Czy jako przedstawiciele środowisk katolickich jesteśmy jeszcze w stanie jakkolwiek wygrać walkę na obrazy? Co moglibyśmy zrobić, aby to nasze opowieści przebiły się do masowej opinii publicznej? Wydaje mi się, że... nic". I zaraz dalej: „Jako społeczeństwo nie myślimy już po katolicku. Religia stała się skansenem, parkiem krajobrazowym, muzeum etnograficznym" – pisze na portalu Klubu Jagiellońskiego jego były prezes dr Marcin Kędzierski. Czy to kapitulacja katolicyzmu przed kulturą permisywną i postmodernistyczną, opartą nie na niezmiennej Prawdzie, lecz na tymczasowych zachciankach wyzwolonego z dawnych zasad człowieka? Stawiającą metabolizm organizmu i przyjemnostki cywilizacji ponad wszelką metafizyką? Pewnie tak, skoro dalej stwierdza: „To oznacza, że rzekomo fundamentalistycznie katolickie społeczeństwo po prostu nie istnieje. Zostały niedobitki, które chyba mają coraz bardziej dojmujące przekonanie, że zbliża się czas zejścia do katakumb".
Zapewne w zlaicyzowanych społeczeństwach Zachodu tekst przeszedłby niezauważony jako biadolenie ostatnich Mohikanów zapatrzonych w minioną potęgę Kościoła i moralną przewagę wiary nad bezbożnictwem. Ale nie w Polsce, gdzie większość obywateli – chociaż jako tako, ale wciąż – uczęszcza do kościoła, gdzie rządzący trzymają sojusz z Episkopatem i chętnie przywołują kierujące nimi jakoby „chrześcijańskie wartości". Wywołał więc u nas burzę; także w „Plusie Minusie" („Danie Główne" wydania z 5–6 września). Zgadzam się tak ze smutną diagnozą Kędzierskiego, jak i z potrzebą obrony może nie tyle katolickiego, ile chrześcijańskiego imaginarium. Tylko aby dało się je obronić i utrwalić, trzeba wprzód się zastanowić, dlaczego nie współbrzmi zarówno z dzisiejszą nauką i z tym sednem ducha naszych czasów, jakim jest demokracja. Gorzej: od dawna jest z nimi w zgrzytliwym dysonansie i to nie tylko dlatego, że wciąż jest w nim sporo nieprzetrawionego pogaństwa, zabobonów, świątków i magicznych obrzędów.
Tęsknota za państwem wyznaniowym
Tym bowiem, co przywołać można na obronę upadającego na naszych oczach katolickiego imaginarium, jest tylko powrót do tradycji i zagonienie zbyt swobodnych owieczek do starego kojca o granicach umocnionych przez prawo i prokuraturę niby groźne brytany pasterskie. Fałszywe to recepty, nawet nie dlatego, że przewaga sejmowych głosów, jaką dysponuje rządząca partia, może wzbogacić nasz system prawny o niejedną innowację w duchu Ordo Iuris. Przede wszystkim dlatego, że świadomość zdecydowanej większości obywateli państwa (nie tylko polskiego) już daleko odeszła od stanu przygłupiej, ale potulnej trzody, za jaką wciąż mają wierzących nasi odziani w purpurę pasterze. Przyznaję więc rację Michałowi Szułdrzyńskiemu, który we wspomnianym wydaniu „Plusa Minusa" pisze: „Może właśnie tym, czego nam trzeba, jest nowa koncepcja Boga, odczytanie Ewangelii na nowo w świecie płynnej nowoczesności, pandemii i mediów społecznościowych?".
Ano właśnie. Choć dzisiaj śpiewamy w refrenie jednego z psalmów: „Bóg z wyżyn nieba spogląda na ziemię", dobrze wiemy, że tak nie jest. Teologiczna koncepcja Boga ukształtowała się bowiem w czasach przedkopernikańskich, patriarchalnych i folwarcznych i pozostaje taka do dzisiaj. Oczywistym ustrojem była monarchia absolutna, gdzie władza (nie tylko w chrześcijaństwie) pochodzi od Boga, a rzeczą ludzką jest pokorne podporządkowanie. Demokracja była dziwacznym pomysłem jakichś marginalnych i dawno zapomnianych Ateńczyków. Prorocy spisujący Pismo i Ewangelie byli ludźmi tamtych czasów – cóż z tego, że natchnionymi – musieli więc mówić do bliźnich w języku ich pojęć i znaków, inaczej byliby niezrozumiani i odrzuceni.