W takiego Boga ja też nie wierzę!

Dzisiejsze chrześcijaństwo nie łączy się już z żadnymi interesami, które mogłyby pociągnąć je znów na dno. Może być na powrót sobą: przewrotem i skandalem.

Publikacja: 05.08.2022 10:00

W takiego Boga ja też nie wierzę!

Foto: PIOTR DZIURMAN/REPORTER/east news

Galopująca sekularyzacja wprawia w przerażenie nie tylko hierarchię Kościołów wszelkich religii, ale i wiernych ukształtowanych w społeczeństwach, które już nie istnieją, choć wciąż dominują nad światem puste – nieraz od dawna zrujnowane – mury pradawnych świątyń. Nawet „mało-wiernych”, bo –­ obojętnie czy jesteś chrześcijaninem, czy hinduistą albo kimkolwiek – można zaniedbać pobożne praktyki i świątynne ofiary, ale zarazem zachować niewzruszoną od pokoleń pewność, że wciąż istnieje potężna, choć nieraz lekceważona i wyśmiewana instytucja, która gwarantuje stałość reguł moralnych i przypomina o cnotach, na których wspiera się społeczeństwo. Gwałcimy je na co dzień jak świat długi i szeroki, ale przynajmniej mamy gdzie się odwołać w swym uświęconym faryzejstwie wyrastającym z przekonania, że człowiek musi się czegoś bać, bo inaczej upadnie mores i autorytety.

Ten proces i ta obawa o przyszłość dotyczą nade wszystko chrześcijaństwa, bo nabrało liberalizmu i od stu lat z górą nie odwołuje się już bezpośrednio do karzącej represji państwa, a jednocześnie wyznawane jest w krajach światowej czołówki cywilizacyjnej. Lęk o przyszłość religii jest jednak wspólny: wraz z rozwojem cywilizacyjnym, poziomem życia i konsumpcji upada wiara w bóstwo, jakkolwiek je nazywamy i jakkolwiek się do niego modlimy.

Czytaj więcej

Nie każdy człowiek uczciwy musi wierzyć w Chrystusa

Metabolizm i metafizyka

Rozmaicie usiłują przed tym zabezpieczyć się różne religie: w konserwatywnych państwach muzułmańskich apostazja jest karana śmiercią, a we wszystkich źle widziana; na pewno więc ulemom i imamom daleko jeszcze do dzisiejszego strachu chrześcijańskiego kleru, ale podobna perspektywa stoi też przed nimi. Izrael z kolei jest jednym z niewielu we współczesnym świecie państw wyznaniowych i jedynym takim przypadkiem wśród krajów wysokorozwiniętych; ale pożytek stąd taki, że jego obywatelem może zostać (poza nielicznymi wyjątkami) jedynie wierzący Żyd, jakakolwiek synagoga jest mu bliska. Zabezpiecza to przed formalną sekularyzacją, choć nie chroni od zeświecczenia duszy. Z kolei religie Dalekiego Wschodu są niesformalizowane, nie ma w nich dogmatów i obowiązkowej obecności na świątynnych uroczystościach, więc wiernych trudno policzyć.

Najbardziej widoczne i najdalej posunięte są te zjawiska w obrębie chrześcijaństwa i nim się tu będę zajmował jako przypadkiem najbardziej zaawansowanym. Grzechy Kościołów chrześcijańskich są od dawna znane i boleśnie rażące, choć grzesznicy dopiero pod koniec minionego stulecia zaczęli pojmować, że nie mają innego wyjścia, jak uderzyć się w piersi. Wyniosłość i pycha kleru, przekonanie prezbiterów, że są lepsi i mądrzejsi od powierzonych im owieczek, a na tym tle dopiero chciwość, korporacyjne nawyki, powiązanie ze świecką władzą, przekonanie, że im bardziej jest ona prawicowa i autorytarna, tym lepiej dla wierzących. Dopiero na samym szczycie tej pryzmy gnoju panoszy się pedofilia, ujawniona w ostatnich dziesięcioleciach. Najdobitniej to widać w Kościele katolickim, jest on bowiem instytucją najbardziej scentralizowaną, a więc szczególnie podatną na schorzenia wielkich struktur biurokratycznych, a w przymusowej bezżenności kleru szaleją seksualne kompleksy skazanych na samotność mężczyzn. Kościół katolicki – a w nie mniejszym stopniu prawosławny – jest uwikłany w edykt cesarza rzymskiego Teodozjusza zakazujący pod koniec IV wieku naszej ery wyznawania innych religii niż chrześcijaństwo, tępiący tak herezję, jak tradycyjne wielobóstwo antyczne. Znosił on słynny „edykt mediolański” jego niedawnego poprzednika Konstantyna Wielkiego, czyniący różne religie równoprawnymi, nakazujący tolerancję. Ten radykalny zwrot sprawił, że rozwijający się Kościół prawie od początku splótł się ze świeckim państwem, uzależnił od jego karzącej mocy i w zamian wsparł je swoją potęgą duchową.

