Czy demokracja przetrwa do 2084 roku?

To, czego jesteśmy świadkami, to zupełnie nowy ustrój naprzemiennej „tyranii wyborczej”, w którym zmieniają się u władzy dwa nienawidzące się autorytaryzmy. Ze staroświeckiej demokracji została tylko atrapa głosowania.

Publikacja: 22.11.2024 16:00

Czy demokracja przetrwa do 2084 roku?

Foto: AdobeStock

Kiedy Andriej Amalrik pisał pod koniec lat 60. XX wieku swój słynny esej „Czy Związek Sowiecki przetrwa do 1984 roku?”, upadek ZSRR wydawał się odległy jak najdalsza galaktyka. A raczej w ogóle niemożliwy; przecież cały świat bał się sowieckiej potęgi. Autor zsyłką do łagru zapłacił za odwagę; inaczej być wówczas nie mogło. Dzisiaj inne czasy: kto tylko chce, krytykuje demokrację i depce ją kopytami jak niby przysłowiowa koza gramoląca się na pochyłe drzewo, więc i ja mogę swoje dołożyć. Ale, hola! Związek Sowiecki był przejściową – choć złowrogą – naroślą na ludzkich dziejach; demokracja jest nie tylko jednym z najstarszych ustrojów, ale najbardziej pożądanym. Za wolność i demokrację szli na barykady zwykli ludzie i krwią potwierdzali swój wybór w czasach, gdy nie było jeszcze kart do głosowania. Więc dlaczego dzisiaj jest tak źle?

Czytaj więcej

Kim jesteś, ateisto

Niespokojne ożywienie

Już u zarania demokracji starogreckich miast-państw zdecydowanie nie podobała się ona wielkiemu Platonowi, który opowiadał się za rządami mędrców niezależnych od woli obywateli, kierujących się własnym poczuciem dobra publicznego, nie zaś chwiejnymi wynikami głosowań na kłótliwej agorze. Ale zalety demokracji najdoskonalej opisał prawie 200 lat temu młody arystokrata francuski Alexis de Tocqueville, którego oczarowało, że na ulicach Filadelfii jak równy z równym dyskutują o sprawach publicznych szewc i kupiec, bogacz i biedak, w tym samym stopniu czując się obywatelami swego miasta, stanu i federacji. Pisał potem: „Demokracja nie daje narodowi rządu najbardziej sprawnego, lecz dokonuje tego, co najzręczniejszy rząd nie jest w stanie dokonać: rodzi w całym organizmie społecznym niespokojne ożywienie, przemożną siłę i energię, które nie mogłyby bez niej zaistnieć i które – przy sprzyjających okolicznościach – mogą zdziałać cuda. Na tym polega jej prawdziwa wyższość”.

Istotą demokracji nie jest tylko głosowanie, ale nade wszystko spór, bo różne partie lub grupy spierają się o cele i sposób rządzenia, ale z wzajemną dobrą wolą i troską o dobro wspólne. Wtedy wyborca jest w stanie rozumnie rozróżnić ich programy i głosować z obywatelskim przekonaniem, że odpowiada to interesom jego własnym i kraju, w którym żyje. Tak było w czasach Tocqueville’a i Peryklesa, bowiem – uważana za wzorcową – demokracja ateńska była ustrojem małych państewek miejskich, gdzie wszyscy wolni obywatele jako tako się znali, wiedzieli, który z nich jest mężem godnym zaufania, a który wielomównym szalbierzem, dlatego partie były zbędne. Kiedy więc spotkali się na miejskiej agorze, aby decydować o wspólnych sprawach i wybierać władze, podejmowali względnie rozumne decyzje, chociaż nie bez błędów i kłótni.

Niewiele większa była stolica nowo powstałych Stanów Zjednoczonych. Znała się także między sobą polska i litewska szlachta zbierająca się na lokalnych sejmikach, bo tam głosowano na posłów i sędziów. Ale już XIX-wieczny triumf demokracji w Ameryce, a potem w Europie, wytworzył nową sytuację: demokracja stała się masowa, wyborca nie mógł wiele wiedzieć o obliczu, etyce i poglądach osób wybieranych. Dlatego tam, gdzie całe tłumy mają prawo głosu, między wyborcą a kandydatami wyrosły partie polityczne skupiające aktyw o wyrazistych poglądach i współzawodniczące o poparcie szerokiej publiki. Wyborca nie był jednak bezbronny wobec propagandowych sloganów: partie różniły się od siebie, zarówno ubogi robotnik, jak i syty mieszczuch mogli znaleźć coś, co odpowiadało ich poglądom i dążeniom. Za doradcę służyła im drukowana prasa, gdzie mogli zapoznać się z programami partii, przeczytać krytyczne artykuły. Podobną rolę spełniały przedwyborcze wiece.

Taka demokracja, będąc masową, nie przestawała być obywatelską. Opinię publiczną kształtowały drukowane gazety i tygodniki starające się utrzymać rozwagę w komentowaniu rzeczywistości, ale różniące się orientacją polityczną. Ambicją poważnego dziennikarstwa była bezstronność i oddzielenie komentarza od informacji. Naruszyła to telewizja, internet zniszczył do reszty; ale nawet nie dlatego, że nowe media nie zostawiają czasu do namysłu, za nic mają refleksję i głębszy rozum, a opuszczone miejsce oddają we władanie rozchybotanym emocjom. Nade wszystko dlatego, że zniszczone zostało tradycyjne i wyważone dziennikarstwo – poszukujące prawdy i kierujące się dobrem społeczności – na rzecz jazgotliwej wielości różnych i nieraz sprzecznych ze sobą punktów widzenia, które z prawdą mogą nie mieć nic wspólnego, byleby tylko przynosiły reklamowe zyski. Nie ma już głównego i wyważonego nurtu, nikt nie znajdzie czasu na namysł i refleksję, bo w tej rozmigotanej rzeczywistości zawsze dostrzeże dla siebie dogodną niszę, gdzie usłyszy i zobaczy tylko to, co zgodne z jego poglądami i nie narusza jego przesądów. Nie ma już autorytetów ważnych dla wielkich wspólnot, jest za to mnogość osobnych „baniek informacyjnych”, nie ma już prawdy, z którą trzeba się liczyć, bo cokolwiek i gdziekolwiek zostanie powiedziane, jest jednakowo prawdopodobne; ponieważ nie istnieje prawda, nie ma też kłamstwa.

Media społecznościowe dały wszystkim użytkownikom licencję na wymierzanie sprawiedliwości bez należytego procesu. Platformy takie jak X (dawny Twitter) stają się Dzikim Zachodem, gdzie samozwańczy stróże prawa nie odpowiadają przed nikim.

Demokracja wymaga wspólnoty i poszanowania wspólnego dobra, do którego dążymy różnymi drogami, współzawodnicząc o głosy wyborców. Ponieważ się nie porozumiewamy, to się nie rozumiemy. Ponieważ się nie rozumiemy, to tylko wzajemnie się nienawidzimy. Tocqueville’owskie „niespokojne ożywienie” zastąpiła wymiana wyzwisk przypominająca wzajemne walki rozjuszonych kiboli na stadionach. W udzielonym w 2018 roku wywiadzie Steve Bannon, były doradca Donalda Trumpa, powiedział, że najlepszą receptą na media jest „zalanie ich falą gównianych treści”.

Wiosna Europy, jesień demokracji

Ale może tak się dzieje dlatego, że demokracja jest bardzo wrażliwą i wymagającą pielęgnacji rośliną? Nie wyrośnie byle jak i byle gdzie, w społeczeństwie do tego nieprzygotowanym, tylko dlatego, że jakimś zbiegiem okoliczności obalono właśnie znienawidzonego dyktatora i trzeba uformować nowe władze. Jest na to aż nadto wiele przykładów, dość przywołać ostatnie: Afganistanu, Iraku, Syrii czy Libii, by wymienić tylko najbardziej drastyczne i krwawe. Lepiej byłoby dla świata i udręczonych wojną domową obywateli pozostawić skompromitowanego watażkę u władzy, niż pogrążać kraj w plemiennej rzezi, gdzie każdy walczy z każdym, a nienaganne demokracje zachodnie sprzedają śmiercionośną broń temu, kto za nią zapłaci.

Można wymienić mniej drastyczne przykłady – a i miejsce dla Polski się tu znajdzie – gdzie po wspaniałym prodemokratycznym zrywie kolejne rządy stają się coraz bardziej oderwane od społeczeństwa, coraz głębiej skorumpowane, skłonne do przekupywania obywateli dotacjami, a pewnie i do fałszowania wyborów. Czołowymi przykładami w tej grupie są Rosja – na strasznej drodze od euforii jelcynowskiego zwycięstwa nad puczem twardogłowców w 1991 roku aż do dzisiejszej dyktatury putinowskiej i jej napaści na Ukrainę – i Republika Południowej Afryki: od szlachetnego przywództwa Nelsona Mandeli aż po coraz gorszych watażków na szczycie.

By zaistniała i utrzymała się demokracja, musi wpierw uformować się w państwie dość silna i liczna grupa obywateli zainteresowanych jej trwaniem, wyznających wspólne wartości z godnością i wolnością człowieka na czele, gotowych te wartości wspierać, a nawet o nie walczyć. Biedak nie jest wsparciem dla demokracji, choćby nawet miał prawo głosu; zbyt absorbuje go zdobycie środków utrzymania, męczy ciężka i przynosząca mizerne efekty robota. Klasa średnia – właściciele niewolników w starożytności, szlachta w polsko-litewskiej Rzeczypospolitej, mieszczaństwo i zamożni chłopi w zachodniej Europie – zaczyna czuć swą siłę i domagać się należnych praw, gdy ma już na tyle wytchnienia, by ogarnąć wzrokiem świat wokoło, i dość środków, by uznać, że nie jest to czas zmarnowany.

Demokracja to kompromis, poszanowanie przeciwnika, który przegra, uwzględnienie także racji mniejszości. Funkcjonuje tylko wtedy, gdy lud rozumie państwo i nim się zajmuje; gdy traci zainteresowanie, wybory stają się byle jakie, a kontrola żadna. Zaledwie 30 lat po europejskiej „wiośnie demokracji” odczuwamy jej jesień albo nawet mroźną zimę.

Nie jest demokracja dzieckiem kultury chrześcijańskiej, chociaż w niej się najbujniej rozwinęła. Przecież powstała najpierw w państwach-miastach starożytnej Grecji setki lat wcześniej, nim narodziło się chrześcijaństwo. W politeistycznej i niezbyt rygorystycznej religii starogreckiej wielość prawd i uzgadnianie ich w dyskusji było oczywistością. Monoteistyczne chrześcijaństwo – tak jak podobnie oddające cześć jedynemu Bogu judaizm i islam – uznają jedyną i niepodlegającą dyskusji prawdę; co od niej odbiega, jest godnym potępienia bezbożnictwem, albo przynajmniej herezją. W Europie pierwszym parlamentem był islandzki Althing ustanowiony w X wieku, gdy na wyspie panowało jeszcze pogaństwo.

Demokracja jest więc pomysłem świeckim, a religia bywa dla niej źródłem nie tylko wartości, ale i kłopotów. Ale jedynie chrześcijaństwo w wersji zachodnioeuropejskiej najwyżej podnosi godność człowieka jako dziecka Bożego i akceptuje jego wolność. Jednocześnie jest to myśl heretycka, bo burzy hierarchiczny porządek Królestwa, nawet jeśli jest to Królestwo Boże. Tkwi w tym sprzeczność, a jednocześnie nierozerwalny związek: demokracja nie mogłaby zaistnieć i rozwinąć się bez religii jako źródła wartości, ale jednocześnie tę religię rozsadza przez swoje wolnomyślicielstwo.

Czytaj więcej

Między integracją a kołchozem. Jak to było z tą UE i praworządnością

Jeśli nie liberalna, to jaka?

Demokracja jest dzieckiem wolności: nie równą jej siostrą, lecz tylko dzieckiem niezdolnym do życia bez matczynej opieki. Wyrasta dopiero wtedy, gdy wolność zapuści korzenie, bez niej nieuchronnie upada. Jeśli tak, to jedyną postacią demokracji zasługującą na to miano jest demokracja liberalna. Zapewnia wolność wszystkim; nie tylko tym, którzy wygrali wybory, ale pokonanym przeciwnikom, także wszelkim mniejszościom: etnicznym, religijnym, seksualnym i jakie tylko mogą zaistnieć.

Tych, którzy przegrali, należy szanować nie tylko ze względu na przyzwoitość, ale i przezorność: kiedyś znów mogą wygrać i spuścić manto zwolennikom obecnej władzy, chociaż są partie, które tej prostej – zwykle zawartej w konstytucji – zasady wciąż nie pojmują. Jak bowiem szanować tych, których wartości nie podzielamy, a zwłaszcza takich, co nas denerwują; niech więc siedzą cicho i nie rzucają się zbytnio w oczy! Ale oni z kolei – powołując się na równość – też domagają się praw takich jak rządząca większość. Trzeba więc uznać, że albo zwycięzcy wyborów zawsze mają rację, w myśl średniowiecznej zasady: „czyja władza, tego religia”. Albo też ustanowić umocowane w konstytucji instytucje stojące na straży praw i poszanowania mniejszości i tak się zwykle dzieje: mamy więc trybunał konstytucyjny, różne sądy odwoławcze, rozmnożonych coraz bardziej rzeczników praw obywatelskich, praw kobiet albo dziecka, mniejszości etnicznych lub seksualnych i tak dalej…

Demokracja liberalna jest przeto w coraz większym stopniu wymuszana przez niewybieralne, zwykle sędziowskie instancje ważniejsze niż głos wyborczej większości i stopniowo zmienia się na tej drodze w niedemokratyczny liberalizm. Może większość w końcu pogodziłaby się z tą uciążliwą tolerancją, ale demagogia także tutaj pitrasi polityczną pieczeń. „Mniejszości narodowe to agentury obcych mocarstw!” – woła. „LGBT chce zniszczyć obyczaje i seksualizować dzieci!”. Podobnie, kobiety są głupsze, bachory mają czuć respekt przed pasem, heretycy niech ukorzą się przed wyznaniem większości, a niepełnosprawni nie pchają w miejsca publiczne. No i znajduje to wdzięczny odzew, tym bardziej że – skoro wszyscy są równi i wszystkie racje są tak samo ważne – to mniejszości coraz więcej chcą dla siebie i coraz natarczywiej pragną prezentować swoją obecność. W tej sieci sprzeczności coraz powszechniejsze uznanie zyskuje modne dziś określenie „nieliberalna”, ale jednocześnie traci samo pojęcie demokracji jakiejkolwiek. Więc nie dziwmy się frustracji obywateli.

Przez to załamuje się liberalny model państwa, który opierał się na paradygmacie różniących się programowo, lecz kierowanych dobrą wolą sił politycznych okresowo zmieniających się u władzy. Można inaczej powiedzieć, że demokracja jest tożsama z wzajemną tolerancją osób silnych w swych poglądach, lecz szanujących poglądy odmienne, kierujących się dobrą wolą i poczuciem wspólnego dobra. Niestety, wraz z odpływem dobrej woli wzbiera nie tylko populizm, ale też „sadopopulizm”; chodzi o przywalenie przeciwnikom, uprzykrzenie im życia po naszym zwycięstwie. Łatwiej jest obrażać przegraną mniejszość i chwalić nad miarę zwycięzców, niż dbać o dobrostan wszystkich.

Nie istnieje „szlachetny lud” wedle Diderota, Rousseau i Marksa; jest tylko chwiejna, targana emocją i sprzecznymi interesami, nieraz nieobliczalna większość. W ten sposób demokracja liberalna zjada sama siebie i coraz więcej wyborców jest z niej niezadowolonych.

Najlepszy ze złych ustrojów

Równość jest bowiem największym, choć ukrytym wrogiem demokracji. Zapominamy, że demokracja ateńska była jednak elitarna: prawo głosu mieli tylko ojcowie rodzin, właściciele niewolników. Nikomu nie przyszłoby do głowy nadanie praw obywatelskich kobietom, cudzoziemcom albo okolicznym wieśniakom.

Bardzo długo lud starał się dorównać elitom, a elity uważały, że ich obowiązkiem jest podnoszenie poziomu ludu. Dziś już tak nie jest; liczy się błysk, charyzma (często dęta), forsa do ręki, pierwsze wrażenie, przypieprzenie wrogowi. Nie ma strategii, jest marketing. Brytyjski światowej sławy historyk Arnold Joseph Toynbee pisał przed kilkudziesięcioma laty: „Jeżeli lud naśladuje elity, to kultura się rozwija. Jeśli zaś elity zaczynają naśladować prosty lud, kultura się zwija”.

Zaczynamy w ten sposób pojmować przewidującą niechęć, jaką do demokracji żywił Platon; może więc pójść za jego radą i powierzyć rządy filozofom, tej elicie elit? Owszem, wypróbował to stalinowski komunizm – ze skutkiem dotkliwie nam znanym – powierzając rządy elicie partii mieniącej się „robotniczą”. Są zresztą inni chętni do eksperymentu, choć inaczej nas kuszą i inaczej nazywają swoje organizacje. Nie będę im robił reklamy. Chcę tylko pokazać rozmiar i głębię dzisiejszych kłopotów z demokracją. Ten sam Alexis de Tocqueville, który tak chwalił w swym fundamentalnym dziele młodą demokrację amerykańską, utyskiwał, że powszechne głosowanie preferuje gładkie miernoty schlebiające wyborcom, a utrudnia dojście do władzy jednostkom wybitnym, mogącym stać się wyprzedzającymi swój czas przywódcami.

W tym ostrzeżeniu sprzed prawie 200 lat jest odpowiedź na zarzut słabości dzisiejszych polityków demokratycznych, na brak wśród nich kandydatów na mężów stanu. Nawet w Polsce – która jeszcze niewiele ponad 30 lat temu dzielnie walczyła o demokrację – badania opinii publicznej wykazują tęsknotę za „dobrym dyktatorem”, który zaprowadzi sprawiedliwy ład bez demokratycznego bałaganu, sejmowych kłótni i kolejnych afer. Ba, tylko jak wyłaniać „dobrego dyktatora”? Wszelkie doświadczenia ludzkości – których doświadczaliśmy także na własnej skórze – są nieodmiennie przykre: obojętnie, czy z nadania dynastii, ideologicznej utopii lub zamachu stanu, każdy samowładca bez demokratycznych mechanizmów kontroli nieuchronnie staje się popełniającym karygodne błędy, znienawidzonym tyranem.

Jeszcze jedno trwałe zjawisko kształtuje krajobraz dzisiejszej polityki: upodobnienie programów zwalczających się partii. Prognozowany przez Francisa Fukuyamę „koniec historii” w jakiś jednak sposób nastąpił: okazało się, że gospodarka jest wszędzie taka sama i rozwijać się może tylko według kapitalistycznego modelu. Obojętnie więc, na kogo oddamy głos – na konserwatystów, liberałów czy socjaldemokratów – wynik będzie podobny. Partie bowiem mogą się różnić w sprawach obyczajowych czy kulturowych, ale nie gospodarczych i nawet socjalnych. Ponieważ nadal współzawodniczą o nasze głosy, starają się zaostrzać te różnice, aż do obrzucania się obelgami. Sprzyja to demagogom i populistom wszelkiej maści, których nie krępuje realność obietnic ani skomplikowana materia rządzenia współczesnym państwem. Oni mają prostą receptę na wszystko, byle tylko oddać im władzę. Populizm jest bękartem demokracji, w innych ustrojach nie występuje na większą skalę. Ale tylko w demokracji trzeba tak się opatulić owczą skórą, aby choć jeden raz opanować parlament, wykorzystując nostalgię obywateli sfrustrowanych marną teraźniejszością. „Najlepszym argumentem przeciwko demokracji jest pięciominutowa rozmowa z przeciętnym wyborcą” – powiedział kiedyś Winston Churchill.

Ale według tego samego – dawno nieżyjącego – brytyjskiego polityka demokracja jest „najlepszym ze złych ustrojów”. Lecz gdzie jest ten ustrój dobry? Popatrzmy z innej strony: przy wszystkich swoich wadach demokracja stworzyła największe i najbardziej trwałe potęgi świata. Nawet kilka wieków temu polsko-litewska Rzeczpospolita – jako demokratyczna monarchia ówczesnej szlachty – była w okresie rozkwitu mocarstwem wyprzedzającym swymi instytucjami ówczesny zachód Europy.

W dzisiejszym świecie demokracja sprawdza się nie tylko w USA czy Unii Europejskiej; nawet biedne państewka demokratyczne nie głodują, nie ma tam rzezi, nie konstruują bomby atomowej zamiast zaspokojenia elementarnych potrzeb obywateli. Zajmują się tym tylko dyktatury. A przecież utyskiwania na demokrację słychać jak świat szeroki.

Czytaj więcej

Nauka i wiara. W poszukiwaniu sensu życia

Solidarność idiotów

Starożytni Grecy nie nazywali „idiotami” pospolitych głupków – jak my dzisiaj – lecz ludzi obojętnych wobec spraw publicznych, niemających ochoty do sprostania prawom i obowiązkom obywatela. W demokratycznych państwach-miastach starożytności taka orientacja nie była powodem do chluby. Inaczej dzisiaj; współczesna polityka sprzyja idiotom, choć ich w ten sposób nie nazywa, raczej im schlebia. Do nich przede wszystkim odwołuje się wszelki populizm, demagogia i polityczna szarlataneria; na ich leniwy rozum i krótką pamięć liczy.

Bardzo się rozmnożyli nie tylko od czasów Peryklesa, ale Tocqueville’a. Przede wszystkim przez coraz większą komplikację spraw publicznych: kiedyś rządzenie było jako tako proste, trzeba było tylko dobrej woli i odpowiedzialności. Jeszcze Marks lekkomyślnie pisał, że kucharka w komunizmie będzie mogła rządzić. Dziś trzeba wiedzy, sprawy się pokomplikowały, ekonomia jest nauką trudną, a jej rezultaty niepewne, globalizacja sprzęgła świat w jeden wielki organizm. Gospodarka to jeszcze nie wszystko; w polityce wciąż nadeptujemy na problemy psychologii czy też prawa krajowego albo międzynarodowego. Tymczasem owej kucharce od Marksa wciąż się zdaje, że nie przekracza to zakresu jej pojmowania, a jak czegoś biedna nie ogarnia, to jest pewna, że „oni” – na złość prostemu człowiekowi – wszystko pochachmęcili albo rozkradli. Podobnie zbliżenie programów tradycyjnych partii politycznych, brak głębszych różnic między socjaldemokracją a konserwatyzmem, ma za zblatowanie umocowanych u władzy elit, które trzeba wreszcie przepędzić, a najlepiej zamknąć w kryminale.

W ostatnich latach napisano grube tomy o przyczynach narastającego w całym świecie populizmu, a on jest tylko nostalgiczną tęsknotą za „starymi, dobrymi czasami”, kiedy wszystko było jasne, proste i zrozumiałe, kiedy byle wiejski mędrek bez trudu pojmował, „jak jest”, a głosowanie było równie oczywiste jak decyzja o śmierci gladiatora na arenie. Populizm liczy na głosy takich właśnie pogubionych prostaków. „Macie rację, jesteście najlepsi, nie musicie wstydzić się swojego nieuctwa! Jesteście solą ziemi, a nasz kraj znowu będzie wielki, jeśli tylko przepędzimy złodziei, darmozjadów i kosmopolitów!”. Jeśliby jakiś światły, choć naiwny przywódca usiłował spokojnie tłumaczyć ludziom, o co w tym wszystkim chodzi, skłaniał swój elektorat do myślenia i poszerzania horyzontów, to na pewno przegrałby wybory z prostakiem, byle mocnym w gębie.

To jest właśnie postpolityka. To jest współczesna odpowiedź na niepokój Tocqueville’a zastanawiającego się, czemu demokracja amerykańska nie wynosi do władzy najlepszych, tylko średniaków. W obrębie takiej demokracji schlebiający „idiotom” populizm nieuchronnie przekształca się w „sadopopulizm”; bo zagubiony w tym wszystkim wyborca czuje się pewniej, gdy widzi, jak wybrany przezeń rząd ostro postępuje z wszelkiej maści „innymi” i tępi odmienne od większości zdanie.

Wiedział o tym dobrze XX-wieczny faszyzm, ale już wcześniej Bertrand Russell twierdził, że demokracja tym się różni od dyktatury, że w pierwszej wolno głupcom głosować, ale w dyktaturze wolno głupcom rządzić. Postpolityka jest pasożytem zabijającym demokrację: niszczy świadomego wyborcę, zamienia ludzi w stadionowych kiboli, przekształca dyplomację, wojskowość i sądownictwo w zdziecinniały spektakl emocji.

Jeśliby partie, zabiegając o głosy „idiotów”, usiłowały ich do czegoś rozumnie przekonać, wywołałyby tylko ich oburzenie. Więc już od dawna nie przekonują, jedynie im demagogicznie schlebiają. Tak w imię troski o wyborczy wynik zanika rozum i dobra wola, bo przeciwnika można pokonać tylko wrzaskiem, złością i podobnymi emocjami. „Puste beczki i głupcy robią najwięcej hałasu” – przewidująco napisał Plutarch w bardzo dawnych czasach.

Buty PiS

Widać to dobrze zarówno w Polsce, jak i gdzie indziej. Świadomemu aktywowi PiS pod wodzą Jarosława Kaczyńskiego udało się zmobilizować dostatecznie liczną hordę kiboli, by wygrać wybory w 2015 roku. Nie było to trudne, bo Platforma rządziła dostatecznie długo, by się znudzić jej „ciepłą wodą w kranie”, a „sadopopulizm” rozkręcony pod hasłami „wstawania z kolan” i powrotu do tradycyjnego patriotyzmu w sam raz jest atrakcyjny dla po starogrecku rozumianych „idiotów”. Może nawet do wyborczego zwycięstwa nie było konieczne przekupienie wyborców obietnicą 500+.

Aby umocnić się przy władzy, rządząca partia jak najszybciej opanowała publiczne radio i telewizję, czyniąc z nich własną tubę propagandową; jednak dla podporządkowania sądownictwa nie wystarczył uległy prezydent, niezbędne było łamanie konstytucji. Mimo protestów mniejszości dokonano i tego, powołując się na poglądy Carla Schmitta, nawiasem mówiąc antysemity i członka NSDAP. Twierdził on, że demokracja sprawdza się tylko w czasach spokoju i prosperity; gdy pojawia się zagrożenie, wola narodu (suwerena), której uosobieniem jest wybitny przywódca, musi stanąć ponad prawem. Trudno by takie zdania nie łechtały mile próżności każdego watażki i autokraty, zwłaszcza dalekiego od wybitności.

Kiedy przeciwna drużyna – dzięki mobilizacji nie tylko swoich kiboli (twardego elektoratu Platformy), ale rzesz biernego dotąd społeczeństwa zaniepokojonego niszczeniem demokracji – zwyciężyła w wyborach 15 października ubiegłego roku, stanęła przed trudnym dylematem. Działając tylko w niekwestionowanym obrębie istniejącego prawa, trzeba byłoby pogodzić się z prawie dwuletnim pozostawieniem w rękach przegranej partii radia i telewizji, prokuratury, Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego, systemu powoływania i awansowania sędziów. Wszelkie zmiany ustawodawcze zmierzające do przywrócenia normalności są blokowane przez prezydenta, wciąż uległego wobec poprzedniej drużyny. Zmiany są możliwe tylko przez manipulacje na granicy prawa, przez obchodzenie nie tyle konstytucji, ile obowiązujących wciąż ustaw, których aktualny prezydent zmienić nie pozwoli.

Takie działania wywołują oczywiście gwałtowny protest obecnej opozycji, która nie chce pamiętać, jak sama to robiła, będąc u władzy. Obecna opozycja liczy więc na krótką pamięć i leniwe umysły wyborców; słuszna to rachuba, gdy chodzi o własną drużynę, albo po starogrecku rozumianych „idiotów”, ale tu i ówdzie istnieją wciąż resztki niegdysiejszych obywateli…

Obecny premier, zapowiadając dalsze kroki w tym kierunku, nazwał to „demokracją walczącą”, stwierdzając, że zwycięska koalicja musi stosować takie metody, bo pozostawanie na gruncie obowiązującego prawa groziłoby paraliżem państwa. To prawda; zwycięska koalicja 15 października musiała więc wejść w buty PiS. Tylko jak z nich wyjść?

Czytaj więcej

A co to jest prawda. Demokracja nie godzi się z relatywizmem

Ostatnie stadium ludowładztwa

Czy ustrój, w którym zmieniają się u władzy nie dwie partie reprezentujące różne interesy i ideologie, preferujące odmienne sposoby rządzenia, jak konserwatyści i laburzyści w Wielkiej Brytanii czy republikanie i demokraci w USA, ale dwie przeciwstawne drużyny kiboli, które różni tylko wzajemna niechęć i narosłe pretensje, jest jeszcze demokracją? Czy jesteśmy skazani na wzajemne następstwo drużyn, a może watah, które pod różnymi totemami spierają się na śmierć i życie nie wiadomo o co, bo na pewno nie o dobro wspólne? Czy jedyną decyzją, przed jaką stoi obywatel wyposażony w kartę wyborczą, jest głosowanie na watahę przeciwną, bo obecna zraża go szybko, a jeszcze szybciej nudzi, zaś tworzenie nowych partii zablokował system dotacji budżetowej?

Nie, to na pewno nie jest demokracja, to jest zupełnie nowy ustrój naprzemiennej „tyranii wyborczej”, w którym zmieniają się u władzy dwa nienawidzące się autorytaryzmy. Ze staroświeckiej demokracji została tylko atrapa głosowania.

Dzieje się tak nie tylko u nas czy w USA. Stało się już na Węgrzech, zmierza ku temu Słowacja, ale ma to miejsce i w jądrze Zachodu: we Włoszech chociażby. Także we Francji, jeśli wybory wygra Front Narodowy, to samo w Niemczech po dalszych sukcesach AfD. „Demokracja nieliberalna” wedle autorytarnej koncepcji Carla Schmitta ma zmagać się z „demokracją walczącą” jego przeciwnika, niemieckiego konstytucjonalisty żydowskiego pochodzenia Karla Loewensteina, który uniknął Zagłady, w porę wyjeżdżając do Ameryki, a po powrocie osobiście aresztował Schmitta. Coraz częściej pojawiają się na szczęście ludzie, którzy na taki kres demokracji się nie godzą. W USA słychać na przykład o grupie republikańskich kongresmanów młodszego pokolenia, przeciwstawiających się powszechnemu w tej partii i bezkrytycznemu poparciu dla Trumpa. Są to najczęściej byli wojskowi lub byli funkcjonariusze CIA, dla których „trumpizm” jest zaprzeczeniem etosu służby publicznej, którym przesiąkli, gdy nosili mundur i narażali życie. Czy uratują najważniejszą demokrację dzisiejszego świata, tak jak gdzieniegdzie wojskowy zamach stanu ratował wartości, chociaż najczęściej deptał je i pogrążał?

Czy Donald Tusk będzie umiał wyjść z PiS-owskich buciorów, które musiał włożyć na początku drogi odbudowy demokracji po ubiegłorocznych wyborach? Wątpię, te chodaki nabierają powabu w miarę użycia; im dłużej masz je na nogach, tym są wygodniejsze. Łatwiej w nich rządzić, nie trzeba zbyt dokładnie analizować kodeksów, przejmować się takimi niuansami, jak prawa człowieka, służba cywilna albo niezależność prokuratury. Nie ma demokracji dla wrogów demokracji!

Gdyby myślał i działał przeciwnie, okazałby się nie tylko mężem stanu, ale i człowiekiem szlachetnym. Tylko taki mógłby w imię wyższych wartości działać przeciwko sobie, widząc, że jedynie tak można powstrzymać zsuwanie się demokracji po równi pochyłej „naprzemiennego autorytaryzmu”. Jest bowiem oczywiste, że po którymś wyborczym przeskoku silniejsza koteria sięgnie po wszystko; zostanie naga siła tyranii.

Nikt nie będzie żałował nieboszczki demokracji: przecież tylko autokracje i dyktatury są stabilne, zapewniają obywatelom bezpieczeństwo, chronią rodziny i tradycyjne wartości. A demokracje są podzielone, chaotyczne i słabe; okazują się zdegenerowane w sensie moralnym, szerzy się w nich zepsucie. Dlatego demokracja w starym stylu nie dotrwa nawet do 2084 roku.

Kiedy Andriej Amalrik pisał pod koniec lat 60. XX wieku swój słynny esej „Czy Związek Sowiecki przetrwa do 1984 roku?”, upadek ZSRR wydawał się odległy jak najdalsza galaktyka. A raczej w ogóle niemożliwy; przecież cały świat bał się sowieckiej potęgi. Autor zsyłką do łagru zapłacił za odwagę; inaczej być wówczas nie mogło. Dzisiaj inne czasy: kto tylko chce, krytykuje demokrację i depce ją kopytami jak niby przysłowiowa koza gramoląca się na pochyłe drzewo, więc i ja mogę swoje dołożyć. Ale, hola! Związek Sowiecki był przejściową – choć złowrogą – naroślą na ludzkich dziejach; demokracja jest nie tylko jednym z najstarszych ustrojów, ale najbardziej pożądanym. Za wolność i demokrację szli na barykady zwykli ludzie i krwią potwierdzali swój wybór w czasach, gdy nie było jeszcze kart do głosowania. Więc dlaczego dzisiaj jest tak źle?

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach