Nie każdy człowiek uczciwy musi wierzyć w Chrystusa

Tylko w Chrystusie można zobaczyć w Bogu kogoś bliskiego, a nie jedynie niepojętego Władcę Wszechświata, i postawić metafizykę ponad codziennym metabolizmem. Dlatego jestem spokojny o przyszłość chrześcijaństwa, choć na naszych oczach bezpowrotnie obraca się wniwecz katolickie imaginarium.

Publikacja: 25.09.2020 10:00

Nie każdy człowiek uczciwy musi wierzyć w Chrystusa

Foto: Fotorzepa, Piotr Guzik

Czy jako przedstawiciele środowisk katolickich jesteśmy jeszcze w stanie jakkolwiek wygrać walkę na obrazy? Co moglibyśmy zrobić, aby to nasze opowieści przebiły się do masowej opinii publicznej? Wydaje mi się, że... nic". I zaraz dalej: „Jako społeczeństwo nie myślimy już po katolicku. Religia stała się skansenem, parkiem krajobrazowym, muzeum etnograficznym" – pisze na portalu Klubu Jagiellońskiego jego były prezes dr Marcin Kędzierski. Czy to kapitulacja katolicyzmu przed kulturą permisywną i postmodernistyczną, opartą nie na niezmiennej Prawdzie, lecz na tymczasowych zachciankach wyzwolonego z dawnych zasad człowieka? Stawiającą metabolizm organizmu i przyjemnostki cywilizacji ponad wszelką metafizyką? Pewnie tak, skoro dalej stwierdza: „To oznacza, że rzekomo fundamentalistycznie katolickie społeczeństwo po prostu nie istnieje. Zostały niedobitki, które chyba mają coraz bardziej dojmujące przekonanie, że zbliża się czas zejścia do katakumb".

Zapewne w zlaicyzowanych społeczeństwach Zachodu tekst przeszedłby niezauważony jako biadolenie ostatnich Mohikanów zapatrzonych w minioną potęgę Kościoła i moralną przewagę wiary nad bezbożnictwem. Ale nie w Polsce, gdzie większość obywateli – chociaż jako tako, ale wciąż – uczęszcza do kościoła, gdzie rządzący trzymają sojusz z Episkopatem i chętnie przywołują kierujące nimi jakoby „chrześcijańskie wartości". Wywołał więc u nas burzę; także w „Plusie Minusie" („Danie Główne" wydania z 5–6 września). Zgadzam się tak ze smutną diagnozą Kędzierskiego, jak i z potrzebą obrony może nie tyle katolickiego, ile chrześcijańskiego imaginarium. Tylko aby dało się je obronić i utrwalić, trzeba wprzód się zastanowić, dlaczego nie współbrzmi zarówno z dzisiejszą nauką i z tym sednem ducha naszych czasów, jakim jest demokracja. Gorzej: od dawna jest z nimi w zgrzytliwym dysonansie i to nie tylko dlatego, że wciąż jest w nim sporo nieprzetrawionego pogaństwa, zabobonów, świątków i magicznych obrzędów.




Tęsknota za państwem wyznaniowym

Tym bowiem, co przywołać można na obronę upadającego na naszych oczach katolickiego imaginarium, jest tylko powrót do tradycji i zagonienie zbyt swobodnych owieczek do starego kojca o granicach umocnionych przez prawo i prokuraturę niby groźne brytany pasterskie. Fałszywe to recepty, nawet nie dlatego, że przewaga sejmowych głosów, jaką dysponuje rządząca partia, może wzbogacić nasz system prawny o niejedną innowację w duchu Ordo Iuris. Przede wszystkim dlatego, że świadomość zdecydowanej większości obywateli państwa (nie tylko polskiego) już daleko odeszła od stanu przygłupiej, ale potulnej trzody, za jaką wciąż mają wierzących nasi odziani w purpurę pasterze. Przyznaję więc rację Michałowi Szułdrzyńskiemu, który we wspomnianym wydaniu „Plusa Minusa" pisze: „Może właśnie tym, czego nam trzeba, jest nowa koncepcja Boga, odczytanie Ewangelii na nowo w świecie płynnej nowoczesności, pandemii i mediów społecznościowych?".

Ano właśnie. Choć dzisiaj śpiewamy w refrenie jednego z psalmów: „Bóg z wyżyn nieba spogląda na ziemię", dobrze wiemy, że tak nie jest. Teologiczna koncepcja Boga ukształtowała się bowiem w czasach przedkopernikańskich, patriarchalnych i folwarcznych i pozostaje taka do dzisiaj. Oczywistym ustrojem była monarchia absolutna, gdzie władza (nie tylko w chrześcijaństwie) pochodzi od Boga, a rzeczą ludzką jest pokorne podporządkowanie. Demokracja była dziwacznym pomysłem jakichś marginalnych i dawno zapomnianych Ateńczyków. Prorocy spisujący Pismo i Ewangelie byli ludźmi tamtych czasów – cóż z tego, że natchnionymi – musieli więc mówić do bliźnich w języku ich pojęć i znaków, inaczej byliby niezrozumiani i odrzuceni.

Czy mamy uznawać za Słowo Boże wszystko, co nam przekazali? Długo tak było, pozostało do dziś w islamie, który uważa Koran za podyktowany Mahometowi przez Boga i niepodlegający nawet interpretacjom. Ale jaskrawa sprzeczność między Księgą Rodzaju opowiadającą o stworzeniu świata, a tym, co twierdzi nauka, skłoniła już Piusa XII do uznania ewolucji za „uzasadnioną hipotezę", a Jana Pawła II – za „więcej niż hipotezę". A jak traktować te fragmenty Starego Testamentu, które nakazują okrucieństwo wobec wrogów, zalecają zabijanie homoseksualistów i cudzołożników? Pora na dalsze kroki w tę stronę. Może raczej powinniśmy traktować święte księgi tak, jak traktują swoje teksty religie Dalekiego Wschodu: tylko jako przypowieści, symbole i dobre rady?

To, co dziś ponad wszelką wątpliwość wiemy o rozciągającym się na miliardy lat świetlnych wszechświecie, każe traktować Boga zupełnie inaczej niż jako dobrotliwego czy srogiego starca spoglądającego na ziemię z „wyżyn nieba" i prowadzącego skrzętny rachunek naszych grzechów. Raczej jest On niemożliwym do objęcia ludzkim rozumem, a tym bardziej niepoddającym się opisowi duchem tego wszechświata, obejmującym go i przewyższającym, ale jednocześnie obecnym tu, przy nas.

Pisał o tym zmarły przed laty abp Józef Życiński, pisze współczesny nam ks. prof. Michał Heller, ale bez większego wpływu na teologię, a już na pewno na religijność rzesz wiernych. Tajemnica tak rozumianego Boga jest bardziej otchłanna niż zagadka ciemnej materii i ciemnej energii w kosmosie, z którą nie daje sobie rady współczesna nauka. Niezależnie od tego, ile purpury nosi się na sobie, pewność intencji Boskich jest aktem bezbrzeżnej pychy, bo zakłada dorównanie Mu świadomością.

To nie skandale seksualne były dynamitem, który – jak pisze Tomasz Terlikowski – „wywalił w powietrze" katolicką Irlandię czy jakikolwiek podobny kraj. Nie było dynamitu, tylko powolne obumieranie modelu patriarchalnego i przedkopernikańskiego; potem wystarczył byle kapiszon, aby ostatecznie się rozleciał. Odbudowa imaginarium katolickiego w dotychczasowym kształcie jest propozycją dla rekonstruktorów historycznych. Owszem, są tacy; można się z nimi pobawić, ale nikogo nie porwą.

A cóż to jest prawda

Pytanie Piłata mającego osądzić Jezusa nie jest bynajmniej chytrym wybiegiem rzymskiego namiestnika pragnącego obciążyć żydowską starszyznę odpowiedzialnością za wyrok na niewinnego; jest to jedno z najważniejszych pytań filozofii.

Terlikowski zdaje się tego nie rozumieć, pisząc: „Cywilizacja Zachodu oparta jest na kategorii Prawdy. Grecy czy Rzymianie mogli ją rozumieć inaczej niż Żydzi, chrześcijanie mogli się spierać o nią z neoplatonikami czy arystotelikami, ale obie strony były przekonane, że jakaś Prawda istnieje i że człowiek – mimo wielu problemów z tym związanych – może do niej dotrzeć". Pozwala mu to ustawić przeciwników w dogodnej do zadawania ciosów pozycji, bo ich zdaniem jakoby „prawda nie istnieje". Tymczasem o niedostępności prawdy wiedział już Platon, lokując ją w sferze idei, których poznać w pełni nie możemy, widząc tylko ich niepewne odbicia na ścianach platońskiej „jaskini filozofów". Podobnie Immanuel Kant, a za nim cała nowożytna filozofia.

Prawda jest niedostępna, ale trzeba próbować się do niej zbliżyć. Wprawdzie nieocenionemu Lechowi Wałęsie wypsnęło się kiedyś: „prawda jest jak dupa, każdy siedzi na własnej", ale jest to tylko zwięzła synteza filozofii starogreckich sofistów, uważających za prawdziwe jedynie to, co przynosi doraźną korzyść. Żadna poważna filozofia nie neguje istnienia prawdy, tylko dywaguje o jej dostępności. Warto przypomnieć, że stojący przed Piłatem Chrystus najpierw długo milczał, a potem nie powiedział, że zna prawdę, tylko że „przyszedł, aby dać jej świadectwo".

Gorzej, że ta jedyna i niepodważalna Prawda, której broni Terlikowski, nie daje się pogodzić z demokracją. Ten ustrój jest bowiem pomysłem świeckim; chrześcijaństwo uzasadnia ją godnością osoby ludzkiej, czemu wiele pięknych zdań poświęcił Jan Paweł II, ale ma kłopot z uznaniem koegzystencji prawd. Demokracja nie odmawia nikomu racji dla jego własnej prawdy i nie narzuca mniejszości obowiązku przyjęcia za swoją tej z nich, która wygrała w głosowaniu. Był czas, kiedy zaczynał rozumieć to Kościół. „Władza cywilna winna troszczyć się o to, by nigdy (...) nie była naruszona z powodów związanych z religią równość obywateli w dziedzinie prawa, należąca przecież do wspólnego dobra społeczności, i żeby wśród obywateli nie miała miejsca dyskryminacja" – mówi jedna z deklaracji Soboru Watykańskiego II. A więc nie wolno narzucać innym praw i poglądów wynikających z naszego imaginarium; szkoda, że tak szybko zapomniano o tych mądrych wskazaniach.

Jedyna i niepodważalna Prawda jest właściwa monarchii absolutnej i ucieleśniona w dewizie „czyja władza, tego religia". Przyjęły ją też za swoją ideologiczne systemy totalitarne, uważając, że można przymusowo wychować „nowego człowieka" wedle jedynie słusznego światopoglądu. Tak twardo lądują platońskie idee na wyboistym gruncie realiów. Jako jedyna droga pomiędzy dogmatyzmem wiary a przyzwoleniem na powszechne kłamstwo jawi się uczciwość. Jeśli jest opromieniona miłością płynącą z wiary, tym lepiej. Ale nie każdy człowiek uczciwy musi wierzyć w Chrystusa. Uczciwość unika wszelkiego radykalizmu i nie ufa dogmatom; uznaje nasze zdolności umysłowe za ograniczone i nie zamierza dochodzić jednej i tylko jednej prawdy. Wie, że prawd cząstkowych może być wiele, należy więc wsłuchiwać się w głosy innych, poddać swoją prawdę próbie dialogu z inaczej myślącymi, a jeśli argumenty są przekonujące, to mieć odwagę zmiany zdania. Stąd pojmuje, że sito, jakim usiłujemy oddzielić złote ziarna prawdy od piachu codzienności, jest dziurawe, więc nie wpada we wściekłość, jeśli na innym sicie coś innego zostanie odsiane. Jest skromna, nienapastliwa, trzyma się faktów, choć ich nie absolutyzuje, jeśli coś obieca, to dotrzyma. Uczciwość należy do porządku demokratycznego, a do postmodernistycznego powinna należeć tym bardziej. Dopiero na takim gruncie pojmujemy, że wartości niezbędne dla trwania demokracji można czerpać nie tylko z jednej jedynej religii.

Metafizyka czy metabolizm

Sednem chrześcijaństwa jest Chrystus. Właśnie ewangeliczna opowieść o Chrystusie jest odpowiedzią na mrok tego najboleśniejszego miejsca ludzkiej duszy, gdzie daremnie kołacze pytanie o wszechobecność zła i cierpienia w świecie. Ale tylko jako zarys odpowiedzi, bo wiara nie oznacza pewności. Nie jest to jednak odpowiedź dominująca przez wieki w kościołach chrześcijańskich, że to srogi Ojciec wymagał okupu w postaci męczeńskiej śmierci Syna jako zadośćuczynienia za ludzkie grzechy. Albo że nieposłuszeństwo Adama i Ewy wymagało odkupienia aż tak straszną ofiarą. W ten sposób pojmowany Bóg jest gniewnym i mściwym tyranem. Była to odpowiedź na miarę czasów przedkopernikańskich i folwarcznych, w których kształtowała się doktryna. Była na miarę ówczesnej patriarchalnej świadomości i zapewne nie mogła być inna. Ja jednak wierzę, że niepojęty dla nas Bóg wstąpił w ludzkie ciało, aby śmiercią najokrutniejszą z możliwych wyrazić solidarność z powołanymi przez siebie do życia istotami, z ich pełnym cierpienia i daremnych wysiłków losem, i pokazać, że ich życie prowadzi do czegoś więcej. Bóg przyjął na siebie tę dolę i to cierpienie, obojętnie czy niewinnie ukrzyżowanego proroka, torturowanej przez inkwizycję czarownicy, więźnia obozu śmierci, utopionego w morzu uchodźcy czy ofiary czystek etnicznych albo politycznej nienawiści. Nie ma innej religii, w której Bóg okazałby solidarność ze stworzonymi przez siebie istotami; solidarność idącą najdalej jak to tylko jest możliwe i zapłacił za to tak straszną cenę.

Widocznie nie ma dla nas innej drogi, jak solidarne borykanie się ze złem i nieprawością świata przy jednoczesnym staraniu, by pozostawiać wokół siebie choć trochę dobra, podobnie jak On to czynił. Czemu wskazał nam tak straszny szlak, skoro – jeśli podobno jest dobry i miłosierny – mógł dopieszczać swoje stworzenia, dobrotliwie wysłuchiwać modlitw, dbać o ich dobrostan? Na pewno trzeba inaczej rozumieć Opatrzność niż z tą naiwną prostomyślnością, której ucieleśnieniem jest oleodruk przedstawiający anioła chroniącego dziateczki na chwiejnej kładce ponad przepaścią. A może nasze ziemskie życie ma sens głębszy i bardziej podniosły niż tylko celebrowanie metabolizmu i zaskarbianie zasług dla przyszłego zbawienia. Jaki? Nie wiem, bom tylko człowiek. Ale czy zdajemy sobie sprawę, jak wysoko nas ta ofiara wynosi i jak bardzo nas zobowiązuje, skoro sam Bóg uznał, że musi cierpieć wraz z człowiekiem? Gdyby nie Chrystus, jakakolwiek wiara religijna nie miałaby sensu.

Narodziny, śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa przynoszą na świat nie tylko Dobrą Nowinę, o której opowiadają wszystkie chrześcijańskie wyznania, ale jeszcze głębsze oznajmienia, których do końca nie przemyśleliśmy i nie pojęliśmy, mimo upływu dwu tysiącleci. Najbliżsi jesteśmy zrozumienia sensu przebaczenia. Owszem, Bóg i bogowie, jakich czciła i czci ludzkość, nieraz swym wyznawcom przebaczają grzechy, odstępstwa, a nawet zbrodnie. Ale jest to zawsze łaska cesarza, który z wysokości tronu udziela jej swoim marnym jak proch poddanym. Tylko Bóg cierpiący jak Chrystus rozumie ból umęczonego człowieka, bo sam go zaznał. Rozumie jego ludzkie nadzieje i zwierzęce popędy, jego słabość i niewiedzę, z których rodzi się grzech, bo sam przyjął jego ciało. Jeśli przebacza, czyni to z serca jak między równymi w bólu.

„Czy człowiek jest największą pomyłką Boga, czy Bóg jest największą pomyłką człowieka?" – pytał Nietzsche i dla niego każda możliwa odpowiedź jawi się tragiczną. Bo pytanie milcząco zakłada, że pomiędzy światem Boga a światem człowieka musi istnieć niezgoda i bezdenna przepaść. Tymczasem Chrystus pokazuje, że jest to jeden wspólny, chociaż okrutny świat. Myśląc w ten sposób, znajdujemy się daleko od kornego opłakiwania wielkopiątkowej męki, ale już na pewno nie jest to „wersja light".

W tak rozumianym Chrystusie jest jedyna możliwa odpowiedź na jedno z najstarszych pytań ludzkości: pytanie o sens. Sam byt nie daje odpowiedzi, choć przynosi – przy szczęśliwszych zbiegach okoliczności – obfity wachlarz przemijających przyjemnostek. Nie daje też takiej odpowiedzi wiara w kosmicznego, niepojętego i wielkiego jak kosmos Boga Spinozy, Leibniza albo Einsteina. Tylko w Chrystusie można zobaczyć w Bogu kogoś bliskiego, a nie jedynie niepojętego Władcę Wszechświata, i postawić metafizykę ponad codziennym metabolizmem. Dlatego jestem spokojny o przyszłość chrześcijaństwa, choć na naszych oczach bezpowrotnie obraca się wniwecz katolickie imaginarium.

Wołanie o sens

Kędzierski za przyczynę upadku ma „ponad 200-letni proces prywatyzacji moralności, religii i polityki". Tak, ten proces nastąpił i nic go już nie odwróci; wiara przyszłości będzie wiarą sprywatyzowaną, co nie znaczy, że mniej gorącą niż niegdyś. Ale na pewno nie będzie to stadna „wiara owieczek". Jeśli tej konstatacji nie podzielamy, to trzeba cofnąć się o parę stuleci. Coraz większą rolę będzie odgrywało sumienie, coraz mniejszą nakaz. Na takiej drodze popełnia się błędy, ale drogę sztywnych praw odrzuciliśmy. Pięknie mówi o tym biblijna legenda o wygnaniu z Raju: człowiek, spożywając jabłko, złamał święty nakaz. Uzyskał przez to świadomość etyczną, przynajmniej częściową umiejętność odróżniania dobra od zła, ale nie posiadł boskiej wiedzy ani boskiej pewności. Musi więc iść dalej, wciąż błądząc, niepewny skutków swoich działań, ale odpowiedzialny za zło, które nieuchronnie uczyni. Dlatego tak bardzo pragniemy wymigać się od wolności. Ale innej drogi nie ma.

A Kościół – czy upadnie? Na pewno nie, ale będzie inny. Misją Kościoła, w której nic go nie zastąpi, jest przekazywanie Eucharystii. Kto jej zasmakował, nie da jej sobie odebrać, nie skusi go żadna „wersja light". Będzie to miejsce spotkań ludzi dobrej woli, którzy wyobrażają sobie Boga niekonieczne tak samo i nie zawsze tak samo się do Niego modlą. Także tych, którzy inaczej niż katolicy wyobrażają sobie Eucharystię; na przykład protestanci mają ją tylko za symbol, ale co stoi na przeszkodzie, byśmy ją przyjmowali wspólnie? Przecież dla nich to także Chrystus. Na pewno jednak nie będzie instytucją, która ma gotową odpowiedź na dowolne pytania i receptę na wszystkie dylematy, chociaż do takiej roli się przyzwyczailiśmy, chociaż tego nas uczy dzisiejszy katechizm. Niestety, będzie to miejsce, gdzie dotkliwie odczuwa się ciężar wolności. Ta nieuchronna reformacja, jaka nas czeka, nie będzie powtórzeniem drogi Lutra czy Kalwina, którzy tworzyli własne sekty i gotowi byli posyłać przeciwników na stos; pokieruje nią raczej duch Erazma z Rotterdamu, który nigdy z katolicyzmem nie zerwał, ale pragnął zgromadzić w nim wszystkich wierzących w Chrystusa.

Dlatego nie trzeba walczyć, potępiać ani gromić, bo to tylko umacnia opór. Tych, którzy wierzą tylko w jedno jedyne katolickie imaginarium, podobnie jak tych, którzy uważają, że żadnego Boga nie ma, trzeba zostawić w spokoju z ich przekonaniami; wcześniej czy później pojmą, że żyją w świecie płaskim, pozbawionym przestrzeni i sensu. A wołanie o sens płynie przecież z tego, co w ludzkiej duszy najgłębsze i najbardziej osamotnione.

To, co napisałem, jest oczywiście – z punktu widzenia owego imaginarium – błędne i heretyckie. Już z daleka śmierdzi tu irenizm, który sprowadza się do rozluźnienia dogmatów wiary, a potępili go zgodnie ostatni papieże. Do tego czerpię garściami z herezji pelagiańskiej, a może i gnostyckiej. Polemika jest więc nietrudna, tylko że destrukcja katolickiego imaginarium będzie biec dalej, niezależnie od odniesionych zwycięstw.

Jerzy Surdykowski jest autorem książki „Nadzieja na sensowność świata", którą właśnie wydał Copernicus Center Press

Czy jako przedstawiciele środowisk katolickich jesteśmy jeszcze w stanie jakkolwiek wygrać walkę na obrazy? Co moglibyśmy zrobić, aby to nasze opowieści przebiły się do masowej opinii publicznej? Wydaje mi się, że... nic". I zaraz dalej: „Jako społeczeństwo nie myślimy już po katolicku. Religia stała się skansenem, parkiem krajobrazowym, muzeum etnograficznym" – pisze na portalu Klubu Jagiellońskiego jego były prezes dr Marcin Kędzierski. Czy to kapitulacja katolicyzmu przed kulturą permisywną i postmodernistyczną, opartą nie na niezmiennej Prawdzie, lecz na tymczasowych zachciankach wyzwolonego z dawnych zasad człowieka? Stawiającą metabolizm organizmu i przyjemnostki cywilizacji ponad wszelką metafizyką? Pewnie tak, skoro dalej stwierdza: „To oznacza, że rzekomo fundamentalistycznie katolickie społeczeństwo po prostu nie istnieje. Zostały niedobitki, które chyba mają coraz bardziej dojmujące przekonanie, że zbliża się czas zejścia do katakumb".

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi