Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?

Ukazujące się właśnie listy Stanisława Lema i Ursuli K. Le Guin nie tylko dostarczają wiedzy o życiu i poglądach dwojga czołowych twórców science fiction, lecz także unaoczniają prawdę o szarpaninie z systemem komunistycznym.

Publikacja: 22.11.2024 12:10

Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?

Foto: Bettmann Archive/Getty Images

Z dotychczas wydanej książkowo korespondencji Stanisława Lema (z poetką Ewą Lipską, dramaturgiem Sławomirem Mrożkiem, tłumaczem Michaelem Kandelem) wynika, że listy te warte są lektury. W tomie z Mrożkiem jest dużo błaznowania, z kolei w tomie z Kandelem Lem wykłada swe poglądy m.in. na literaturę. Pominięto w nim listy samego Kandela; tym samym „mój najlepszy amerykański tłumacz” został zdegradowany do roli skrzynki pocztowej. W korespondencji Lem jaśnieje jako wybitny stylista, nie krępuje go gorset umiaru, może sobie pozwolić na złośliwości, dłuższe wywody itp.

Najnowszy tom obejmuje listy Lema i Ursuli Le Guin z lat 1972–1984. Pisane są z przerwami, po angielsku, na różne tematy, ale najwięcej tu wieszania psów na science fiction w wydaniu amerykańskim. W jednym z pierwszych listów do Le Guin Lem używa określenia „szmira”, która na terenie literatury może być zajmująca (Dumas) albo nudna. W piśmiennictwie na temat fantastyki z takim terminem się nie spotkałem. Być może w oryginale chodziło o pulp literature, względnie pulp fiction, co słabo obeznany z terminologią tłumacz przełożył jako szmirę. W potocznym znaczeniu szmira to niestrawna pisanina poniżej wszelkiego poziomu; w listach Lem/Le Guin – jeśli mogę się domyślać – chodziłoby raczej o literaturę poczytną, wyzbytą głębszych wartości.

O dziwo, Le Guin zdaje się podzielać pogląd o niskiej jakości produkcji SF w Ameryce. Przypomina, że pisała na ten temat, podoba się jej zdecydowany ton Lema. Wyraźnie bierze jego stronę i apeluje: „Proszę nie porzucać SF. Pozostało nas jeszcze troje, może czworo. Nie może Pan tak zwyczajnie odpalić silników i zostawić nas na pastwę losu”. Ogólnie autor i autorka wykazują wiele rewerencji w stosunku do siebie, tak jakby łączyło ich ścisłe pokrewieństwo dusz artystycznych. Lem jednak jest bardziej zawzięty, Le Guin raczej stonowana. Różnica temperamentów?

Czytaj więcej

„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!

Stanisław Barańczak tłumaczy Ziemiomorze jako Archipelag. Lem przekonuje Le Guin, że tłumaczenie jest doskonałe

Sporo miejsca w korespondencji zajmują okoliczności tzw. sprawy Lema, związanej z odebraniem mu honorowego członkostwa Science Fiction Writers of America. W liście z maja 1973 r. Lem informuje Le Guin, że takie członkostwo posiada, ale już we wrześniu 1976 r. wspomina o liście przewodniczącego SFWA Frederika Pohla, że statut organizacji nie przewiduje członkostwa honorowego, zatem „przyjęcie mnie do tego gremium było pomyłką”. Lema pozbyto się z SFWA elegancko – z przyczyn formalnych. Zarazem nie czyniono przeszkód, by wystąpił o członkostwo zwykłe, z czego Lem nie skorzystał.

Co spowodowało, że SFWA zagięła parol na Lema? Na początku lat 70. Lem dogadał się z Wydawnictwem Literackim, że poprowadzi serię książek „Stanisław Lem poleca”, dostarczając do niej tytułów. Już na samym początku współpracy pojawiły się zgrzyty. Oto na tłumacza książki Le Guin „A Wizard of Earthsea”, którą Lem był oczarowany, wybrano Stanisława Barańczaka, poetę z Poznania, ale też dysydenta i członka KOR-u, niemile widzianego przez komunistyczne władze. Barańczak miał zapis na publikacje jako autor, ale nie jako tłumacz; być może ktoś pomyślał, że trzeba mu dać zarobić trochę grosza. Przekład Barańczaka został jednak w wydawnictwie zablokowany wskutek nacisków z góry i książka Le Guin nie mogła się ukazać.

Lem zwierza się autorce, że jej utwór Barańczak „przetłumaczył doskonale”. Nie jest to cała prawda. Barańczak zlekceważył fakt, że jest to tom rozpoczynający cały cykl Ziemiomorze. Nie znał nazewnictwa w dziedzinie fantasy wynikłego z angielskiej tradycji tego typu literatury i zanadto „spolszczał”. W efekcie nawet tytuł, który brzmi „Czarnoksiężnik z Ziemiomorza” został zmieniony na „Czarnoksiężnik z Archipelagu”. Po przepychankach wywołanych blokadą Lem zagroził wydawnictwu, że jeśli książka Le Guin nie ukaże się rychło, to on wycofa swe nazwisko i zamknie serię. Tak się też stało. O wszystkim informuje w listach Ursulę, z którą w międzyczasie przeszedł na ty.

Philip K. Dick oskarża Stanisława Lema, że go okradł. Co Polak napisał o tym w liście do Ursuli K. Le Guin?

