Galopująca sekularyzacja wprawia w przerażenie nie tylko hierarchię Kościołów wszelkich religii, ale i wiernych ukształtowanych w społeczeństwach, które już nie istnieją, choć wciąż dominują nad światem puste – nieraz od dawna zrujnowane – mury pradawnych świątyń. Nawet „mało-wiernych”, bo – obojętnie czy jesteś chrześcijaninem, czy hinduistą albo kimkolwiek – można zaniedbać pobożne praktyki i świątynne ofiary, ale zarazem zachować niewzruszoną od pokoleń pewność, że wciąż istnieje potężna, choć nieraz lekceważona i wyśmiewana instytucja, która gwarantuje stałość reguł moralnych i przypomina o cnotach, na których wspiera się społeczeństwo. Gwałcimy je na co dzień jak świat długi i szeroki, ale przynajmniej mamy gdzie się odwołać w swym uświęconym faryzejstwie wyrastającym z przekonania, że człowiek musi się czegoś bać, bo inaczej upadnie mores i autorytety.
Ten proces i ta obawa o przyszłość dotyczą nade wszystko chrześcijaństwa, bo nabrało liberalizmu i od stu lat z górą nie odwołuje się już bezpośrednio do karzącej represji państwa, a jednocześnie wyznawane jest w krajach światowej czołówki cywilizacyjnej. Lęk o przyszłość religii jest jednak wspólny: wraz z rozwojem cywilizacyjnym, poziomem życia i konsumpcji upada wiara w bóstwo, jakkolwiek je nazywamy i jakkolwiek się do niego modlimy.
Czytaj więcej
Tylko w Chrystusie można zobaczyć w Bogu kogoś bliskiego, a nie jedynie niepojętego Władcę Wszechświata, i postawić metafizykę ponad codziennym metabolizmem. Dlatego jestem spokojny o przyszłość chrześcijaństwa, choć na naszych oczach bezpowrotnie obraca się wniwecz katolickie imaginarium.
Metabolizm i metafizyka
Rozmaicie usiłują przed tym zabezpieczyć się różne religie: w konserwatywnych państwach muzułmańskich apostazja jest karana śmiercią, a we wszystkich źle widziana; na pewno więc ulemom i imamom daleko jeszcze do dzisiejszego strachu chrześcijańskiego kleru, ale podobna perspektywa stoi też przed nimi. Izrael z kolei jest jednym z niewielu we współczesnym świecie państw wyznaniowych i jedynym takim przypadkiem wśród krajów wysokorozwiniętych; ale pożytek stąd taki, że jego obywatelem może zostać (poza nielicznymi wyjątkami) jedynie wierzący Żyd, jakakolwiek synagoga jest mu bliska. Zabezpiecza to przed formalną sekularyzacją, choć nie chroni od zeświecczenia duszy. Z kolei religie Dalekiego Wschodu są niesformalizowane, nie ma w nich dogmatów i obowiązkowej obecności na świątynnych uroczystościach, więc wiernych trudno policzyć.
Najbardziej widoczne i najdalej posunięte są te zjawiska w obrębie chrześcijaństwa i nim się tu będę zajmował jako przypadkiem najbardziej zaawansowanym. Grzechy Kościołów chrześcijańskich są od dawna znane i boleśnie rażące, choć grzesznicy dopiero pod koniec minionego stulecia zaczęli pojmować, że nie mają innego wyjścia, jak uderzyć się w piersi. Wyniosłość i pycha kleru, przekonanie prezbiterów, że są lepsi i mądrzejsi od powierzonych im owieczek, a na tym tle dopiero chciwość, korporacyjne nawyki, powiązanie ze świecką władzą, przekonanie, że im bardziej jest ona prawicowa i autorytarna, tym lepiej dla wierzących. Dopiero na samym szczycie tej pryzmy gnoju panoszy się pedofilia, ujawniona w ostatnich dziesięcioleciach. Najdobitniej to widać w Kościele katolickim, jest on bowiem instytucją najbardziej scentralizowaną, a więc szczególnie podatną na schorzenia wielkich struktur biurokratycznych, a w przymusowej bezżenności kleru szaleją seksualne kompleksy skazanych na samotność mężczyzn. Kościół katolicki – a w nie mniejszym stopniu prawosławny – jest uwikłany w edykt cesarza rzymskiego Teodozjusza zakazujący pod koniec IV wieku naszej ery wyznawania innych religii niż chrześcijaństwo, tępiący tak herezję, jak tradycyjne wielobóstwo antyczne. Znosił on słynny „edykt mediolański” jego niedawnego poprzednika Konstantyna Wielkiego, czyniący różne religie równoprawnymi, nakazujący tolerancję. Ten radykalny zwrot sprawił, że rozwijający się Kościół prawie od początku splótł się ze świeckim państwem, uzależnił od jego karzącej mocy i w zamian wsparł je swoją potęgą duchową.