Taki Kościół jest nawet w dniach dzisiejszych przywiązany do zaprzeszłego – „przedkopernikańskiego”, można powiedzieć – obrazu Boga i wszechświata, jak też podobnego obrazu państwa. Ukształtował się w epoce, kiedy on tylko namaszczał królów, a ci rządzili niepodzielnie, ograniczeni jedynie prawem bożym. To jest właśnie istota klerykalizmu: Kościół przestaje być zdolny do głoszenia Dobrej Nowiny, zamiast niej wystarczy dobra ustawa. Albo jeszcze lepiej – represja. Taki Kościół, gdy na jaw wyjdą niecne sprawki kapłanów, nie potrafi uderzyć się w piersi i przyznać do grzechu, szuka odwetu przez atak na bezbożnictwo, „lewactwo” albo homoseksualizm, jak właśnie czyni to dziś Kościół polski. Wtedy księża zachowują się jak politycy, a politycy jak księża.

Niektórzy twierdzą, że wystarczy oczyszczenie z grzechu, ukaranie księży-pedofilów, rozwód z polityką i znów zapełnią się nawy, znów będzie jak dawniej, zwłaszcza jeśli powróci piękny, demonstrujący wyższość kleru nad „wiernym ludem”, rytuał gregoriańskiej mszy. Ale dlaczego im wyższy rozwój i dobrobyt, im bardziej zaawansowane w demokracji i powszechnej oświacie jest państwo, tym mniej wiernych spotykamy w kościołach? Czyżby wraz z postępami cywilizacji ludzie coraz mniej stawiali sobie pytań, tracili zainteresowanie filozofią i sensem własnego życia? Czyżby spokojny metabolizm pełnego brzucha i zaspokojonych popędów miał raz na zawsze zastąpić o wiele trudniejszą metafizykę?

Tak jak ty jestem ateistą

Jedna z najmądrzejszych i najbardziej dalekowzrocznych postaci dzisiejszego Kościoła, czeski ks. prof. Tomaš Halik, wielokrotnie już mówił i pisał, że kiedy spotyka ateistę bądź niedowiarka i zanim podejmie dialog, pyta: „w jakiego Boga ty nie wierzysz? Spróbuj go opisać, bo może okazać się, że w takie bóstwo ja również nie wierzę”. Więc jeśli bezbożnik opisuje Najwyższego jak w typowym katechizmie – zwłaszcza nieco starszej daty – jako wszechmocną i wszechwiedząca istotę, która wszystko o nas wie i wszystko kontroluje, zlicza i zapamiętuje nasze grzechy, aby potem wymierzyć stosowną karę, przebaczenia udziela tylko pod warunkiem odbycia spowiedzi i wyrażenia skruchy przed kapłanem, zazdrośnika skrzętnie odliczającego odklepane paciorki, rozmiłowanego w rachubie złożonych ofiar, to odpowiedź księdza Tomaša jest właśnie taka jak w powyższym śródtytule i podobna musi być każdego chrześcijanina, który nie wyrzekł się myślenia. Tak, w stosunku do większości popularnych i katechizmowych obrazów Boga – nieraz przekazywanych wiernym w majestacie kapłańskich kazań – nie tylko bywamy, ale też powinniśmy być ateistami!

Pięknie pisze o tym ks. Adam Boniecki w tekście otwierającym wart polecenia i uważnej lektury dodatek do „Tygodnika Powszechnego” pod obiecującym tytułem: „Wiara dla dorosłych”. Stwierdza tam, że nie wierzy i nie modli się do takiego Boga, który: czyha, aby przyłapać człowieka na grzechu albo słabości, kocha cierpienie, bawi się w potępianie i wysyła ludzi do piekła, ale którego nie ma tam, gdzie oni darzą się miłością. To tylko parę przykładów z listy cech Boga, w którego nie da się wierzyć. Ale ta „czarna lista” ks. Bonieckiego – pochodząca zresztą od szwajcarskiego teologa Hansa von Balthasara – uświadamia nam wielość i nieraz rozbieżność obrazów Boga, które tworzymy kierowani naszym ułomnym umysłem i chwiejną wiarą; rozmaitość Jego posągów, które rzeźbimy niedoskonałymi zmysłami, chwalimy tradycyjnymi i pełnymi pustosłowia modlitwami.