Na zawirowania w ramach SFWA przemożny wpływ miała jednak przygoda z Philipem K. Dickiem, którego „Ubik” inaugurował serię „Stanisław Lem poleca”. Prawdopodobnie Dick, któremu wiecznie brakowało pieniędzy, ujrzawszy nakład książki wynoszący 20 tysięcy egzemplarzy, wyobraził sobie, że autor takiego bestselleru zostanie przez Polskę obsypany mamoną. Polska płaciła, i owszem, ale w złotówkach, nadto autor zagraniczny, chcąc je pobrać, musiał tu przyjechać i wydać je na miejscu. To się Dickowi nie mieściło w głowie i zaczął rozpowszechniać wersję, jak to Lem go okradł. Mało kogo w Ameryce interesowała wersja Lema (którą poznajemy dzięki listom); środowisko tamtejsze zawrzało świętym oburzeniem i w białych rękawiczkach pozbyto się Lema z SFWA. Nie krytyka zatem amerykańskiej SF była tego powodem, tylko rejwach, jaki Dick wszczął wokół należnych mu pieniędzy. Lem zaś klaruje Le Guin, że jest to sprawa wyłącznie pomiędzy wydawcą a agentem pisarza, oni bowiem ustalali warunki umowy.

Usunięcie z SFWA Lema nie zabolało, ponieważ miał to gdzieś. Po pewnym czasie wystąpiła z tej organizacji sama Le Guin, zniesmaczona metodami kolegów pisarzy. Równolegle w Polsce trwały targi na temat wydania tłumaczenia Barańczaka, który pomyślnie zainkasowawszy honorarium, nie brał w nich udziału. Lem zepsuł jubileusz Wydawnictwa Literackiego (WL), głośno mówiąc o blokadzie „Czarnoksiężnika”, a dodatkowo zakończył wydawanie w WL swoich wznowień i rzeczy nowych. Samo przeczytanie w listach o tym kłębowisku absurdów PRL jest nie byle frajdą, bo Lem potrafił być morderczo ironiczny, gdy mu kto nastąpił na odcisk. WL wkrótce potem wpadło na pomysł, że zamiast „Czarnoksiężnika” wyda się inną powieść Le Guin, głośną już w owym czasie „Lewą rękę ciemności”. Chodziło o to, by dwa razy nie płacić honorarium, przy czym wydawnictwo zachowywało się tak, jakby już uzyskało zgodę autorki. Dopiero jej list przypominający, kto jest właścicielem praw do utworu, wprowadził w WL otrzeźwienie. Listy Lema i Le Guin pozwalają zatem zajrzeć za kulisy PRL-owskiego ruchu wydawniczego i prześledzenie, jakie odbywały się machlojki. Redaktorom i stojącym za nimi decydentom wydawało się, że amerykańskich pisarzy można traktować z buta tak samo jak krajowców.

Czytaj więcej

„Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach”: O śmierci i umieraniu

Najbardziej doniosły tom listów Stanisława Lema. Ujawnia prawdę o szarpaninie z systemem komunistycznym

To tylko kilka wątków z bogactwa listów Lema i Le Guin. Miałem podczas lektury wrażenie, jakby autorka „Wydziedziczonych” uczyła się dopiero od Lema arkanów komunistycznej Polski. Listy te są ważne z innego powodu: nastąpiła wymiana myśli pomiędzy czołowymi naonczas przedstawicielami nurtu fantastyki literackiej na świecie. Oboje ocenili kilka znanych sobie dzieł z tej parafii, nader często zgadzając się ze sobą.

Rozpoznali też wady gatunku, który wspólnie uprawiają. Le Guin wygląda na bardziej pogodzoną z panującą praktyką, Lemowi bodaj wydaje się, że SF ogranicza jego możliwości awansu w hierarchiach literackich. Oboje jednak uważają, że są skazani na jej uprawianie z racji specyfiki talentu i zainteresowań. Lem ma ochotę się zbuntować, zapowiada odejście od SF, które wszak nigdy nie nastąpiło, bo skoro ma się do tego gatunku rękę, skoro włożyło się głowę w chomąto z napisem SF, to wyjście nie jest już takie łatwe. Także i o tym traktują omawiane listy, choć może nie w głównej mierze i nie tak wyraźnie, aby rzucało się to w oczy.

Tak czy owak, jest to najbardziej doniosły tom listów Lema z wydanych dotychczas: dostarcza nie tylko wiedzy o życiu i poglądach dwojga czołowych twórców branży SF, ale unaocznia prawdę o szarpaninie z systemem komunistycznym. Nawet oddalenie geograficzne i podległość innemu prawu nie były w stanie uwolnić od tych niemiłych przeżyć literackich luminarzy zza Atlantyku.

Foto: Tomasz Listopadzki/pap

Z dotychczas wydanej książkowo korespondencji Stanisława Lema (z poetką Ewą Lipską, dramaturgiem Sławomirem Mrożkiem, tłumaczem Michaelem Kandelem) wynika, że listy te warte są lektury. W tomie z Mrożkiem jest dużo błaznowania, z kolei w tomie z Kandelem Lem wykłada swe poglądy m.in. na literaturę. Pominięto w nim listy samego Kandela; tym samym „mój najlepszy amerykański tłumacz” został zdegradowany do roli skrzynki pocztowej. W korespondencji Lem jaśnieje jako wybitny stylista, nie krępuje go gorset umiaru, może sobie pozwolić na złośliwości, dłuższe wywody itp.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Tomasz Stawiszyński: Hochsztaplerzy i szaman