Rewolucja sensu
Co zrobić z taką wiedzą? Jak żyć? Tak jak antyczni filozofowie-stoicy, tak jak osoby przedstawione w najlepszych dziełach filozofii egzystencjalnej – u wczesnego Sartre’a czy u Camusa, a wcześniej u Conrada – mamy iść przez okrutny świat z podniesioną głową, służąc dobru tam, gdzie jest to możliwe, świadomi i wolni, bo „królestwo moje nie jest z tego świata”; pewni, że na tym padole nie czeka nas żadna nagroda. Różnica w tym, że stoikom i egzystencjalistom towarzyszy osamotnienie i niepewność, a chrześcijanie nie tylko wierzą w zmartwychwstanie, ale powinni pojąć, że są Bogu potrzebni i przez to warci o wiele więcej niż potulne owieczki. Może właśnie dlatego to przesłanie jest tak trudne, a droga tak ciężka? A może przez skazanie na taką drogę wznosimy się aż do poziomu boskiego? Nie wiem, bom tylko człowiek.
Dlaczego jednak – pomimo wszystko – idę do kościoła? Nie tylko w niedzielę. Opowiadając się za racjonalnością, tutaj na pierwszym miejscu postawię irracjonalną mistykę. Mistykę Eucharystii. Ona nie pojawia się od razu, jest ulotna i płochliwa jak wszystkie – możliwe do odczucia przez nas – przymioty Boże. Ale ten, kto jej raz, drugi i trzeci zakosztował, kto się w niej rozsmakował, już nigdy jej nie porzuci. Czy Kościół katolicki w pełni pojmuje, jak bezcenny skarb ma w rękach, chociażby te ręce były niegodne i zbrukane? Bo przecież protestanci uznają Eucharystię jedynie za symbol, a nie za żywe ciało i krew Chrystusa. A są wyznania, które w ogóle ją pomijają. A przecież jest to jedyny i nie tyle widzialny, ile odczuwalny ślad Zbawiciela pozostawiony przezeń na tym padole. Dlatego jestem – jak pięknie napisał nieżyjący już niemiecki teolog, jezuita o. Karl Rahner – „katolickim chrześcijaninem”. Nie samym tylko katolikiem.
Całą siłę i żywotność, gotowość do ponoszenia ofiary i niesienia pomocy chrześcijaństwo zawdzięcza przenikającemu jego duchowość i liturgię przekonaniu, że to życie jest tylko przejażdżką. Krótkim przystankiem, podczas którego trzeba dać z siebie wszystko, przed najbardziej ekscytującym etapem podróży. Kościół jest młody, kipi energią tylko wtedy, gdy lekceważy doczesność, a wzrok ma skierowany ku Wieczności.
Dlaczego nasz Kościół nie idzie w tę stronę, nie rozumie „rewolucji sensu”, całą swą energię kieruje ku zaganianiu owieczek w stary kojec, wmawianiu im wiary w zwietrzałe dogmaty, propagowaniu „dwójmyślenia”, gdzie nauka i rozum mają wstydliwie zamilknąć, gdy mowa o Kościele rozumianym jako królestwo na płaskiej Ziemi, której jeszcze Kopernik nie ruszył w bieg dookoła Słońca? To prawda, że najcenniejszym skarbem Kościoła jest Chrystus, ale zamiast proponować odpowiedź na najważniejsze i najboleśniejsze ludzkie pytania, jaką On przynosi, wikła się w obronę swego ziemskiego stanu posiadania, w próby urządzenia świata wedle wzoru dawno nieistniejących królestw. Na tej drodze czeka go tylko upadek.
Ku nowej wspólnocie wierzących
Nasza XXI-wieczna cywilizacja jest zagrożona i zmierza do katastrofy, choć na pozór kwitnie i zapewnia dobrobyt rzeszom ludzi, którzy w dawniejszych ustrojach na pewno cierpieliby nędzę, przymus i niewolę. Ale jest piękną i wyniosłą budowlą o podmytych fundamentach. Usycha demokracja, która – choć nie jest pomysłem chrześcijańskim – wyrosła i rozkwitła w chrześcijaństwie, dając wolność, godność i pomyślność tym, którzy ja uprawiają, choć tak często i małodusznie zaniedbują. Na opuszczoną agorę wciska się populizm i poprzebierani w owcze skóry kandydaci na dyktatorów. Coraz bardziej chwiejny okazuje się pokój utrzymujący się przez ponad 75 lat od zapomnianej już wojny światowej; coraz więcej lokalnych konfliktów, coraz liczniejsze tłumy przepędzonych, coraz brutalniejsze pogróżki mocarstw. I na koniec to, co najmocniej przerażające, bo nieuchronne: katastrofa ekologiczna. Demokracja nie potrafi doprowadzić do skutecznej zgody państw ograniczających zanieczyszczenie i emisję dwutlenku węgla, bo każdy polityk myśli tylko o najbliższych wyborach, a nie o przyszłości odległej o pokolenie. Jeśli powie swoim wyborcom, że dla ocalenia planety trzeba żyć skromniej, ograniczyć konsumpcję, zrezygnować z mięsa, samochodów, dalekich podróży i taniego prądu, to jednego może być pewien: nikt nań nie będzie głosował.
Nie jestem klimatycznym radykałem: ludzkość przeżyje, choć pewnie w mniejszej liczbie i za cenę bezbrzeżnych cierpień, tym więcej, że wojna w Ukrainie i niezbędne wobec niej porzucenie rosyjskiego gazu jeszcze przyśpieszają nadejście nieszczęścia. Przyjdą czasy wyjątkowo ciężkie, całe połacie globu nie będą nadawały się do życia, spiekota pochłonie uprawy i lasy, wezbrane morze zaleje nadbrzeżne miasta. Tłumy przerażonych uchodźców zadeptywać będą ostatnie miejsca zdatne jeszcze do życia i rolnictwa. Jaka cywilizacja odrodzi się na tych – przez nas samych zawinionych – zgliszczach, wiedzieć nie mogę. Na pewno będzie inna, oby mądrzejsza i oby ocalało w niej cokolwiek z ducha chrześcijańskiego, liberalnego Zachodu.
Dlatego czeka nas w zasięgu życia już następnych pokoleń straszliwa próba nie tylko siły przetrwania, ale nade wszystko wartości, nadziei i wspólnoty. My wszyscy – w Europie, Ameryce, Australii i w sporej części w Azji; niezależnie od tego, w jakiego Boga wierzymy – jesteśmy dziećmi kultury chrześcijańskiej, choć wielu z nas w swym zacietrzewieniu usiłuje to dziedzictwo unieważnić i o nim zapomnieć.
Co sprawia, że zbiór zasad etycznych bezbożnika jest prawie tożsamy z dekalogiem katolickiego dewota, Żyda albo buddysty? Tym, co ich łączy, jest wiara; człowiek religijny wierzy w swoje bóstwo i zeń czerpie siłę do borykania się ze światem. Osoba bezreligijna też wierzy, tylko w wartości nieumocowane w Zaświatach, choć podobnie jak bóstwo nieuchwytne dla rozumowego dowodu: w rozwijającą się przez pokolenia kulturę, w godność człowieka, w cywilizację, wolność, równość i braterstwo albo podobne slogany.
Skąd to zadziwiające podobieństwo? Prawdziwa i drastyczna granica przebiega więc nie pomiędzy religią a bezbożnictwem, czy – łagodniej mówiąc – agnostycyzmem, ale między szacunkiem a negacją dla wspólnego zasobu wartości. Między otwartością na Tajemnicę a głuchotą, która nieraz sprowadza się do kontemplowania pełnego brzucha i zaspokojonych popędów. Karl Rahner nazywał „anonimowymi chrześcijanami” osoby uważające się za niereligijne lub nawet ateistów, ale idące drogą chrześcijańską, przeczuwające w świecie jakąś wielką duchowość. Wciąż daremnie pytają o sens i im właśnie chrześcijaństwo może zaproponować najbardziej wiarygodny zarys odpowiedzi, ale dopiero po rewolucji, jaka na pewno – wcześniej czy później – się dokona.
Dlatego wobec nieuchronnie nadchodzących zagrożeń trzeba być chrześcijaninem niezależnie od tego, w co się wierzy: czujnym, otwartym i mężnym. Czy podołamy? Na pewno nie podoła temu filozoficzne potomstwo sofistów, które ma się dziś znakomicie, a jeszcze lepiej się ma moralne niechlujstwo uprawiane w myśl zdroworozsądkowej zasady: „jak się daje, tak się kraje”. Dlatego my, wierzący, stoimy w jednym szeregu przeciw chamstwu, bezmyślności, irracjonalizmowi, głupocie i nihilizmowi. Dlatego my, chrześcijanie, i nasi bracia mający się za „postchrześcijan” powinniśmy – już teraz bez oglądania się na dogmaty – zrozumieć, że wierzymy w to samo.
Czy chrześcijanie mogliby ujawnić, że nieraz wątpią i borykają się ze swoją wiarą? Czy ateiści mogliby dopuścić, że niewyjaśnione jest możliwe i uznać istnienie Tajemnicy, wobec której przystoi Sokratejska pokora? Wielki, choć nieprawomyślny teolog Hans Küng napisał: „Ten, kto nie może zajrzeć za kurtynę, nie ma prawa twierdzić, że nic tam nie ma”. Inny wielki filozof Leszek Kołakowski: „Wiara jest prawomocna. Niewiara jest prawomocna także. Prawomocność niewiary wspierana jest codziennie przez nienawiść i pychę tych wiernych, których do nienawiści i pychy wzywają źli kapłani”.
Być chrześcijaninem to znaczy: wierzyć, że dobro jest potężniejsze od zła. Właśnie dlatego Chrystus zmartwychwstał. Takie jest właśnie credo dorosłych i boleśnie doświadczonych.