Kiedy Andriej Amalrik pisał pod koniec lat 60. XX wieku swój słynny esej „Czy Związek Sowiecki przetrwa do 1984 roku?”, upadek ZSRR wydawał się odległy jak najdalsza galaktyka. A raczej w ogóle niemożliwy; przecież cały świat bał się sowieckiej potęgi. Autor zsyłką do łagru zapłacił za odwagę; inaczej być wówczas nie mogło. Dzisiaj inne czasy: kto tylko chce, krytykuje demokrację i depce ją kopytami jak niby przysłowiowa koza gramoląca się na pochyłe drzewo, więc i ja mogę swoje dołożyć. Ale, hola! Związek Sowiecki był przejściową – choć złowrogą – naroślą na ludzkich dziejach; demokracja jest nie tylko jednym z najstarszych ustrojów, ale najbardziej pożądanym. Za wolność i demokrację szli na barykady zwykli ludzie i krwią potwierdzali swój wybór w czasach, gdy nie było jeszcze kart do głosowania. Więc dlaczego dzisiaj jest tak źle?
Czytaj więcej
Czyżby istniało przesławne „prawo naturalne” wpisane w podstawy ludzkiej natury i kierujące postępowaniem zarówno chrześcijanina, jak i buddysty, a również prymitywnego poganina, o ateiście nie wspominając?
Niespokojne ożywienie
Już u zarania demokracji starogreckich miast-państw zdecydowanie nie podobała się ona wielkiemu Platonowi, który opowiadał się za rządami mędrców niezależnych od woli obywateli, kierujących się własnym poczuciem dobra publicznego, nie zaś chwiejnymi wynikami głosowań na kłótliwej agorze. Ale zalety demokracji najdoskonalej opisał prawie 200 lat temu młody arystokrata francuski Alexis de Tocqueville, którego oczarowało, że na ulicach Filadelfii jak równy z równym dyskutują o sprawach publicznych szewc i kupiec, bogacz i biedak, w tym samym stopniu czując się obywatelami swego miasta, stanu i federacji. Pisał potem: „Demokracja nie daje narodowi rządu najbardziej sprawnego, lecz dokonuje tego, co najzręczniejszy rząd nie jest w stanie dokonać: rodzi w całym organizmie społecznym niespokojne ożywienie, przemożną siłę i energię, które nie mogłyby bez niej zaistnieć i które – przy sprzyjających okolicznościach – mogą zdziałać cuda. Na tym polega jej prawdziwa wyższość”.
Istotą demokracji nie jest tylko głosowanie, ale nade wszystko spór, bo różne partie lub grupy spierają się o cele i sposób rządzenia, ale z wzajemną dobrą wolą i troską o dobro wspólne. Wtedy wyborca jest w stanie rozumnie rozróżnić ich programy i głosować z obywatelskim przekonaniem, że odpowiada to interesom jego własnym i kraju, w którym żyje. Tak było w czasach Tocqueville’a i Peryklesa, bowiem – uważana za wzorcową – demokracja ateńska była ustrojem małych państewek miejskich, gdzie wszyscy wolni obywatele jako tako się znali, wiedzieli, który z nich jest mężem godnym zaufania, a który wielomównym szalbierzem, dlatego partie były zbędne. Kiedy więc spotkali się na miejskiej agorze, aby decydować o wspólnych sprawach i wybierać władze, podejmowali względnie rozumne decyzje, chociaż nie bez błędów i kłótni.
Niewiele większa była stolica nowo powstałych Stanów Zjednoczonych. Znała się także między sobą polska i litewska szlachta zbierająca się na lokalnych sejmikach, bo tam głosowano na posłów i sędziów. Ale już XIX-wieczny triumf demokracji w Ameryce, a potem w Europie, wytworzył nową sytuację: demokracja stała się masowa, wyborca nie mógł wiele wiedzieć o obliczu, etyce i poglądach osób wybieranych. Dlatego tam, gdzie całe tłumy mają prawo głosu, między wyborcą a kandydatami wyrosły partie polityczne skupiające aktyw o wyrazistych poglądach i współzawodniczące o poparcie szerokiej publiki. Wyborca nie był jednak bezbronny wobec propagandowych sloganów: partie różniły się od siebie, zarówno ubogi robotnik, jak i syty mieszczuch mogli znaleźć coś, co odpowiadało ich poglądom i dążeniom. Za doradcę służyła im drukowana prasa, gdzie mogli zapoznać się z programami partii, przeczytać krytyczne artykuły. Podobną rolę spełniały przedwyborcze wiece.