Ale żeby tylko… Przede wszystkim wciąż usiłuje kierować nami Kościół taki, jaki był i jaki, niestety, jest do dzisiaj: klerykalny, nieufny, zapatrzony we własną rzekomą doskonałość, mniemający że można wiarę urzędowo zadekretować i urzędowo pokierować tym, co jest z samej istoty najtrudniejsze do opowiedzenia, a jednak człowiekowi niezbędne.

Rozmaicie i zwykle rozwlekle opisany jest katechizmowy depozyt wiary. Kiedyś ujmowano to prościej, ale jasno: „wierzyć w to, co Kościół do wierzenia podaje!”. Tu jesteśmy w sednie sprawy. Czym jest bowiem wiara i gdzie jej siedlisko; czy w kościelnych formułach i opatrzonych stosownym „imprimatur” katechizmach? Czy w sercu i umyśle człowieka, a one zawsze pozostają niepodległe, niezależnie od tego, jak srożą się dogmaty stojące na straży religijnej prawomyślności.

Jest pewna racja w prawosławiu, które pozwala malować (czyli „pisać”) ikony tylko w obrębie zatwierdzonego kanonu. Protestantyzm trzyma się środka, potępiając kult obrazów, ale na ogół tolerując je w swoich zborach jako świecką sztukę. Bardziej radykalne są judaizm i islam, całkowicie zabraniając przedstawiania osób świętych. Jeszcze dalej podąża buddyzm poprzestający na spuściźnie swego proroka, ale milczący o jego najwyższym Mocodawcy; nie powinniśmy o Nim mówić ani nawet myśleć, bo cokolwiek sobie wyobrazimy, będzie z samej istoty ułomne, a może nawet bluźniercze.

Czytaj więcej

Jerzy Surdykowski. Odpowiedź na rozpacz Hioba

Na burzliwych wodach

Jakieś obrazy jednak sobie tworzymy, jakoś opisujemy bóstwo, choćby tylko w umyśle, nawet w religiach, które tego zakazują. Tu bowiem stajemy wobec głębokiego dylematu, a może i zagrożenia, które dotyczy każdej bez wyjątku religii: czy obraz Boga – niekoniecznie ten namalowany, ale faktycznie funkcjonujący w umysłach wierzących – ma być raz na zawsze dany: taki, jakim zobaczył go prorok i jakim opisał słowami podyktowanymi przez samo bóstwo? Tak jest w islamie, w tradycyjnym judaizmie, w religii amerykańskich mormonów; święta księga nie podlega jakimkolwiek zmianom ani nawet interpretacji, mamy w XXI wieku wierzyć w to, co podał do wierzenia prorok sprzed wielu stuleci, myśleć jego myślami, zdeptać naszą XXI-wieczną świadomość. Czy jednak – tak jak w chrześcijaństwie, choć różnie w jego odmiennych odłamach – wolno nam interpretować i choć trochę dostosowywać ten obraz do naszej współczesnej świadomości?

Dobrym przykładem są dzieje interpretacji biblijnej Księgi Rodzaju: przez wieki Kościół stał na straży jej litery, potępiał próby odstępstwa, przekonywał, że Najwyższy stworzył świat w sześć dni, by siódmego odpocząć, że Słońce krąży dookoła Ziemi, a w chmurach latają aniołowie, wianuszkiem uwielbienia otaczając boski tron. Odstępców degradował, a jeśli to nie pomagało, oddawał w wypróbowane łapy Świętej Inkwizycji. Dopiero w połowie minionego stulecia papież Pius XII nazwał ewolucję „uzasadnioną hipotezą”, a nieco później Jan Paweł II „więcej niż hipotezą”.

Nie inaczej było z przedkopernikańskim obrazem świata, w którym ponad płaską Ziemią wznosi się święte sklepienie niebieskie, a w czeluściach podziemnych diabli przy kotłach smoły czyhają na grzeszników. Był to obraz – obojętnie czy namalowany, napisany czy tylko pomyślany – wygodny, bo obrazujący porządek społeczny, na którego straży stał Kościół, ale zawodny, bo świadomość wciąż się zmieniała, ale obraz miał trwać.

Dziś to zamierzchłość; częściej rozumie się Boga jako króla Wszechświata, a nie tylko Ziemi lub pojedynczego państwa, coraz częściej Jego siedzibą jest niepojęty kosmos, a nie najbliższa chmura właśnie przesłaniająca słoneczny blask. Dowodzi to tylko, że już – od Watykanu po odległe parafie – pogodziliśmy się ze zmiennością obrazu Boga w czasie, ale czym ta zmienność ma się kierować, gdzie szukać uzasadnień? Zrywając z niezmiennością Słowa Bożego, godząc się na jego interpretacje, wypłynęliśmy na burzliwe i niebezpieczne wody; pełne są one zmiennych wiatrów i fałszywych świateł, a kompas ludzkiego umysłu jest zawodny i nieraz w dziejach wyprowadzał nas na mielizny. No i czy to wystarczy? Nie lepiej było trwać przy niezmiennym Słowie, nawet jeśli nie ma szans, by stało się ciałem?

Święte dwójmyślenie

Łatwo było wierzyć w czasach, gdy Bóg nie przekraczał granic prostego rozumu, był opisany w Biblii, przybliżany w kazaniach; ostatecznie taki umysł uznałby wiarę Izaaka Newtona, który uważał, że aniołowie dyżurują na orbitach planet, by wprowadzać stosowne korekty, bo twórca rachunku różniczkowego nie dawał rady z wytłumaczeniem ich stabilności. Ale jak pójść dalej, skoro dzisiejszy kosmos – od kwantów aż po galaktyki – jest niewyobrażalny nawet dla największych uczonych? Jak odszukać Boga w tym niepojętym plątawisku?

Z tego dylematu wybrnął tylko buddyzm, przemilczając kwestię Osoby lub mocy, która upełnomocniła jego proroka. Jest to jeszcze bardziej przewidujące niż sprzeciw Żydów, protestantów i muzułmanów wobec idolatrii. Jeśli Bóg ma być odporny na flukta światopoglądu i postępy nauki (której przecież w czasach prorockich jeszcze nie było), trzeba o Nim milczeć, a przynajmniej zakazać tworzenia wizerunków. Już od dawna bowiem w umysłach wyznawców wszelkich innych religii (z katolicką na czele) panuje uświęcone dwójmyślenie, podobne do tego, co opisał Orwell w pamiętnym „Roku 1984”. Muszą bowiem pogodzić starodawną liturgię, uświęcone wizerunki, natchnione relacje mistyków i świętych z podstawową dzisiaj wiedzą o świecie płynącą z nauki szkolnej, opracowań nawet tylko popularnonaukowych, z internetu czy telewizji. Jak z czystym sumieniem śpiewać w refrenie jednego z popularniejszych psalmów „Bóg z wyżyn nieba spogląda na ziemię”, skoro gwałci to rozum większości wiernych? O sprzeczności Księgi Rodzaju z wiedzą o ewolucji już wspomniałem; dziś na szczęście Kościół traktuje ją jako metaforyczną przypowieść. O innych uświęconych przez Biblię bzdurach wspominać nie będę, bo ten smakowity żer już od dawna skonsumowali XIX-wieczni bezbożnicy. Miał rację św. Augustyn, przestrzegając, że jeśli jakaś dobrze ugruntowana prawda świecka jest sprzeczna z religią, to po stosownym namyśle trzeba uznać wyższość prawdy świeckiej i pojąć, że źle interpretujemy Pismo; nie został jednak wysłuchany przez następców.

Wielka jest bowiem siła tego, co już znane i oswojone, a jeśli kłóci się z rozumem, tym gorzej dla niego. Dlatego nie tylko z liturgii, ale z mnóstwa uznanych i zatwierdzonych przez Watykan objawień wciąż wyłania się Bóg niekoniecznie miłosierny i wybaczający, raczej małostkowy, pyszny, domagający się większej niż dotąd czci, nowych obrzędów, modlitw i wizerunków. Choćby słynne objawienia fatimskie, których stulecie niedawno obchodzono. Czy powierzenie Rosji Matce Bożej przez papieża w łączności ze wszystkimi biskupami może coś zmienić na Kremlu i w Zagorsku? A bez łączności ma być już nieważne?

A te mnóstwo nabożeństw i obrzędów wynagradzających? Czy wzbudzą one w kimkolwiek wolę służenia dobru, czy pozostaną tylko bezmiarem odklepanych modlitw? Czy katolika obowiązuje tylko posłuszeństwo? Owszem, są tam słowa potępienia dla zła, które czynimy, i wezwania do dobra, ale toną w obrzędowości. Św. Faustyna za najważniejszą sprawę uważała namalowanie właściwego wizerunku Chrystusa Miłosiernego, a nie uczenie ludzi praktykowania miłosierdzia. I tak dalej…

To nie jest obraz Boga, to jest zobrazowanie ludzkich wystraszonych domniemywań o Bogu. Nie jest też prawdą, że dzieje się to pod ciśnieniem potęgi katolicyzmu ludowego, wiejskiego, prostomyślnego. Prawdą jest natomiast, że takiej wsi i takiego ludu już nie ma, różnice kulturowe się zatarły. Ale najdramatyczniejszą prawdą jest stwierdzenie, że przymus faryzejskiego dwójmyślenia może być główną przyczyną odchodzenia od Kościoła osób młodych i wykształconych; zapewne ważniejszą niż obrzydzenie pedofilią. Więcej, jest to niezbity dowód, że rozum musi kierować wiarą i należy zaprzestać bezmyślnego powtarzania: „wiarą ukorzyć trzeba zmysły i rozum swój”. Problemem nie jest pogodzenie wiary z nauką, czym od dziesięcioleci zajmują się z różnym skutkiem tak co światlejsi kapłani, jak i uczeni, których razi trywializm najłatwiejszego wyjścia przez porzucenie wiary. Nawet nie samo pogodzenie wiary z rozumem, bo to w pełni niemożliwe; na wiele ludzkich dylematów odpowiedzi będą odmienne. Dzisiejszy racjonalizm też nie postrzega świata jako prostego mechanizmu, lecz jako niebywale skomplikowane i zapewne nie w pełni poznawalne plątawisko fal elektromagnetycznych i strumieni cząstek. Tu chodzi o coś jeszcze ogromniejszego: pogodzenie wiary z największymi i najbardziej bolesnymi pytaniami, jakie stawia sobie człowiek. O powrót filozofii do centrum wiary. O odpowiedź na ludzkie wołanie o sens. O pokazanie, że właśnie poprzez wiarę odpowiedź może być pozytywna. Nie mają tego problemu religie azjatyckie, bo od początku traktują swe święte księgi nie jako słowo Boże, lecz jako przypowieści, a może i poezję.

Czytaj więcej

Jerzy Surdykowski o kulturze politycznej i kulturze w polityce

Chrystus solidarny

W jakiego Boga skłonni bylibyśmy dziś wierzyć? Przecież nasze matki i pradziadowie bez wahania przyjmowali jego obrazki z XIX-wiecznego wiejskiego kościółka? Jest to odwrócony dylemat ks. Halika czy von Balthasara, ale tym ważniejszy. Dość łatwo można skatalogować cechy bóstwa, w które wierzyć się nie da. Prorocy i apostołowie sprzed dwu tysięcy lat opisywali Boga, Jego słowa i wolę, tak jak potrafili, wedle swej dawno nieistniejącej wiejskiej kultury, językiem zrozumiałym dla palestyńskich pasterzy i greckich handlarzy oliwą, bo innego nie znali. Nie inaczej późniejsi mistycy i bohaterowie objawień; na pewno unosiła ich prorocka moc, ale świadomości i kultury, w której wyrośli, porzucić nie potrafili. Nikt i nic nie zwolni nas od zmierzenia się z obrazem Boga wedle świadomości XXI i nadchodzącego XXII wieku. Jaki On może być? To bardzo ważne i wciąż nierozstrzygnięte pytanie, tym bardziej że najłatwiej wyobrazić sobie Boga ułatwionego, mało wymagającego, prostomyślnego, a może nawet durnego jak bozia z umoralniających bajeczek dla dziatwy.

We wszystkich religiach świata ludzie składają swoim bóstwom ofiary. Tylko w tej jednej, jedynej religii – jaką jest chrześcijaństwo – Bóg złożył ludziom ofiarę z samego siebie, rewolucyjnie odrzucając raz na zawsze schemat wszystkich dotychczasowych wierzeń opartych na królowaniu Przedwiecznego. Wcielony w człowieka Chrystus, umierając na krzyżu, postawił nas wobec Tajemnicy przerażającej i zarazem uwznioślającej swym ogromem. Solidarność Boga z człowiekiem to tylko jej część. Podobnie jak przebaczenie, które już nie jest łaską wyniosłego cesarza, ale wzajemnym zrozumieniem istot równych sobie w bólu.

Stajemy wobec kosmicznego dramatu niemożliwego do pojęcia i wysłowienia, bo tylko dla odzyskania spokoju i oswojenia przerastającej nas Tajemnicy usiłujemy ją trywializować łzawym żalem nad wielkopiątkową męką albo pocieszającym fantazjowaniem, że ofiara byłaby niepotrzebna, gdyby źli Żydzi uwierzyli w Dobrego Pasterza. Nie, to przerasta nas nieskończenie. Jesteśmy dziećmi Wielkiego Piątku, a nie Bożego Narodzenia, chociaż ani moralnie, ani intelektualnie do tego nie dorośliśmy i nie dorośniemy aż do końca świata.

Dlaczego? Z cierpiętnictwa, co zarzucał chrześcijaństwu Nietzsche, bo – zamiast czcić bogów zwycięskich i potężnych jak choćby Grecy czy pogańscy Germanie – nakazuje klękać przed konającym męczennikiem? Powtarzał to za wcześniejszymi krytykami, nie pojmując bzdurności zarzutu, bo wolne od cierpienia bóstwa Olimpu mogą słusznie pogardzać niższymi bytami. Więc skąd? Z solidarności Boga ze stworzonymi przez siebie istotami? Tu już jesteśmy blisko sedna, ale wynosi to nas niesłychanie wysoko, bo sam Bóg uznał, że musi żyć ludzkim życiem i umrzeć najbardziej bolesną ludzką śmiercią, by dać nam przykład i przekazać komunikat, ale jaki? Przecież tradycyjnie pojmowane bóstwo – mając pod opieką niższe od siebie istoty – powinno dbać o ich dobrostan, strzec przed zagrożeniami i karać, kiedy trzeba, niby pasterz powierzone mu stado. Ale nawet najlepszy pasterz nie przyjmuje ciała i losu owcy… Więc po raz któryś: dlaczego? Zamiarem Boga nie była na pewno budowa wygodnego wybiegu dla istot stworzonych. Wskazał nam szlak niesłychanie trudny, nie ukrywając małodusznie wszechobecności zła i cierpienia, ale obiecując sens i spełnienie, bo przez zmartwychwstanie, pokazał, że w ostatecznym rachunku dobro zwycięży, choć kielich cierpienia musi być wychylony do końca. W świecie Chrystusa solidarnego z człowiekiem nie ma nietzscheańskiego pęknięcia między Niebem a ziemią; jest to jeden wspólny świat!

Odkąd człowiek istnieje, pyta o sens i nie znajduje odpowiedzi. Ale odpowiedź przedstawił mu już przed ponad dwoma tysiącami lat pewien prosty człowiek z Galilei, tylko nie pojęliśmy jej w pełni aż do dzisiaj i nie pojmiemy pewnie aż do skończenia świata. To właśnie Chrystus jest „Bogiem filozofów”, bo tylko przez Chrystusa można pojąć Holokaust, męczeństwo Syrii i Ukrainy, bezkarną wszechobecność zła. Tak w jak najlepszych dziełach filozofii egzystencjalnej – u wczesnego Sartre’a czy u Camusa – mamy iść przez okrutny świat z podniesioną głową, służąc dobru tam, gdzie jest to możliwe, świadomi i wolni, pewni, że na tym padole nie czeka nas żadna nagroda. Różnica w tym, że egzystencjalistom towarzyszy osamotnienie, strach i niepewność, a chrześcijanie nie tylko wierzą w zmartwychwstanie, ale powinni pojąć, że są Bogu potrzebni i przez to warci o wiele więcej niż owieczki. Może właśnie dlatego to przesłanie jest tak trudne, a droga tak ciężka? A może Bóg nie jest wszechmocny? A może przez skazanie na taką drogę wznosimy się aż do poziomu boskiego? Nie wiem, bom tylko człowiek.

We wszystkich dotychczasowych religiach – my ludzie – mamy wierzyć w Boga lub bożków. Tylko Bóg chrześcijański wierzy w ludzi, bo skoro zgodził się zapłacić cenę tak straszliwą, to w nas pokłada swą boską nadzieję. Na pewno Chrystus nie przyszedł po to, by swoim cierpieniem wynagrodzić Bogu Ojcu nasze grzechy albo zrekompensować nieposłuszeństwo Adama i Ewy. W Boga mściwego, zazdrosnego, napawającego się cudzym cierpieniem mało kto uwierzy. Wszystko, co chrześcijaństwo ma do opowiedzenia światu, to Chrystus, chociaż wciąż utyka już na początku tej największej z opowieści.

Rewolucja sensu

Trwanie przy obrazach Boga, w które mało kto wierzy, przepaść między wiarą a rozumem, uświęcenie faryzejskiego dwójmyślenia to tylko zaproszenie do dalszej sekularyzacji. Trzeba pójść odważnie szlakiem wytyczonym przez słowa pierwszej encykliki św. Jana Pawła II „Redemptor hominis” – które brzmią: „człowiek jest drogą Kościoła”. Niestety, nigdy tych słów nie rozwinął, a mogły być epokowe. Kto wie, może obawiał się – jak powiadał – „zbytniego rozhuśtania łodzi piotrowej”? Zapewne miał rację, bo taki szlak jest zaproszeniem do rewolucji, która wywróciłaby uświęcony wiekowym trwaniem obraz Boga i Kościoła.

Człowiek – odkąd tylko poważył się samodzielnie myśleć – zaczął szukać poza wiarą odpowiedzi na swoje pytania o sens. Wiara proponowała mu jedynie pokorę, bezmiar modlitw i obrzędów. Jeśli godził się na „święte dwójmyślenie”, zachowywał nadzieję zbawienia. Nieraz zmieniał wiarę, innych bogów stawiał sobie na ołtarzu, ale odpowiedzi na podstawowe i niezmienne pytania nadal nie otrzymywał, choć rozmiar owego dwójmyślenia nieco się zmieniał. Chyba że znużony brakiem rzetelnej odpowiedzi godził się na „ateizm pełnego brzucha” – najpopularniejszy rodzaj bezbożnictwa w dzisiejszym świecie – polegający na rezygnacji z filozofowania, skasowaniu pytania o sens i usypiającym kolekcjonowaniu drobnych przyjemnostek bytu. Takie zwycięstwo metabolizmu nad metafizyką jeszcze bardziej pogrąża w dwójmyśleniu, a nawet w rezygnacji z myślenia jakiegokolwiek. Liberalizm tak długo walczył o wolność myślenia, aż osiągnął dzisiaj tylko wolność niemyślenia.

Nie przynosi zadowalającej odpowiedzi nawet najszlachetniejsza postać niewiary, jaką jest świecki humanizm stawiający na miejscu zarezerwowanym dotąd dla bóstwa, wartości wynikające z dorobku cywilizacji, kultury i filozofii bez jakiejkolwiek sankcji nadprzyrodzonej. Jedyne, co proponuje, to samotne borykanie się z opustoszałym światem w imię wartości potwierdzonych tylko pełgającym w ciemności i zawsze niepewnym światełkiem rozumu. Chrześcijanin przynajmniej wie, że świat nie jest pusty, a Bóg jest solidarny z jego cierpieniem i wynosi to światełko na zawrotne wyżyny.

A więc gdziekolwiek pójdziemy, nie znajdujemy nadziei dającej się pogodzić z rozumem. Dlatego następna rewolucja będzie chrześcijańska. Świat, który zbudowały poprzednie rewolucje, dawno się zestarzał. Ich idee straciły wywrotowy posmak, stały się pożywką dla komercji i obżarstwa, przykrywką hipokryzji rządzących. Dzisiejsze chrześcijaństwo nie ma już możnych patronów ani wpływowych przyjaciół. Na peryferiach – jak w dzisiejszej Polsce albo Ameryce Łacińskiej – może wydawać się, że jest odwrotnie, ale to tylko rozpaczliwe próby czepiania się minionego czasu. Największą siłą dzisiejszego chrześcijaństwa jest właśnie brak świeckiego wsparcia przy wielkiej sile jego filozofii. Nie łączy się już z żadnymi interesami, które mogłyby pociągnąć je znów na dno. Może być na powrót sobą: przewrotem i skandalem. Będzie to najłagodniejszy ze wszystkich przewrotów, bo zamknie się w rewolucji sensu. Tę najpiękniejszą ze wszystkich rewolucji zauważymy dopiero, pojmując, że zawsze byliśmy po jej stronie.

Czytaj więcej

Leming małopolski

Synod zbuntowanych owieczek

W podobnej sytuacji znajdował się Kościół w czasach Marcina Lutra. Nadużycia związane z odpustami, powszechne (choć bynajmniej nie powszednie) grzechy kleru usankcjonowane ówczesnym rozpasaniem moralnym Rzymu i papiestwa, również były tylko objawami. Tamtym czasom też towarzyszyła – jak dzisiejszym – głęboka rewolucja komunikacyjna, a było nią pojawienie się druku, co najsprawniej wykorzystał właśnie Luter. Stara duchowość i formy życia intelektualnego się wyczerpały, przestały inspirować, formować i zostały zastąpione przez nowe.

Nie wzywam do rewolucji przez kolejny rozłam w Kościele, napisanie na nowo modlitw, ustanowienie nowych dogmatów; mimo podobieństw mamy dziś inne czasy niż przed połową tysiąclecia. Dziś rządzić ma rozum, nie liturgia. Dlatego wzywam do nowego aggiornamento; to pojęcie (uwspółcześnienie, aktualizacja) zrobiło karierę po zapomnianym już trochę Soborze Watykańskim II, dziś przysypane naftaliną razem z większością soborowego dorobku czeka na ponowne odkrycie. Nie chodzi jednak o uwspółcześnienie przez ułatwienie i dostosowanie do wygodnickich potrzeb „ateizmu pełnego brzucha”; odpowiedzi, jakie może przez Chrystusa dać chrześcijaństwo współczesnemu światu, są trudne, nieraz bolesne, zawsze niepełne, bośmy tylko ludźmi. Ale są to odpowiedzi rzetelne.

Potrzebne jest nie tylko otwarcie na ludzkie pytania o sens, ale szerokie otwarcie na inne odłamy chrześcijaństwa, rezygnacja z dogmatów i formułek (czasem zaklęć), które dotąd takie otwarcie uniemożliwiały. Prawomocna i święta jest zarówno wiara naszej wiejskiej prababci, jak i zbuntowanego filozofa, który odrzuca wyjście najłatwiejsze i trywialne.

Coś podobnego, ale w mniejszym zakresie, nastąpiło w judaizmie; w wersji konserwatywnej i ortodoksyjnej uznaje on pięcioksiąg mojżeszowy (Torę) za objawione słowo Boże, które nie podlega interpretacji, podobnie jak Koran w islamie. Tymczasem judaizm reformowany uważa cały dorobek teologiczny judaizmu – łącznie z księgami świętymi – tylko za natchniony wytwór ludzkiej duchowości, który trzeba traktować z szacunkiem, ale interpretować współcześnie. Warto wyprowadzić stąd wnioski także dla nas.

Wybitny (niedawno zmarły) teolog niemiecki, jezuita Karl Rahner nazywał „anonimowymi chrześcijanami” osoby uważające się za niereligijne lub nawet ateistów, ale idące drogą chrześcijańską, przeczuwające w świecie jakąś wielką duchowość, czasem nawet próbujące modlitw do niej. Inna popularna nazwa tej grupy – może nawet liczniejszej od wierzących chrześcijan – to „noni”, od „non-religious”. Wciąż daremnie pytają o sens i im właśnie chrześcijaństwo może zaproponować najbardziej wiarygodny zarys odpowiedzi, ale dopiero po rewolucji, jaka na pewno – wcześniej czy później – się dokona. Dlatego z nadzieją patrzę na burze i chmury, jakie gromadzą się nad „drogą synodalną”, jaką wybrał niemiecki Kościół katolicki, nareszcie zapraszając do udziału świeckich. Także w Polsce widać podobny, choć nie tak zaawansowany trend. Ale nie najważniejsze są popularne dziś w tym ruchu tematy seksu, praw kobiet czy celibatu; chodzi o powrót filozofii do centrum chrześcijaństwa, odważne wyjście naprzeciw wielkim i nieraz strasznym pytaniom o sens. O zmianę miejsca człowieka w tym wszechświecie z potulnej istoty na kogoś tak ważnego i wartościowego, że dla niego sam Bóg zgodził się umrzeć. Tylko synod zbuntowanych owieczek otworzy nowe horyzonty, choć chyba jeszcze nie dziś, ale na pewno już pojutrze.

Niech nas nie wystraszą trwożne wołania hierarchów, że zagrożony jest „nienaruszalny depozyt wiary”; to skamielina, którą można ocalić tylko przez zdziecinniałość „uświęconego dwójmyślenia”. Kościół nie zginie, choć na pewno zubożeje, pozbędzie się daremnego blichtru i pustej obrzędowości. Posiada on bowiem skarb, którego nie odbierze mu żadna ziemska potęga. Jest wszak wspólnotą eucharystii; kto się w niej rozsmakował, już jej nie porzuci.

Kończąc te heretyckie rozważania, pozwolę sobie przypomnieć swoją również heretycką książkę „Nadzieja na sensowność świata”, którą pod koniec 2020 roku wydał Copernicus Center Press; przeszła ona bez echa, choć fragment był drukowany w „Plusie Minusie” (5 września 2020 r.). Niech więc pocieszy mnie nie nowa bynajmniej sentencja: „Jako katolik dziękuję Bogu za heretyków. Herezja to tylko inne określenie wolności myśli”. Napisał to Graham Greene już parę dziesiątków lat temu.

Misterium Męki Pańskiej w Wejherowie, Wielki Piątek, 15 kwietnia 2022 r.

Misterium Męki Pańskiej w Wejherowie, Wielki Piątek, 15 kwietnia 2022 r.

Wojciech Strozyk/REPORTER/East News

Galopująca sekularyzacja wprawia w przerażenie nie tylko hierarchię Kościołów wszelkich religii, ale i wiernych ukształtowanych w społeczeństwach, które już nie istnieją, choć wciąż dominują nad światem puste – nieraz od dawna zrujnowane – mury pradawnych świątyń. Nawet „mało-wiernych”, bo –­ obojętnie czy jesteś chrześcijaninem, czy hinduistą albo kimkolwiek – można zaniedbać pobożne praktyki i świątynne ofiary, ale zarazem zachować niewzruszoną od pokoleń pewność, że wciąż istnieje potężna, choć nieraz lekceważona i wyśmiewana instytucja, która gwarantuje stałość reguł moralnych i przypomina o cnotach, na których wspiera się społeczeństwo. Gwałcimy je na co dzień jak świat długi i szeroki, ale przynajmniej mamy gdzie się odwołać w swym uświęconym faryzejstwie wyrastającym z przekonania, że człowiek musi się czegoś bać, bo inaczej upadnie mores i autorytety.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi