przy taśmie produkcyjnej, ale również pracowników umysłowych, specjalistów. Według niektórych prognoz, do czasu, gdy rodzące się dzisiaj dzieci wejdą na rynek pracy, zniknie ponad połowa znanych nam współcześnie zawodów. Jak mamy zatem planować swoje życie, decydować o wyborze kariery, kierunku studiów?

Przez kilka ostatnich dziesięcioleci system edukacji był coraz wyraźniej dostosowywany do potrzeb rynku. Uczelnie mieli opuszczać nie wykształceni obywatele, ale odpowiednio przygotowani do stawienia czoła czekającym na nich w firmach wyzwaniom pracownicy. Wiele wskazuje na to, że również ten model lada chwila się zawali. Różnica między tempem rozwoju gospodarki oraz rytmem kształcenia nawet na jego wyższych szczeblach przybiera rozmiary przepaści. O wykształceniu jako czymś, co stanowi wartość autonomiczną, która ma dać człowiekowi ogólny ogląd świata oraz zdolność problematyzowania własnego życia, mało kto myśli.

Wydaje się więc, że współczesny kapitalizm przenika zaraza egzystencjalnej niepewności. Nie jest ona żadną przypadkową naroślą na jego ciele. Przeciwnie, stanowi samą istotę wielkiej lawiny zmian, którą system gospodarczy nieuchronnie wywołuje, gdyż tak każe mu działać jego najbardziej wewnętrzna natura. Ci, którzy znajdują się blisko źródeł niepewności, a więc przede wszystkim technologiczni giganci tacy jak Google, Apple, Facebook czy Amazon, czerpią z takiego stanu rzeczy ogromne zyski, większość pozostałych – ponosi jego koszty.

Szczególnie widoczne stało się to w okresie pandemii koronawirusa. Podczas gdy amerykańska gospodarka przeżywała największe w XXI wieku załamanie, na koniec lipca 2020 roku Amazon raportował wzrost sprzedaży o 48 procent w porównaniu z rokiem poprzednim, Facebook – skok dochodów o aż 98 procent. Jak niemal zawsze, skutkiem strukturalnej niepewności jest pogłębiające się rozwarstwienie. Potężni stają się jeszcze potężniejsi, słabi – coraz bardziej pozbawieni mocy.

Ujmując rzecz w literackiej analogii, kluczowy podział dzisiejszej ekonomii – zarówno na poziomie pojedynczych konsumentów, jak i działających na rynku firm – można opisać jako symboliczne starcie Kalibana z Arielem. Te dwie postaci z „Burzy" Szekspira uosabiają wrogie sobie żywioły i przeciwstawne zasady. Kaliban jest do bólu cielesny, związany z konkretnym czasem i miejscem, krnąbrny i nieplastyczny. Ariel to ulatujący swobodnie duch, niezwiązany z żadną konkretną przestrzenią, równie czysty i niematerialny jak mknąca hiperszybkimi łączami informacja. W tym sensie można wręcz powiedzieć, że współczesna ekonomia jest nową areną starego jak chrześcijaństwo teologicznego sporu między ciałem i duchem. Jego główna osobliwość polega jednak na tym, że duch przeobraził się w moc obliczeniową i nie zawiera już w sobie żadnej etycznej treści.

Wolny rynek i rewolucyjny romantyzm

Gdyby w tym miejscu postawić kropkę, łatwo byłoby o wniosek, że kapitalizm to samo zło. Tak jednak nie jest i krytykując negatywne skutki żywiołu rynkowego, warto pamiętać również o jego zaletach. Od początku lat 90. wyraźnie zmniejsza się w skali globu ilość osób żyjących w skrajnym ubóstwie – i to pomimo zdecydowanego wzrostu populacji ludzkości. Wolny rynek oferuje nie tylko szerokie możliwości rozwoju zawodowego, ale posiada również wymiar emancypacyjny. Trudno wyobrazić sobie chociażby skuteczną walkę o równouprawnienie kobiet w sytuacji, gdy pozostają one ekonomicznie zależne od swoich mężów czy partnerów.

Rynek, przy wszystkich swoich paradoksach i powodowanych przez siebie problemach, pozostaje również najbardziej adekwatnym ze znanych nam mechanizmów regulowania życia gospodarczego, przede wszystkim poprzez powodowaną przez swobodny obieg dóbr wymianę, pozwalającą ustalić, ile warte są poszczególne towary. Pomysł stworzenia systemu gospodarczego, którego siłą napędową nie byłoby pragnienie zysku wraz z nieodłącznym od niego ryzykiem, jako żywo przypomina idealistyczne wizje polityki, w której nie będzie miejsca na żądzę władzy oraz zagrożenia, z jakimi nieuchronnie jest ona związana. O kapitalizmie można więc chyba powiedzieć mniej więcej to samo, co w znanym bon mocie o demokracji stwierdził Winston Churchill: gospodarka wolnorynkowa to najgorszy możliwy system ekonomiczny, nie licząc wszystkich, których próbowano na przestrzeni dziejów.

Istota dzisiejszego wyzwania w wymiarze ekonomicznym polega więc raczej na tym, jak kapitalizm obudować systemem zabezpieczeń gwarantującym większą równość i stabilność społeczną, niż na tym, aby zupełnie przełamać jego logikę i zastąpić go czymś innym. Na poziomie intelektualnym wymaga to dwóch rzeczy. Po pierwsze, porzucenia rewolucyjnego romantyzmu – tyleż efektownej, co fałszywej frazeologii spod znaku Karola Marksa. Jej historycznej fałszywości – nie trzeba dowodzić, a kto twierdziłby, że wynalazł mechanizm mogący skutecznie zastąpić rynek, musi jasno i klarownie przedłożyć swoje racje.

Po drugie, wymaga rozstania się z symetrycznym przeciwieństwem teorii Marksa, czyli z bałwochwalczym podejściem do sił wolnorynkowych. Równowaga nie jest domyślnym stanem gospodarki, a interwencyjne działania państwa nie zawsze mają charakter destabilizujących ją zaburzeń. „Niewidzialna ręka rynku" bardziej przypomina bezwzględną darwinowską zasadę doboru naturalnego, the survival of the fittest, niż wcielenie ponadindywidualnej rozumności, mającą na względzie dobro wszystkich razem i każdego z osobna. W tym sensie doktryna neoliberalna okazuje się wariantem sprymitywizowanego heglizmu: opowieścią o obiektywnych i samoregulujących się prawach, którym nie ma sensu się przeciwstawiać oraz które sprawiają, że wszystko zmierza w dobrą stronę.

W wymiarze praktycznym takie ujęcie sugeruje, by powrócić do myśli Johna Maynarda Keynesa, intelektualnego ojca powojennych państw dobrobytu Europy Zachodniej. W jakich obszarach państwo powinno ograniczać wywoływaną przez żywioł ekonomiczny egzystencjalną niepewność? Jak sprawić, aby będącej wielką obietnicą liberalnych społeczeństw wolności nie zastąpiła jej tania konsumencka podróbka: wolność sproszkowana, sprowadzona do wyboru między dwoma produktami na sklepowej półce? Jak przeciwdziałać destrukcyjnym wpływom kapitalizmu na małą i dużą rzecz wspólną: powietrze, którym oddychamy w miastach oraz ekosystem naszej planety jako całości? I najważniejsze: w jaki sposób państwo powinno budować i wzmacniać więzi społeczne w świecie, który za sprawą technokapitalizmu staje się coraz bardziej rozwarstwiony i pofragmentowany? Wydaje się, że wszystkie te pytania wymagają praktycznej odpowiedzi, której nie przyniesie ze sobą żadna nowa wielka teoria ekonomiczna. Odpowiedzią raz jeszcze okaże się zapewne wspaniałe rozwiązanie powojennej Europy: właściwie regulowany rynek. Ale może się mylę i jakiś nowy Marks niedługo ogłosi światu przesłanie swojego „Kapitału". 

Jan Tokarski (1981) – filozof, eseista, redaktor „Przeglądu Politycznego" i kwartalnika „Kronos". Ostatnio opublikował książkę pt. „Czy liberalizm umarł?"

Gdy w 1989 roku w Europie Środkowej dokonał żywota komunizm, rozpadło się coś więcej niż „tylko" drugie największe supermocarstwo świata. Dla lewicy było to wydarzenie podobne do tego, czym dla chrześcijan miała być ogłoszona przez Nietzschego „śmierć Boga": niepewną, ale napawającą grozą „złą nowiną". Jeżeli była prawdziwa, rozsypywało się centralne wyobrażenie organizujące cały marksistowski ogląd świata. Język, za pomocą którego lewicowi intelektualiści opisywali rzeczywistość, okazał się martwy, jego najważniejsze pojęcia – „wyzysk", „klasa", „rewolucja proletariatu" – archaiczne. Pewien mój znajomy twierdzi nawet, że z myślą Karola Marksa zapoznał się na początku lat 90., gdy odnalazł jego „Manifest komunistyczny" pośród sterty książek, porzuconych po jakiejś zlikwidowanej bibliotece. Dosłownie na śmietniku historii.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS