Nauka i wiara. W poszukiwaniu sensu życia

Pytając o sens, wkraczamy w sferę spraw, których nie da się ani badać, ani dowieść doświadczalnie. Jeśli uznajemy, że nie ma żadnej Tajemnicy, wartej, by pisać ją z wielkiej litery, to lepiej nie pytajmy o sens. Pytając o sens, nieuchronnie wkraczamy bowiem w sferę wiary.

Publikacja: 23.12.2022 10:00

rys. Mirosław Owczarek

rys. Mirosław Owczarek

Bogów na świecie stworzył naprzód strach” – napisał niegdyś starorzymski poeta Publiusz Stacjusz. Zapewne miał rację, choćby dlatego, że było to bez wątpienia pierwsze uczucie, jakie owładnęło rodzącą się świadomością rozumnego bytu. Narodziny zawsze pełne są bólu, wrzasku i przerażenia. Małpoluda – któremu nieudolną jeszcze myślą „ja jestem…”, po raz pierwszy udało się wyartykułować własną odrębność – ogarnął najpierwotniejszy, egzystencjalny strach. W tym właśnie momencie pojął bowiem swoją kruchą samotność w świecie tajemniczym, groźnym i nieprzyjaznym, a w najlepszym razie lodowato obojętnym.

Ból uczłowieczenia okazał się straszniejszy, bardziej przeszywający i nieusuwalny niż męka biologicznych narodzin. Skoro istocie nie całkiem jeszcze rozumnej udało się dostrzec i wyodrębnić swoje indywidualne istnienie, to jednocześnie dotarła do niej przerażająca świadomość własnej bezbronnej znikomości. Zwierzę przepoczwarzające się w byt ludzki zaczynało pojmować grozę jutra pełnego niewiadomych jeszcze niebezpieczeństw. Wtedy właśnie przerażonemu grzmotem burzy, umykającemu spod pazurów drapieżnika, zagrożonemu wybuchem wulkanu albo trzęsieniem ziemi, wydało się jednak, że w zgiełku rodzącego się świata słyszy wołanie czegoś lub kogoś większego niż on sam i ten głos, albo to złudzenie, było jedyną nadzieją w tak zarysowanym uniwersum, jedynym jako tako skutecznym plasterkiem uśmierzającym ból i trwogę.

W tym momencie praczłowiek przestał być już tylko zwierzęciem i wreszcie poczuł się bezpieczniej w świecie dotąd niezrozumiałym i wrogim. Czując na karku oddech wygłodniałego zwierza, pomyślał, że może kieruje nim silniejszy odeń, choć niewidzialny duch, że ta nadprzyrodzona siła jest jedynym pośrednikiem niosącym nadzieję ocalenia. Pożar stepu, powódź, tropikalna burza lub pościg drapieżcy to żywioł uderzający niespodziewanie, śmiercionośny. Żywiołu niczym nie obłaskawisz, nie powściągniesz wiszącego nad głową nieszczęścia. Bożka owszem; jest istotą choć trochę podobną do mnie, ale lepszą, doskonalszą, potężniejszą, może nawet wszechmocną. Można go więc przebłagać modlitwą, zaklęciami szamana, przekupić ofiarą. Można go tymi rytuałami ugłaskać, zadowolić, a nawet uczynić życzliwym. Groźny i nieprzyjazny świat staje się dzięki temu bardziej znośnym miejscem do życia; tym lepszym, im bardziej wiara w wyższe moce jest dla nas przewodnikiem i tarczą obronną. Czy zatrwożony burzą małpolud (przepraszam: od tego momentu już człowiek) stworzył w ten sposób Boga ma miarę swego – budzącego się dopiero – umysłu, czy też może tym prymitywnym jeszcze umysłem, rodzącą się intuicją, przeczuł istnienie Boga prawdziwego? „Religia jest tym, co człowiek czyni ze swoją samotnością” – przejmująco napisze o tym w latach 20. minionego wieku Alfred North Whitehead, brytyjski matematyk i filozof, który od ateizmu, poprzez buddyzm, doszedł do głębokiej wiary chrześcijańskiej.

Czytaj więcej

W takiego Boga ja też nie wierzę!

Wołanie o sens

Jeśli tak, to poszukiwanie Boga, albo chociażby bożków, jest głęboko zakodowane w ludzkiej naturze. Ciche kroki Boga przez XXI-wieczną naukę byłyby więc echem wyciosywania plemiennych totemów, pogłosem przebłagalnych modłów składanych drzewu, kamieniowi albo zwierzęciu, które zostanie zabite. Czyżby dzisiejsze zatrwożenie naszą samotnością w Kosmosie miało być podobne przerażeniu praczłowieka wobec ciemności, wichru i czyhających drapieżników? Jeśli tak, to może cała nauka nie jest niczym więcej, jak tylko propedeutyką religii? Jeśli tak, to do Boga prowadzi nie sam tylko strach.

Ale przecież to tylko tumaniące umysł złudzenie; ateizm ma korzenie prawie tak samo głębokie jak religijność Już jeden z najstarszych zabytków piśmiennictwa, jakim są datowane na XIV wiek przed naszą erą prehinduistyczne księgi Rygwedy, wyraża w jednym z hymnów wątpliwości co do istnienia bogów. Już Sokratesa uśmiercono za bezbożnictwo, choć oskarżenie było wątpliwe. W tym samym mniej więcej czasie Diagoras z Melos otwarcie głosił ateizm. No i jeszcze nasz Kazimierz Łyszczyński, spalony w 1689 roku za samo napisanie traktatu o nieistnieniu Boga. Trzeba było wielkiej odwagi, by głosić coś takiego w czasach uważających religię za jedyną podstawę tak moralności, jak władzy państwowej. Ateista był więc nie tylko osobistym wrogiem Pana Boga, ale także króla i stanowionych przezeń praw.

Jednak my, ludzie oświeceni któregoś tam wieku, nie musimy obawiać się represji, ani odurzać się legendami. My ludzie oświeceni, którzy dzięki własnemu rozumowi wydobyliśmy się – jak mawiał Immanuel Kant – z „niezawinionego dziecięctwa”, nie musimy już szukać oparcia w wyimaginowanych zaświatach, nareszcie nie boimy się gromu albo zwierza. „Sapere aude!” – mniej odwagę posługiwania się własnym rozumem, jak wołał ten wielki filozof z Królewca. Jeszcze dalej poszedł już na początku XIX stulecia nie mniejszej rangi uczony Pierre de Laplace, odpowiadając na pytanie Napoleona o miejsce Boga w nauce: „Nie, Sire. Ta hipoteza nie jest mi do niczego potrzebna”. Twierdził on zresztą, że znając prędkości i kierunki ruchu wszystkich atomów wszechświata, nauka będzie w stanie przewidzieć całe następstwo jego dziejów, w tym oczywiście przyszłość ludzkości.

Potomek zestrachanego małpoluda – osiągnąwszy w wyniku ewolucji poziom Laplace’a, Kanta i innych gigantów umysłu – jest w stanie nie tylko dostąpić spokoju i pewności w istniejącym świecie, bo jawi się on nareszcie jako przewidywalny, wolny od czyhających pułapek, więc nie trzeba zapełniać go bezlikiem bogów i duchów pośredniczących między nami a mocą natury. Jest on w stanie bez nadprzyrodzonej pomocy osiągnąć jeszcze więcej: pozytywną nareszcie odpowiedź na dręczące go od pradawnych początków pytanie o sens. Skoro bowiem istnieje postęp zmierzający ku lepszemu jutru, a osiągnięcia ludzkiego ducha nakładają się na siebie i wzmacniają z pokolenia na pokolenie, to właśnie tutaj znajduje się sedno niewymagające tak kłopotliwego i niedającego się udowodnić Absolutu: sensem, celem i racją jest tworzenie kultury coraz lepszej i wyższej, a w niej nauki oferującej odpowiedzi na coraz więcej dręczących nas pytań, cywilizacji coraz wygodniejszej i sprzyjającej temu, co w nas najlepsze. To prawda, że nieraz błądzimy i się cofamy, popadamy w szaleństwa wojen i dyktatur, ale potrafimy z nich wybrnąć, choć nie bez ofiar; uczymy się na błędach i postępujemy coraz dalej, a skuteczniej na tej drodze samozbawienia przez rozum, aż w końcu ten brodaty, muskularny starzec – jak wyobrażano sobie Pana Boga – zostanie przegnany do sfery co najwyżej ludzkiej prywatności, jeśli po prostu nie do jasełek.

Bo zapewne pytanie o sens jest najważniejsze w tej – rozpoczętej tak panicznie – duchowej historii człowieka. Nie pojawiło się od razu, może je sformułować dopiero jako tako ukształtowany umysł, ale wcześniej czy później sformułuje na pewno: skąd przyszedłem i dokąd zmierzam? Jeśli już jestem, to po co? Jaki jest cel tego istnienia? Czy tylko dla zaspokojenia pożądań, przyjemności nasycenia głodu i pragnienia, dla rozkoszy rozpłodu? Dla ocalenia skóry przed drapieżcą, a pozycji w plemiennym stadzie przed dybiącym na nią rywalem? Już nie ze strachu wołamy o sens, usiłujemy odnaleźć go w niestałej rozmaitości świata i w porywach ludzkiego ducha. Pytamy o to, czy jesteśmy zakorzenieni w jakichś wartościach wyższych i piękniejszych niż trud codziennego istnienia i zaspakajania popędów? To już nie jest skowyt strachu, lecz wołanie dojrzałego rozumu, pytanie bez stałej i łatwej odpowiedzi. Jak pięknie napisał w XIX wieku Ralph Waldo Emerson, pierwszy wielki filozof i jednocześnie poeta, jakiego wydał kontynent amerykański: „Człowiek zawsze musi zaprząc swój pług do jakiejś gwiazdy”.

Sens i wiara

Od wieków ludzie starali się odnaleźć sens życia. Zdawali sobie sprawę, że gdyby można mu było nadać jakiś sens, wskazać jakiś kierunek naszym działaniom, uwolnione zostałyby potężne ludzkie możliwości. Dlatego na pytanie o sens życia dawano wiele odpowiedzi. Były one jednak rozbieżne, a zwolennicy jednej idei patrzeli z przerażeniem na działania wyznawców innej” – pisał noblista Richard Feynman, uważany za drugi po Einsteinie największy umysł XX-wiecznej fizyki. Pięknie ujmuje to żydowski filozof i duchowny Abraham Heschel, urodzony w Warszawie, zmarły w Nowym Jorku: „Poczucie sensu nie rodzi się w beztrosce i gnuśności. Przychodzi po ciężkich udrękach, rozczarowaniach błyskotkami tego świata, po doświadczeniach tonięcia i osiadania na mieliźnie. Jest to rdzeń z rdzenia. Na naszej pustyni nie sypie manna”. Pytając o sens, wkraczamy bowiem w sferę spraw, których nie da się ani badać, ani dowieść doświadczalnie. Jeśli uznajemy, że nie ma żadnej Tajemnicy, wartej, by pisać ją z wielkiej litery, to lepiej nie pytajmy o sens. Pytając o sens, nieuchronnie wkraczamy bowiem w sferę wiary.

Nie musi to być wiara w Boga. Można z Laplace’owskiego punktu widzenia zanegować Jego istnienie, jeśli tylko uznamy, że nauka kiedyś dojdzie do stadium rozwikłania wszelkich tajemnic, uzyskując wszechwiedzę poznania świata i wszechmoc panowania nad nim. A jeśli nawet nie nasza nauka, to może kiedyś w odległym Kosmosie rozświetli się tak wysublimowana i potężna cywilizacja. Ale nie da się w podobny sposób odsunąć pytania o sens. Ono domaga się odpowiedzi natychmiast, w moim, twoim czy też naszym, teraźniejszym, a nie przyszłym życiu. Jeśli gwiazdą, do której zaprzęgamy pług, jest ziemski dorobek ludzkości – w jego najlepszym, humanistycznym sensie – to jednak musimy uwierzyć, że on istnieje, że cywilizacja zmierza ku coraz doskonalszym formom, a przekazywane z pokolenia na pokolenie wartości coraz piękniej wzbogacają ten godzien najwyższego szacunku skarbiec, z którego czerpiemy i którego strzec będą nasi następcy. Czy tak jest, mimo wszystkich cierpień, kryzysów i daremnych zrywów, których doświadczamy?

Jeśli odmawiamy życiu sensu, wyrzekamy się też nadziei. Tylko nadzieja sytuuje przyszłość w naszym życiu i nadaje jej wartość. Jeśli zaprzeczymy nadziei, pozostaną zaledwie zachcianki, zniknie cel, a tym samym sens. Nie musi być on postawiony przez Boga; można w Niego nie wierzyć i żyć godziwie. Celem bywa też odkrycie, wielka idea albo wielka miłość. Zawsze jednak cel przyciągający nadzieję przerasta otaczającą nas codzienność. Ku niemu pielgrzymujemy przez życie; przecież każdy pielgrzym ma przed sobą cel i widzi sens swojej wędrówki, nawet gdy jest ponad siły utrudzająca. Poczucie sensu nadaje mu moc. Przeciwieństwem pielgrzyma jest włóczęga; ten nie dostrzega celu ani sensu, włóczy się byle gdzie, nadzieja jest mu obca. Dlatego kostur pielgrzymi zawsze sięga nieba, niezależnie od tego czy wiara umieszcza tam bogów, czy tylko postęp. Mądry aforysta Stanisław Jerzy Lec napisał, że „wprawdzie nadzieja bywa matką głupich, ale może być kochanką odważnych”.

Ale może sens jest ukryty w wierze religijnej, obojętnie jakiego Boga lub bożków stawiamy na panteonie. Pozornie tak jest, bo w odpowiedzi na nasze wołanie o sens religia ma swoje dogmaty, tradycje i uświęcone wielowiekowym trwaniem prawdy wiary. Ale kapłan najstarszej religii monoteistycznej, cytowany przed chwilą rabin Heschel odpowiada inaczej: „Zwykle wini się świeckie nauki i antyreligijnych filozofów o upadek religii we współczesnym społeczeństwie. Jednakże uczciwiej byłoby winić samą religię za jej niepowodzenia. Religia upada nie dlatego, że ktoś ją obala, ale dlatego, że staje się oderwana od życia, bez smaku, opresywna, bezbarwna i mdła, tak że ludzie nie żałują nawet utraty wiary. Kryzys religii wynika z braku świadomości pytań ostatecznych i niewierności względem tego, co stanowi jej istotę”.

Zadziwiająco podobnie myślał kardynał Carlo Maria Martini, uważany przez dłuższy czas za potencjalnego następcę Jana Pawła II. W wywiadzie prasowym niedługo przed śmiercią w 2012 roku powiedział: „Kościół jest zmęczony (...) Nasza kultura się zestarzała, nasze kościoły są ogromne, ale nasze domy zakonne puste, biurokracja w Kościele się rozrasta, nasze ryty i nasze stroje są pompatyczne. (...) Dobrobyt nam ciąży. Jesteśmy w sytuacji bogatego młodzieńca z Ewangelii, który odszedł smutny, kiedy Jezus zaprosił go, by stał się Jego uczniem. Zdaję sobie sprawę, że trudno nam zostawić to wszystko. Jednak moglibyśmy szukać ludzi, którzy są wolni i bliscy swoich braci”.

Ludzie zawsze byli pełni podziwu dla wyrafinowanej wspaniałości świata fizycznego. Nieustanny i uporządkowany ruch ciał niebieskich, rytm dni pór i roku, wschody i zachody Słońca, tajemniczość Księżyca. Misterna struktura płatków śniegu, rzesza stworzeń znakomicie przystosowanych do środowiska. To oczywiste, że stoi za tym Bóg! – tak myśleli. Dziś Go już nie potrzebujemy. Nauka wyjaśnia wszystko bez odwoływania się do nadprzyrodzonych mocy. Ale wtedy człowiek stoi znowu samotnie wobec bezmiaru wszechświata, który jakoby wyłonił się z nicości mocą czystego przypadku. Jest temu milczącemu uniwersum całkowicie obojętny, jego sens nie istnieje, a jego przeznaczenia i powinności nic nie determinuje. Dlatego wciąż czuje zatrwożenie małpoluda, który niezdarnie wyszeptał „ja jestem”, pojmując swoją samotną odrębność wobec świata.

Dlatego też Bóg, nawet jeśli odmawiamy Mu istnienia, jest odwieczną i nieuniknioną zagadką daną człowiekowi już przy narodzinach umysłu, albo – jak można inaczej powiedzieć – duszy. Tak jak – wedle chrześcijaństwa – grzech pierworodny obciąża człowieka już z chwilą narodzin, tak nieść musimy przez życie ciężar tego pytania bez zadowalającej odpowiedzi. Nie da się żyć tak, jakby go nie było, można najwyżej udawać beztroskę. Żaden ateizm nie usunie tej zagadki i tego niepokoju, tak jak żadne racjonalne wytłumaczenie nie usunie ludzkiego lęku przed Nieznanym i nadziei, że Tajemnica da się obłaskawić.

Współczesna nauka nie pomaga w tym zagubieniu: jeszcze 100, może nawet 150 lat po tym, jak Laplace głosił swój poznawczy optymizm, mogło się wydawać, że wraz z postępem badań zmniejsza się stopniowo obszar nieznanego. Dziś już nie: wraz ze swymi postępami nauka dostrzega – zarówno w Kosmosie, jak i w świecie kwantów, nawet w ludzkiej biologii – coraz więcej obszarów, których nie pojmuje, a może nawet nigdy do nich nie sięgnie. Dlatego najpopularniejszy dziś intelektualista Noah Yuval Harari jest innego zdania: „Ludzie są wytworem ślepych procesów ewolucyjnych, które funkcjonują bez celu i zamysłu. Nasze działania nie są częścią jakiegoś boskiego czy kosmicznego planu (…). Dlatego też wszelkie znaczenie, jakie ludzie przypisują swojemu życiu, jest tylko złudzeniem”.

Dialog między różnymi sensami jest więc dialogiem wiar. Wołanie o sens jest tylko wołaniem o wiarę. Niekoniecznie w Boga, ale o wiarę na pewno.

Czytaj więcej

Nie każdy człowiek uczciwy musi wierzyć w Chrystusa

Credo dorosłych i doświadczonych

Przypuśćmy, że ateiści mają rację: żadnego Boga nie ma, wszechświat powstał sam z siebie, życie i rozum wyewoluowały na tej planecie mocą szczęśliwego przypadku. Jesteśmy więc tylko inteligentnymi zwierzętami. „Zwierzę przewyższa człowieka w doznawaniu wrażeń zmysłowych, w czułości zmysłów wzroku, słuchu czy węchu. Ale obce mu jest doznawanie zachwytu, piękna i harmonii. Człowiek bez Boga jest najnieszczęśliwszym ze zwierząt, bo tylko on ma świadomość nieuchronnej śmierci i tylko on musi ją jakoś oswoić” – pisze Whitehead. Dlatego nawet w takim opustoszałym świecie żyjące tam istoty rozumne są skazane na snucie wzniosłych i strasznych legend, które pozwolą choć trochę uśmierzyć lęk przed Nieznanym, aż wreszcie jakieś peryferyjne plemię opowie baśń o człowieku, który poczuł w sobie boskie tchnienie i dlatego pozwolił się ukrzyżować, wybaczył wrogom, a potem zmartwychwstał tylko po to, aby pokazać, że nasza męka na tym świecie ma jakiś sens. Jedynie za tą opowieść ludzie, którzy jej uwierzyli i ponieśli dalej w świat, powinni być nazwani świętymi.

Czy tylko dlatego wierzę? Przecież nauka nie daje żadnego dowodu na istnienie Boga. Postęp wiedzy nie przynosi – wbrew nadziejom dawnych neopozytywistów – stopniowego rozjaśniania obrazu świata, lecz gęstnienie tajemnic i wynurzanie się obszarów, których wyjaśnić nie umiemy, nawet najdoskonalszą matematyką. Sokratesowe „nie wiem” nie stanowi drogowskazu, ale niepocieszającą wskazówkę, że mrok będzie gęstniał, przynajmniej na tym padole.

Co mnie ciągnie ku metafizyce pomimo wszystkich uzasadnionych argumentów niekoniecznie za niewiarą, ale przeciw religii zinstytucjonalizowanej, dogmatycznej, klerykalnej, zbrukanej nieprawościami i zboczeniami swoich etatowych funkcjonariuszy? Przyzwyczajenie ciągnące się od pokoleń? Wytresowane dwójmyślenie, o którym tutaj niedawno pisałem? Przyczajona obawa, że „może jednak”? Niegodny kompromis?

Czy wierzę nade wszystko dlatego, że jestem grzesznikiem? Nie, to za mało… Strach jest marnym drogowskazem, choć wciąż go nadużywamy. Wierzę w Boga dlatego, że On zaprasza mnie do przyjaźni, a nie tylko do stada potulnej trzody prowadzonej przez arcypasterzy. Powiada o tym dobitnie śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa; to nie była odkupicielska transakcja zawarta ze srogim Ojcem, to był snop boskiego światła bez złudzeń i bajeczek oświetlający wyboistą i bolesną drogę każdego z nas. Wcielając się w człowieka – biorąc za swoje słabowite i podatne na cierpienie jego ciało – Bóg pokazuje, że to On wierzy we mnie, że wytrwam na ziemskiej wędrówce pełnej jednocześnie cierpienia i radości, że będę wybierał dobro, brzydził się złem. Tylko Bóg chrześcijan mówi do nas w ten sposób, tylko On – z perspektywy własnego cierpienia – zaprasza do wspólnoty, tylko taki Bóg nie nakazuje wiary w siebie, ale powiada, że wiara jest wspólna. Tylko On wierzy we mnie aż po męczeństwo śmierci, i tym bólem jednoczy oba światy: niepojęte Niebiosa i pełną okrucieństwa Ziemię. Chrystus pokazuje, że nasze życie jest święte, skoro Bóg uznał, że może je przyjąć. „Bogami jesteście!” – mówi nam w Ewangelii św. Jana, powołując się na Stary Testament.

„Wierzyć w Boga znaczy wiedzieć, że życie ma sens” – napisał austriacki filozof pierwszej połowy minionego wieku Ludwig Wittgenstein, znany z wybitnych zdolności i dość burzliwego życia. Nie tyle trzeba wierzyć w Boga, ile wierzyć Bogu.

Odkąd człowiek istnieje, pyta o sens i nie znajduje odpowiedzi. Ale odpowiedź przedstawił mu już przed ponad 2 tysiącami lat pewien prosty człowiek z Galilei, tylko nie pojęliśmy jej w pełni aż do dzisiaj i nie pojmiemy pewnie aż do skończenia świata. To nie bliżej nieokreślona i bezosobowa siła wyższa – wedle Pascala i Leibniza – ale właśnie Chrystus jest „Bogiem filozofów”, bo tylko przez Chrystusa można pojąć Holokaust, męczeństwo Syrii i Ukrainy, bezkarną wszechobecność zła. Tak pojmowane chrześcijaństwo jest wiarą dorosłych, bo nie lekceważy pytań o zło, cierpienie i śmierć.

Wiara jako filozofia

Religie u swych początków sprowadzały się do wspólnego składania ofiar przez plemię, albo inną gromadę, która w ten sposób miała nadzieję zapewnić sobie przychylność nadprzyrodzonych mocy. Dopiero po jakimś czasie – zapewne pierwsi byli na tej drodze Żydzi – depozyt wiary został spisany w świętych księgach, wprowadzono do niego nienaruszalne Prawo, utwierdzono dogmatami, których przestrzeganie było obowiązkiem wyznawcy. Chrześcijanie przejęli to od swych „starszych braci”; odtąd religie stały się wspólnotą wyznawanych dogmatów, odstępstwo od których podlegało nadprzyrodzonej, a czasem nawet świeckiej karze. Świątynie zaczęły przypominać urząd, a nie miejsce świętych spotkań. Wolna od tego okazała się tylko Azja, ale zapłaciła rezygnacją z potęgi, jaką dawało religiom ich splecenie z państwem. Lecz Europa też rychło przekonała się, jak wielki i destrukcyjny jest koszt tej zatrutej mocy.

Dzisiaj stopniowo religie stają się filozofią w jej najszlachetniejszej postaci: wspólnotami ludzi uparcie pytającymi o sens. Wspólnotami, których filozoficznej wrażliwości nie znieczulił jeszcze ów – jak trafnie określił czeski ksiądz Tomaš Halik, jeden z najmądrzejszych ludzi w dzisiejszym katolicyzmie – „ateizm pełnego brzucha”, albo osób przebudzonych z chwilowego uśpienia. My, chrześcijanie, już to wiemy, nawet jeśli wielu z nas pociąga metafizyczna potęga gregoriańskiej liturgii albo emocjonalna duchowość zielonoświątkowców; my już wiemy, że nie w obrzędowości i dogmatach jest sedno naszej wiary, ale wciąż jeszcze boimy się do tego przyznać.

To jest właśnie „rewolucja sensu”, która jako nieuchronność stoi przed nierozpoznającym jeszcze znaków czasu chrześcijaństwem, bo właśnie ono – przez Chrystusa i w Chrystusie – niesie ludziom jedyną możliwą odpowiedź na ich najboleśniejsze pytania, jest jedyną wychodzącą obronną ręką z tego niepokoju siłą sensotwórczą. Właśnie tak, jak pisał o swej pracy w kościele św. Salwatora w centrum starej Pragi cytowany już ks. Halik: „Gdzie nie prowadzimy kulturowych wojen z otaczającym światem, tylko staramy się zrozumieć kulturę naszego czasu i pytania, które stawiają sobie ludzie. Gdzie przyznajemy, że nie mamy monopolu na jedynie właściwe odpowiedzi. Jest to możliwe tam, gdzie pokazujemy wiarę jako drogę poszukiwań, a nie jako ideologię”.

Ale przecież dowody historyczne na rzeczywistą obecność, mękę i zmartwychwstanie Chrystusa są słabe i możliwe do obalenia, może to był tylko jakiś podrzędny prorok, szaleniec boży. „Jezus Niechrystus”, jak zatytułował swoją książkę pewien były dominikanin zniechęcony do życia zakonnego przez mojego przyjaciela o. Macieja Ziębę, zmarłego dokładnie w dzień sylwestrowy 2020 roku, wielokrotnego autora „Plusa Minusa”; a bywał on, niestety, twardy dla swych młodszych współbraci. Ale jeżeli nawet Jezus nie był Chrystusem, tylko człowiekiem, to skąd biorą się tacy „Niechrystusi” albo prawie Chrystusi, choć niekoniecznie katoliccy? Czy tylko z ewolucji i „samolubnego genu”, jak w tytule swej książki rozprawia się z tajemnicą istnienia Richard Dawkins? Wolne żarty. Jest w ludzkim umyśle – by nie powiedzieć w duszy – coś niezwykłego, czego nie potrafią obalić nawet najbardziej zacięci ateiści; skąd to płynie?

Religia to układ, w którym Kościół oferuje swój przepis na zbawienie w zamian za odstąpienie własnej wolności i przyrzeczoną uległość. Tymczasem duchowość to podróż bez gwarancji uniknięcia niebezpieczeństw, a więc dotarcia do mglistego i niepewnego celu. To jest nie tylko podróż dla dorosłych, ale zarazem dla odważnych. Na tak pojmowanej drodze nie będzie premii za posłuszeństwo i za odklepywanie modlitw. Zapewne piekło jest puste, ale zło świadomie wyrządzone innym ludziom nie może pozostać bez kary. Nie jest do tego potrzebna średniowieczna izba tortur i kotły ze smołą. Wystarczy, jeśli potępiona dusza zostaje skazana na stulecia samotności z pełną wiedzą, że Bóg istnieje i że ci, których skrzywdziła lub zniszczyła, żyją z Nim w jedności. Może tak jest, ale zapewne będzie jeszcze inaczej… „Człowiek myśli, Bóg się śmieje” – jak powiadają co mądrzejsi teologowie. Kościół nie jest, ale powinien się stać kościołem dialogu, o ile ma mieć jakąkolwiek przyszłość. Nie ma heretyków, nie ma złych pytań. Nie ma też nieomylnych kapłanów, z papieżem na czele.

Chrześcijaństwo nie jest zbiorem dogmatów i katechizmowych mądrości. Jest zaproszeniem do drogi trudnej i bolesnej. Jest bezustannym poszukiwaniem ze świadomością, że wiele spraw i zjawisk pozostanie dla nas tajemnicą niedającą się ani racjonalnie zbadać, ani zamknąć w dogmatycznych formułkach. Credo dorosłych i boleśnie doświadczonych jest krótkie, gorzkie i nieobfite w pocieszające konkluzje. Mamy tylko jedną przewagę nad naszymi braćmi – ateistami – nam towarzyszy Chrystus, Bóg filozofów patronujący poszukiwaczom sensu. Wszystkim, bez względu na to, jak pojmują Niebiosa bądź też czy uznają je za puste.

Czytaj więcej

Nożyk partyzanta

Rewolucja sensu

Co zrobić z taką wiedzą? Jak żyć? Tak jak antyczni filozofowie-stoicy, tak jak osoby przedstawione w najlepszych dziełach filozofii egzystencjalnej – u wczesnego Sartre’a czy u Camusa, a wcześniej u Conrada – mamy iść przez okrutny świat z podniesioną głową, służąc dobru tam, gdzie jest to możliwe, świadomi i wolni, bo „królestwo moje nie jest z tego świata”; pewni, że na tym padole nie czeka nas żadna nagroda. Różnica w tym, że stoikom i egzystencjalistom towarzyszy osamotnienie i niepewność, a chrześcijanie nie tylko wierzą w zmartwychwstanie, ale powinni pojąć, że są Bogu potrzebni i przez to warci o wiele więcej niż potulne owieczki. Może właśnie dlatego to przesłanie jest tak trudne, a droga tak ciężka? A może przez skazanie na taką drogę wznosimy się aż do poziomu boskiego? Nie wiem, bom tylko człowiek.

Dlaczego jednak – pomimo wszystko – idę do kościoła? Nie tylko w niedzielę. Opowiadając się za racjonalnością, tutaj na pierwszym miejscu postawię irracjonalną mistykę. Mistykę Eucharystii. Ona nie pojawia się od razu, jest ulotna i płochliwa jak wszystkie – możliwe do odczucia przez nas – przymioty Boże. Ale ten, kto jej raz, drugi i trzeci zakosztował, kto się w niej rozsmakował, już nigdy jej nie porzuci. Czy Kościół katolicki w pełni pojmuje, jak bezcenny skarb ma w rękach, chociażby te ręce były niegodne i zbrukane? Bo przecież protestanci uznają Eucharystię jedynie za symbol, a nie za żywe ciało i krew Chrystusa. A są wyznania, które w ogóle ją pomijają. A przecież jest to jedyny i nie tyle widzialny, ile odczuwalny ślad Zbawiciela pozostawiony przezeń na tym padole. Dlatego jestem – jak pięknie napisał nieżyjący już niemiecki teolog, jezuita o. Karl Rahner – „katolickim chrześcijaninem”. Nie samym tylko katolikiem.

Całą siłę i żywotność, gotowość do ponoszenia ofiary i niesienia pomocy chrześcijaństwo zawdzięcza przenikającemu jego duchowość i liturgię przekonaniu, że to życie jest tylko przejażdżką. Krótkim przystankiem, podczas którego trzeba dać z siebie wszystko, przed najbardziej ekscytującym etapem podróży. Kościół jest młody, kipi energią tylko wtedy, gdy lekceważy doczesność, a wzrok ma skierowany ku Wieczności.

Dlaczego nasz Kościół nie idzie w tę stronę, nie rozumie „rewolucji sensu”, całą swą energię kieruje ku zaganianiu owieczek w stary kojec, wmawianiu im wiary w zwietrzałe dogmaty, propagowaniu „dwójmyślenia”, gdzie nauka i rozum mają wstydliwie zamilknąć, gdy mowa o Kościele rozumianym jako królestwo na płaskiej Ziemi, której jeszcze Kopernik nie ruszył w bieg dookoła Słońca? To prawda, że najcenniejszym skarbem Kościoła jest Chrystus, ale zamiast proponować odpowiedź na najważniejsze i najboleśniejsze ludzkie pytania, jaką On przynosi, wikła się w obronę swego ziemskiego stanu posiadania, w próby urządzenia świata wedle wzoru dawno nieistniejących królestw. Na tej drodze czeka go tylko upadek.

Ku nowej wspólnocie wierzących

Nasza XXI-wieczna cywilizacja jest zagrożona i zmierza do katastrofy, choć na pozór kwitnie i zapewnia dobrobyt rzeszom ludzi, którzy w dawniejszych ustrojach na pewno cierpieliby nędzę, przymus i niewolę. Ale jest piękną i wyniosłą budowlą o podmytych fundamentach. Usycha demokracja, która – choć nie jest pomysłem chrześcijańskim – wyrosła i rozkwitła w chrześcijaństwie, dając wolność, godność i pomyślność tym, którzy ja uprawiają, choć tak często i małodusznie zaniedbują. Na opuszczoną agorę wciska się populizm i poprzebierani w owcze skóry kandydaci na dyktatorów. Coraz bardziej chwiejny okazuje się pokój utrzymujący się przez ponad 75 lat od zapomnianej już wojny światowej; coraz więcej lokalnych konfliktów, coraz liczniejsze tłumy przepędzonych, coraz brutalniejsze pogróżki mocarstw. I na koniec to, co najmocniej przerażające, bo nieuchronne: katastrofa ekologiczna. Demokracja nie potrafi doprowadzić do skutecznej zgody państw ograniczających zanieczyszczenie i emisję dwutlenku węgla, bo każdy polityk myśli tylko o najbliższych wyborach, a nie o przyszłości odległej o pokolenie. Jeśli powie swoim wyborcom, że dla ocalenia planety trzeba żyć skromniej, ograniczyć konsumpcję, zrezygnować z mięsa, samochodów, dalekich podróży i taniego prądu, to jednego może być pewien: nikt nań nie będzie głosował.

Nie jestem klimatycznym radykałem: ludzkość przeżyje, choć pewnie w mniejszej liczbie i za cenę bezbrzeżnych cierpień, tym więcej, że wojna w Ukrainie i niezbędne wobec niej porzucenie rosyjskiego gazu jeszcze przyśpieszają nadejście nieszczęścia. Przyjdą czasy wyjątkowo ciężkie, całe połacie globu nie będą nadawały się do życia, spiekota pochłonie uprawy i lasy, wezbrane morze zaleje nadbrzeżne miasta. Tłumy przerażonych uchodźców zadeptywać będą ostatnie miejsca zdatne jeszcze do życia i rolnictwa. Jaka cywilizacja odrodzi się na tych – przez nas samych zawinionych – zgliszczach, wiedzieć nie mogę. Na pewno będzie inna, oby mądrzejsza i oby ocalało w niej cokolwiek z ducha chrześcijańskiego, liberalnego Zachodu.

Dlatego czeka nas w zasięgu życia już następnych pokoleń straszliwa próba nie tylko siły przetrwania, ale nade wszystko wartości, nadziei i wspólnoty. My wszyscy – w Europie, Ameryce, Australii i w sporej części w Azji; niezależnie od tego, w jakiego Boga wierzymy – jesteśmy dziećmi kultury chrześcijańskiej, choć wielu z nas w swym zacietrzewieniu usiłuje to dziedzictwo unieważnić i o nim zapomnieć.

Co sprawia, że zbiór zasad etycznych bezbożnika jest prawie tożsamy z dekalogiem katolickiego dewota, Żyda albo buddysty? Tym, co ich łączy, jest wiara; człowiek religijny wierzy w swoje bóstwo i zeń czerpie siłę do borykania się ze światem. Osoba bezreligijna też wierzy, tylko w wartości nieumocowane w Zaświatach, choć podobnie jak bóstwo nieuchwytne dla rozumowego dowodu: w rozwijającą się przez pokolenia kulturę, w godność człowieka, w cywilizację, wolność, równość i braterstwo albo podobne slogany.

Skąd to zadziwiające podobieństwo? Prawdziwa i drastyczna granica przebiega więc nie pomiędzy religią a bezbożnictwem, czy – łagodniej mówiąc – agnostycyzmem, ale między szacunkiem a negacją dla wspólnego zasobu wartości. Między otwartością na Tajemnicę a głuchotą, która nieraz sprowadza się do kontemplowania pełnego brzucha i zaspokojonych popędów. Karl Rahner nazywał „anonimowymi chrześcijanami” osoby uważające się za niereligijne lub nawet ateistów, ale idące drogą chrześcijańską, przeczuwające w świecie jakąś wielką duchowość. Wciąż daremnie pytają o sens i im właśnie chrześcijaństwo może zaproponować najbardziej wiarygodny zarys odpowiedzi, ale dopiero po rewolucji, jaka na pewno – wcześniej czy później – się dokona.

Dlatego wobec nieuchronnie nadchodzących zagrożeń trzeba być chrześcijaninem niezależnie od tego, w co się wierzy: czujnym, otwartym i mężnym. Czy podołamy? Na pewno nie podoła temu filozoficzne potomstwo sofistów, które ma się dziś znakomicie, a jeszcze lepiej się ma moralne niechlujstwo uprawiane w myśl zdroworozsądkowej zasady: „jak się daje, tak się kraje”. Dlatego my, wierzący, stoimy w jednym szeregu przeciw chamstwu, bezmyślności, irracjonalizmowi, głupocie i nihilizmowi. Dlatego my, chrześcijanie, i nasi bracia mający się za „postchrześcijan” powinniśmy – już teraz bez oglądania się na dogmaty – zrozumieć, że wierzymy w to samo.

Czy chrześcijanie mogliby ujawnić, że nieraz wątpią i borykają się ze swoją wiarą? Czy ateiści mogliby dopuścić, że niewyjaśnione jest możliwe i uznać istnienie Tajemnicy, wobec której przystoi Sokratejska pokora? Wielki, choć nieprawomyślny teolog Hans Küng napisał: „Ten, kto nie może zajrzeć za kurtynę, nie ma prawa twierdzić, że nic tam nie ma”. Inny wielki filozof Leszek Kołakowski: „Wiara jest prawomocna. Niewiara jest prawomocna także. Prawomocność niewiary wspierana jest codziennie przez nienawiść i pychę tych wiernych, których do nienawiści i pychy wzywają źli kapłani”.

Być chrześcijaninem to znaczy: wierzyć, że dobro jest potężniejsze od zła. Właśnie dlatego Chrystus zmartwychwstał. Takie jest właśnie credo dorosłych i boleśnie doświadczonych.

Bogów na świecie stworzył naprzód strach” – napisał niegdyś starorzymski poeta Publiusz Stacjusz. Zapewne miał rację, choćby dlatego, że było to bez wątpienia pierwsze uczucie, jakie owładnęło rodzącą się świadomością rozumnego bytu. Narodziny zawsze pełne są bólu, wrzasku i przerażenia. Małpoluda – któremu nieudolną jeszcze myślą „ja jestem…”, po raz pierwszy udało się wyartykułować własną odrębność – ogarnął najpierwotniejszy, egzystencjalny strach. W tym właśnie momencie pojął bowiem swoją kruchą samotność w świecie tajemniczym, groźnym i nieprzyjaznym, a w najlepszym razie lodowato obojętnym.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi