Zubrin, inżynier kosmiczny, zajął się na serio projektowaniem wypraw na Marsa, a szczegółowe opisy i instrukcje zamieszcza w swoich książkach. „Czas Marsa” poświęcony był przemieszczeniu się ludzi na Czerwoną Planetę: jak to zrobić, jakim pojazdem, po jakich orbitach, ile przygotować paliwa itp. NASA nie wymyśliła nic lepszego niż wielgachny statek składany na orbicie ziemskiej, targający wszystkie zapasy i paliwo; koszt całej zabawy wyniósłby 400 mld dol. Zubrin pokazał plan dostania się na Marsa za 30 mld i przekonał po długich, a ciężkich zabiegach biurokratów z NASA. Nic dziwnego, że trudno mu się wyzbyć tonów ironicznych wobec molocha. Sekret jest prosty: trzeba w jak największej mierze skorzystać z zasobów Marsa, zamiast tachać każdy kilogram za tysiące dolarów.
Po 30 latach od „Czasu Marsa” dzięki Elonowi Muskowi dysponujemy rakietą marsjańską, a koszty transportu spadły do 500 dol. za kilo ładunku. Plan podróży nazwany Mars Direct wydaje się na tyle realny, że Zubrin poświęca mu ledwo jeden rozdział, a tematem książki czyni już nie samą podróż na Marsa, lecz jego kolonizację. Z baz marsjańskich w miejscach lądowania powstaną osady, a z nich miasta. Czym przyciągnąć emigrantów z Ziemi, by zechcieli zapłacić kilkaset tysięcy dolarów za bilet w jedną stronę?
Czytaj więcej
Sean Carroll zamierza przedstawić kluczowe działy fizyki i pozyskać dla niej „czytelników bez przygotowania”. Czy mu się to udaje?
Jestem wielkim zwolennikiem Roberta Zubrina, podziwiam jego pomysły, tok argumentacji i niesamowite kompetencje naukowe, które widać także w „Nowym świecie na Marsie”. W pewnym momencie Zubrin porzuca jednak kwestie stricte techniczne, a wkracza na poletko politologii. Jak powinna być urządzona społeczność marsjańskiego państwa miasta, żeby imigranci chcieli podejmować ryzyko zamieszkania tutaj? Dotyczy to zwłaszcza kobiet, bez których trudno myśleć o rozwoju kolonii. Zubrin trochę idealizuje, wynosząc pod niebiosa zalety bytowania w miejscu, skąd nawet dobrze nie widać Ziemi. W tym kontekście pojawia się bynajmniej niezawoalowana krytyka dzisiejszego porządku na naszej planecie, a do utrapień Zubrina należą „drapieżni prawnicy” – pewnie z uwagi na kłopoty z rejestrowaniem i ochroną praw patentowych inżyniera.
Wyraźnie artykułuje Zubrin kwestie wolności na Marsie. – Tylko ludzie wolni – powiada – będą zdolni tam przetrwać i wykazać się inwencją wykraczającą poza to, czego wymaga się na Ziemi. Głosi pochwałę wolności jako warunku swobód twórczych, także w dziedzinie techniki. Innymi słowy społeczeństwo Marsa musi odbiegać od rutyny ziemskiej, bo inaczej kolonizacja skończy się klapą. Brzmi to przekonywająco, choć Zubrin wykracza tu poza znane sobie dziedziny.