Jerzy Surdykowski. Odpowiedź na rozpacz Hioba

Wieśniaka klęczącego pod przydrożnym krzyżem, teologa i fizyka, także ateistę łączy to samo poszukiwanie sensu, tylko innymi językami opisują swoje doświadczenie i otaczający ich świat. Religia dana człowiekowi przez Boga istnieje tylko po to, aby nam pomóc w tym dramatycznym poszukiwaniu.

Publikacja: 04.09.2020 18:00

Hiob według Bartolomé Estebana Murillo (1618–1682). Galeria Narodowa, Parma

Hiob według Bartolomé Estebana Murillo (1618–1682). Galeria Narodowa, Parma

Foto: EAST NEWS

W ciągu wieków człowiek wytworzył wiele pięknych i wzniosłych legend, wyniósł na ołtarze wielu bogów i bożków, aby ich potem obalić albo pokryć kurzem niepamięci. W przypływach prorockiej mocy pisał święte księgi, by później zapomnieć o ich szczytnych wskazaniach. Wierzyć im na słowo? Ale czy ta zadziwiająca obfitość objawień nie płynie ze wspólnego źródła? A może tylko – jak chce starorzymski poeta – „bogów na świecie stworzył naprzód strach"? Tylko tyle... Lecz do wiary przybliża nas także nauka. Ale ona również – podobnie jak święte księgi minionych epok – nie daje pewności. Nie przynosi żadnej pociechy wobec wszechobecności zła. Co gorsza to chłodne, bezosobowe Bóstwo – wyłaniające się z bezmiaru kosmicznych i subatomowych tajemnic, spozierające ku nam poprzez zrozumiałe tylko dla matematyka gotyckie piękno jego równań – jest w stanie nas zachwycić, przejąć, lecz na pewno nie jest w stanie nas porwać...

I właśnie wtedy pojawia się opowieść o Chrystusie, najdobitniej trafiająca w jądro ludzkiego bólu, w dramat egzystencji.




Bez archanielskich trąb

Ewangeliczna opowieść o Chrystusie jest odpowiedzią na mrok tego najboleśniejszego miejsca ludzkiej duszy. Ale tylko jako zarys odpowiedzi, bo wiara nigdy nie oznacza pewności. Nie jest to jednak odpowiedź dominująca przez wieki w kościołach chrześcijańskich, że srogi Ojciec wymagał okupu w postaci męczeńskiej śmierci Syna jako zadośćuczynienia za ludzkie grzechy. Albo że nieposłuszeństwo Adama i Ewy wymagało odkupienia aż tak straszną ofiarą. W ten sposób pojmowany Bóg jest gniewnym, pamiętliwym i żądnym krwi tyranem. Była to odpowiedź na miarę czasów przedkopernikańskich i folwarcznych, w których kształtowała się doktryna. Była na miarę ówczesnej patriarchalnej świadomości i zapewne nie mogła być inna.

Pora na odpowiedź na miarę innych czasów: uznania ludzkiej godności i prymatu demokracji nad monarchią. Ja wierzę, że niepojęty dla nas Bóg wstąpił w ludzkie ciało, aby najokrutniejszą z możliwych śmiercią wyrazić solidarność z powołanymi przez siebie do życia istotami, z ich pełnym cierpienia i daremnych wysiłków losem. Bóg przyjął na siebie tę dolę i to cierpienie, obojętnie czy niewinnie ukrzyżowanego proroka, torturowanej przez inkwizycję czarownicy, więźnia obozu śmierci, utopionego w morzu uchodźcy, ofiary czystek etnicznych albo politycznej nienawiści.

Ta najważniejsza i najbardziej przejmująca z ludzkich opowieści o Bogu zaczyna się już w chwili Jego narodzin; ten Bóg nie objawia się w iluminacji piorunów i glorii chórów anielskich; podobnie jak byle śmiertelnik przychodzi na świat jako niemowlę ubogie, bezbronne i uzależnione od innych. Zbawiciel świata nie wywodzi się z książęcej rodziny jak Budda, lecz z wiejskiego plebsu ówczesnej Galilei. „Czyż może być co dobrego z Nazaretu?" – spontanicznie dziwi się w Ewangelii świętego Jana któryś z ówczesnych Izraelitów, nim napotkał Jezusa. Przecież był formalnie synem ubogiego cieśli, przyszedł na świat w bydlęcej stajni, bo dla Józefa i ciężarnej Marii zabrakło miejsca w gospodzie. Pierwszymi, którzy powitali Go na świecie, były miejscowe pastuchy – wtedy najniżej stojąca i najbardziej pogardzana grupa ludzka. (...)

Śmierć przez ukrzyżowanie w tamtych czasach także uważano za hańbiącą i przeznaczano dla najgorszych zbrodniarzy. Mój Chrystus nie zmartwychwstał przy wtórze trąb i bębnów, lecz niepostrzeżenie nad ranem; dopiero wystraszone niewiasty zobaczyły pusty grób. Nie ukazał się triumfalnie tłumom w świątyni, lecz niewielu wybranym. Bóg, odwiedzając ludzi, sam odrzuca atrybuty swej chwały, jakich używał jeszcze w Starym Testamencie. Przychodzi po cichutku. Nie ingeruje w naszą wolność. Umniejsza się, bo sam tego chce. Zmartwychwstanie nie miało być dowodem zamykającym wszelką dyskusję, lecz aktem nadziei dostępnym tylko tym, którzy uwierzą. Tak samo Narodzenie, które nastąpiło w biedzie i opuszczeniu. Bóg wcielony w człowieka – nazwijmy Go zgodnie z Ewangelią Synem – objawił się nie jako Chrystus Król, ale jako istota bezbronna, słaba, wydana – podobnie jak my, ludzie – na wszystkie ziemskie niedole. Mógł huknąć z archanielskich trąb, porazić nasze oczy światłością, lecz On po cichutku przyszedł na świat w biedzie i równie niepostrzeżenie poszedł na mękę.

Jako człowiek o ograniczonej wiedzy i umyśle wiedzieć nie mogę, po co tak się męczymy, żyjąc na tym skądinąd uwodzicielsko pięknym padole, znosząc całe jego okrucieństwo, dlaczego jesteśmy wydani na łup rozpanoszonego zła. Ale wierzę, że jeśli Bóg istnieje, to odpowiedź – choć dla nas jeszcze niepojęta – jest Mu znana i właśnie poprzez Chrystusa pragnął ją nam przekazać. W leibnizowskiej perspektywie, która jest spojrzeniem bliskim dzisiejszej nauki, dając stwórczy impuls powstania wszechświata, a w nim naszej planety, wiedział o tym okrucieństwie i cierpieniu, było ono niezbędne do – wiadomego tylko Jemu – ostatecznego celu. Gdybyśmy byli zaledwie igraszką w ręku sadystycznego stwórcy-demiurga albo przypadkowym tworem ślepej natury, nie przychodziłby do nas powtórnie z takim właśnie przesłaniem, płacąc za to bólem umęczonego ciała i rozpaczą śmierci. Nie ma innej religii, w której Bóg okazałby solidarność ze stworzonymi przez siebie istotami, solidarność idącą najdalej, jak to tylko jest możliwe, i zapłacił za to tak straszną cenę.

Chrystus przyniósł odpowiedź na rozpacz starotestamentowego Hioba i też jest to ważna, choć słabo rozumiana część Jego przesłania. Hiob, na dnie swego nieszczęścia, kiedy zawalił mu się cały świat, widzi Boga, ale Bóg nie odpowiada na jego błagania, milczy wobec jego zarzutów. Każe mu tylko „przepasać biodra swoje", a więc być gotowym do dalszych zmagań. Odpowiedzią Boga jest dopiero Chrystus, bo przez Niego – jak trafnie napisał Jung – „Bóg stał się Hiobem". Chrystus tuż przed śmiercią na krzyżu, w paroksyzmie bólu i rozpaczy, woła podobnie jak Hiob: „Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił?" Tak nieraz wołają ludzie nikczemnie zdradzeni, ofiary złoczyńców, paleni w piecach i mordowani w obozach przez zbrodnicze reżimy. A Bóg milczy, tak jak milczał wobec wołania tak Hioba, jak swego Syna.

To jest otwarcie przed człowiekiem najgłębszej i najbardziej przerażającej tajemnicy istnienia, kosmicznego dramatu, który jest udziałem każdego z nas i który jest w stanie pojąć być może tylko człowiek wobec ostatecznej zgryzoty, któremu – jak Hiobowi – zawaliło się całe jego dotychczasowe życie. Ale tylko wobec tej tajemnicy widzimy Boga, a nie zaledwie Bozię. Ponieważ człowiek nie jest na ogół w stanie tego unieść, tworzy usypiające bajeczki, pomaga sobie rytuałami, aby jednak ocalić poczciwą Bozię, bo Bóg jest zbyt wielki i tragiczny. Jedyną możliwą odpowiedzią jest Zmartwychwstanie. Nie darmo mówił, gdy jeszcze chodził i nauczał: „królestwo moje nie jest z tego świata". Dla mnie jest to niepojęte i dotąd przez wiernych nieprzyswojone sedno chrześcijaństwa. Przejmujący dramat kosmiczny, a jednocześnie akt solidarności Boga z cierpiącym człowiekiem; wielki, nieodczytany jeszcze do końca komunikat Stworzyciela dla stworzonych przezeń istot. Tylko w tej jednej jedynej spośród religii Bóg tak wysoko podniósł człowieka, że postanowił cierpieć wraz z nim i to w najokrutniejszy z możliwych sposobów. We wszystkich religiach ludzie w różny sposób składają ofiary swoim bogom; tylko tutaj Bóg składa z samego siebie ofiarę ludziom. (...)

Pomoc we wznoszeniu się

Nie potrafimy, a czasem też nie chcemy odczytać do końca przesłania Boga solidarnego z ludzką biedą, znikomością i cierpieniem. Na pewno jest tam stwierdzenie, że nasze borykanie się ze światem, nasze wzloty i pełna bólu codzienność są potrzebne i czemuś służą, mają znany tylko Jemu sens. Może są po to, byśmy powoli rośli i umacniali się z tysiąclecia na tysiąclecie? Ku czemu? Nie wiem, mam tylko nadzieję... Ale On, biorąc na siebie ludzki los, pokazał, że jest z nami, że zna i rozumie nasze cierpienie i że mimo to powinniśmy starać się żyć przyzwoicie, wyrządzać jak najmniej zła wokół siebie, czynić jak najwięcej dobra; tak jak On czynił, kiedy żył wśród nas.

Przede wszystkim jednak to przesłanie pokazuje, jak bardzo jesteśmy dla Boga ważni, jak Jemu potrzebni, jak wysoko nas ceni, skoro jesteśmy godni Bożej solidarności, skoro cierpiał najokrutniejszym z naszych cierpień. Nie musiał przecież tego robić. W Starym Testamencie jeszcze króluje, wypisuje swoje nakazy na dwunastu tablicach, gniewa się na ludzi, gdy ich nie przestrzegają, karze ich okrutnie, nieraz mściwie, grzmi archanielską trąbą. W Nowym Testamencie już tylko naucza, prosi, perswaduje, nie przymusza. Najważniejsza jest jednak w tym przesłaniu bezbrzeżna miłość; miłość Boga do stworzonego przezeń człowieka. Bóg kocha swój obdarzony wolnością twór tak bardzo, że gotów jest na bezbrzeżne cierpienie. Nie zniewala nas – choć mógłby, skoro jest wszechmocny – nie odbiera nam wolności, tylko daje przykład.

Taka właśnie powinna być także ludzka miłość: zdolna do poświęceń, cierpliwa, nieodbierająca ukochanemu wolności. Ale taka też powinna być prawdziwie Boża religia: nie zniewalająca, groźna i rozkazodawcza, lecz przyjazna i pomocna człowiekowi w jego mozolnym wznoszeniu się wzwyż. Ewangeliczna opowieść o Chrystusie pokazuje, jak bardzo Bóg nas kocha i jak bardzo oczekuje naszej wzajemności. „To poczucie Boga jako obecności, ekspansywnej, tajemniczej i powołującej, nadaje sens świętości; rozświetla istotę życia Jezusa" – pisze trafnie episkopalny biskup John Shelby Spong.

O co się modlić?

Jeśli tak, to nasze ziemskie życie ma sens głębszy i bardziej wzniosły niż tylko pokorne zaskarbianie sobie zasług potrzebnych do przyszłego zbawienia. Jaki? Nie wiem, bom tylko człowiek. Ale jedynie tak wielka, że aż niepojęta perspektywa otwarta przed człowiekiem może uzasadniać tak ogromną ofiarę Boga. Rozmaicie przecież odpowiadają religie na ludzkie wołanie o sens. Buddyzm czy hinduizm zalecają cierpliwość i wyrzeczenie się pożądań, bo one sprowadzają zło. Islam proponuje podporządkowanie prawu i wspólnocie. Jednak spośród wielu tych i innych jeszcze zaleceń najbliższa jest mi odpowiedź Chrystusa. Dlatego wierzę, szanując przy tym wierzących inaczej. Można wszak wyrażać wiarę na różne sposoby i w różnych językach. Można nie wierzyć w jakąkolwiek siłę lub istotę od nas wyższą, lecz afirmować wzloty ludzkiego umysłu i serca. Nie ma sposobów lepszych i gorszych. Nieraz inne mnie kuszą, zwłaszcza buddyjski. Ale pozostaję przy tym, który jest zapisany w moim języku, w symbolach mojej kultury, gestach dzieciństwa, rodzinnych klechdach. Dlaczego miałbym uczyć się wszystkiego od początku, aby – mozolną drogą – dojść mniej więcej do tego samego?

Jeśli jednak Bóg jest jedyną siłą sensotwórczą w istniejącym świecie, to należałoby w modlitwie nie upraszać o zdrowie, powodzenie i sukcesy, nie wpisywać Mu się namolnie do książki zażaleń, lecz dziękować za to, że istnieje, bo tylko On czyni nasze życie sensownym, trwalszym niż śmierć i komukolwiek potrzebnym. Wielbić Go za to w zachwyceniu. Nie mogę się więc zgodzić na wybór między ateistyczną negacją Absolutu a srogą Bozią z parafialnych nauk, która wprawdzie wysyła aniołka tam, gdzie należy, ale głównie nakazuje, wymaga i w razie potrzeby surowo karze. Bowiem Pan Bóg z katechizmu obojętnie jakiej religii jawi się mniej więcej takim właśnie, a więc budzącym strach, lecz niewartym wiary. Niestety...

Ewangelia czytana na nowo

Jestem zgodny z Alfredem Whiteheadem, że Chrystus jest siłą nadającą światu sens. Ale jak czytać Ewangelię, skoro nie jest to tam wprost wypowiedziane? Żydzi – jak inne narody Śródziemnomorza – nie mieli zaufania do metafor, choć Pismo nimi się posługuje; są narodem Prawa, podobnie jak Rzymianie, a nawet Grecy. Co innego daleki Wschód; tam święte teksty są przenośnią, albo lepiej – poezją. Dlatego nie ma u nich dogmatów, są tylko dobre rady. U nas wszystko zostało spisane raz na zawsze, językiem zrozumiałym dla patriarchalnych pasterzy i wojowników. Ewangelia i tak była dla nich szokiem, więc Żydzi ją odrzucili. A my boimy się przyznać, że jest ona raczej darem niż nakazem. Raczej wskazówką niż wykładnią. Raczej olśnieniem spisującego ją proroka, iskrą bożą, lecz tylko taką, jaka była w stanie zaistnieć w świadomości nawet najlepszych ludzi tamtych czasów i tamtej – dawno nieistniejącej – kultury.

Ale może jest to część Bożego zamiaru, byśmy dorastali do obrazu Stwórcy, który jest, ale którego jeszcze nie znamy? W pierwszych wiekach chrześcijaństwa tak właśnie było: Biblię traktowano raczej alegorycznie, ćwiczono się w jej interpretacjach na różne sposoby. Już święty Augustyn pisze, że jeśli znajdziemy sprzeczność między Pismem a dobrze ugruntowanymi prawdami świeckimi, to trzeba dać wyższość prawdom świeckim i przyznać, że źle zinterpretowaliśmy Pismo. Dziś, gdy Kościół pogodził się z – tyle lat przezeń zwalczaną – darwinowską teorią ewolucji, tym bardziej czytamy starotestamentową Księgę Rodzaju, opowiadającą o stworzeniu świata i wygnaniu z Raju, jak poemat, przenośnię, piękny i mądry mit. Czas na następne kroki w tę stronę.

Wieśniaka klęczącego pod przydrożnym krzyżem, teologa i fizyka, także ateistę łączy to samo poszukiwanie sensu, tylko innymi językami opisują swoje doświadczenie i otaczający ich świat. Religia dana człowiekowi przez Boga, a potem przez nas rozbudowana, upiększona i opatrzona podniosłymi rytuałami, istnieje tylko po to, aby nam pomóc w tym dramatycznym poszukiwaniu. Że mamy ją czasem za głupią? Jest taka, jaką potrafili zrozumieć palestyńscy pasterze i greccy handlarze oliwą. Pewnie pojutrze będzie już trochę inna. Może niektórzy filozofowie potrafią obywać się bez niej, bo sami w swym rozumowaniu dochodzą do odpowiedzi, lecz przeciętnemu człowiekowi jest z nią łatwiej.

Bóg jest przeogromny i niepojęty, tak jak wszechświat jest wielowymiarowy. Jego wizerunek w naszych umysłach zawsze będzie ułomny. Obraz Boga zmieniał się w dziejach i zapewne zmieniać się będzie nadal wraz ze wzrastaniem nas samych. „Gdyby nawet niebo było puste, święty jest człowiek, który się modli" – napisała Simone Weil. Ale jeśli tak, jeśli Bóg nie jest tylko demiurgiem żądnym pochlebstw i modłów, to wówczas trzeba powtórzyć za świętym Ireneuszem: „Chwałą Boga jest wielkość człowieka". Wtedy stoi przed nami wyzwanie bardziej wymagające niż odprawianie liturgii. W ten sposób chrześcijaństwo powiada, że przez wznoszenie się coraz wyżej możliwe jest dobre życie w złym świecie, ale jakież ono utrudzające... Wyobraźmy sobie przywołany przed chwilą obraz betlejemskiej stajenki bez tych, których zazwyczaj nie lubimy: bez Żydów, bez Arabów, bez uchodźców. Zostaną wtedy same tylko bydlęta.

Narodziny, śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa przynoszą na świat nie tylko ową „Dobrą Nowinę", o której tak podniośle opowiadają wszystkie chrześcijańskie wyznania i sekty, ale jeszcze głębsze oznajmienia, których zapewne do końca nie przemyśleliśmy i nie pojęliśmy mimo upływu dwóch tysiącleci. Najbliżsi jesteśmy zrozumienia prawdziwego sensu przebaczenia. Owszem, Bóg i bogowie, jakich tylko czciła i czci dotąd ludzkość, nieraz swym wyznawcom przebaczali przeróżne grzechy, odstępstwa, a nawet zbrodnie. Ale jest to zawsze tylko dobrotliwa łaska cesarza, który z niebotycznej wysokości tronu udziela jej swoim marnym jak proch poddanym. Wspaniały władca niebiańskiego imperium nie rozumie istot tak przyziemnych i nie słucha jęków ich bólu, które tyle znaczą, co pisk rozgniatanego robactwa.

Jeden wspólny świat

Tylko Bóg cierpiący jak Chrystus rozumie ból umęczonego człowieka, bo sam dobrowolnie go zaznał. Rozumie też jego ludzkie nadzieje i zwierzęce popędy, jego słabość i niewiedzę, z których rodzi się grzech, bo sam przyjął jego ciało. Jeśli przebacza, czyni to z serca jak między równymi w bólu. Tylko dzięki tak rozumianemu przebaczeniu, jakie przynosi Chrystus, możemy zmierzyć się z ciężarem winy za zło, które popełniamy i które wciąż mnoży nasza wolność. Kościół istnieje nade wszystko po to, aby pomagać w przyjmowaniu przebaczenia. Tylko dzięki takiemu rozgrzeszeniu jesteśmy w stanie udźwignąć odpowiedzialność za nasze czyny.

Człowiek, który prosi o przebaczenie wszechmocnego, lecz wyniosłego władcę, może liczyć na jego łaskę albo dobry humor, ale nie na zrozumienie. Może próbować go przekupić długotrwałą modlitwą albo hojną ofiarą. Tylko Bóg cierpiący pojmuje cierpiącego człowieka, dlatego gotów jest wybaczyć mu wiele razy, jeśli tylko dostrzeże żal i wolę poprawy, chociaż – jak wszystkie postanowienia człowieka – chwiejną i słabowitą. Ale tylko człowiek pewny takiego wiernego i cierpliwego przebaczenia jest w stanie udźwignąć swą odpowiedzialność i jak Syzyf mozolnie wtaczać ją ku wyżynom; jak Syzyf nieraz upuścić i pochwycić znowu, lecz w końcu donieść swój ciężar aż na Everest. „Czy człowiek jest największą pomyłką Boga, czy Bóg jest największą pomyłką człowieka?" – pytał Nietzsche i dla niego każda możliwa odpowiedź jawi się jako tragiczna. Bo pytanie milcząco zakłada, że pomiędzy światem Boga a światem człowieka musi istnieć niezgoda i bezdenna przepaść. Tymczasem Chrystus pokazuje, że jest to jeden wspólny świat.

Przyjmijmy, że ateiści mają rację: żadnego Boga nie ma, wszechświat powstał sam z siebie, życie i rozum wyewoluowały na tej planecie mocą szczęśliwego przypadku. Jesteśmy więc tylko inteligentnymi zwierzętami. „Zwierzę przewyższa człowieka w doznawaniu wrażeń zmysłowych, w czułości zmysłów wzroku, słuchu czy węchu. Ale obce mu jest doznawanie zachwytu, piękna i harmonii. Człowiek bez Boga jest najnieszczęśliwszym ze zwierząt, bo tylko on ma świadomość nieuchronnej śmierci i tylko on musi ją jakoś oswoić" – pisze Whitehead.

Dlatego nawet w takim opustoszałym świecie żyjące tam istoty rozumne są skazane na snucie wzniosłych i strasznych legend, które pozwolą choć trochę uśmierzyć ich lęk przed Nieznanym, aż wreszcie jakieś peryferyjne plemię opowie baśń o człowieku, który poczuł w sobie boskie tchnienie i dlatego pozwolił się ukrzyżować, wybaczył wrogom, a potem zmartwychwstał tylko po to, aby pokazać, że nasza męka na tym świecie ma jakiś sens. Jedynie za tę opowieść ludzie, którzy jej uwierzyli i ponieśli dalej w świat, powinni być nazwani świętymi. Gdyby nie Chrystus, jakakolwiek wiara w Boga nie miałaby sensu.

Jak to pojąć? Jak zrozumieć Krzyż i wszystko, co on dla nas niesie? Na pewno nie oznacza cierpiętniczego użalania się nad boleścią Jezusa i rozpaczą Jego Matki. W Krzyżu jest największa Tajemnica – tajemnica Boga i tajemnica kosmosu. Gigantyczne wyniesienie człowieka, a jednocześnie równie gigantyczne jego zobowiązanie wobec Boga. Jak mamy mu sprostać, my, niedoskonali i grzeszni? Ale przecież nie mamy innej drogi, jak podjąć to wyzwanie i zarazem przyjazne zaproszenie. Czy zdajemy sobie sprawę, jak bardzo wysoko Bóg nas przez to wynosi? Właśnie to oszałamiająco wysokie wyniesienie człowieka nade wszystko należy nazwać Dobrą Nowiną.

Rozumiany w ten sposób Bóg nie jest oczywiście starotestamentowym starcem, lecz raczej duchem wszechświata, Tajemnicą Tajemnic. Chrystus nie tyle jest Jego synem, ile wcieleniem Boga w ludzką postać, tak jak w biblijnych księgach wcielał się w gorejący krzew albo właśnie w osobę muskularnego starca. Inaczej wszak ówczesny człowiek nie byłby w stanie pojąć Go i wysłowić. Jego ofiara nie jest tylko poinformowaniem ludzi, że nasz pełen cierpienia świat pomimo wszystko okazuje się sensowny. Ona oznacza znacznie więcej; usiłuję tutaj cokolwiek o tym powiedzieć, ale wiem, że to wciąż za mało i wciąż nieudolnie. Dalej trzeba już tylko zaufać... 

Fragment książki Jerzego Surdykowskiego „Nadzieja na sensowność świata", która w najbliższych dniach ukaże się w wydawnictwie Copernicus Center Press. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

W ciągu wieków człowiek wytworzył wiele pięknych i wzniosłych legend, wyniósł na ołtarze wielu bogów i bożków, aby ich potem obalić albo pokryć kurzem niepamięci. W przypływach prorockiej mocy pisał święte księgi, by później zapomnieć o ich szczytnych wskazaniach. Wierzyć im na słowo? Ale czy ta zadziwiająca obfitość objawień nie płynie ze wspólnego źródła? A może tylko – jak chce starorzymski poeta – „bogów na świecie stworzył naprzód strach"? Tylko tyle... Lecz do wiary przybliża nas także nauka. Ale ona również – podobnie jak święte księgi minionych epok – nie daje pewności. Nie przynosi żadnej pociechy wobec wszechobecności zła. Co gorsza to chłodne, bezosobowe Bóstwo – wyłaniające się z bezmiaru kosmicznych i subatomowych tajemnic, spozierające ku nam poprzez zrozumiałe tylko dla matematyka gotyckie piękno jego równań – jest w stanie nas zachwycić, przejąć, lecz na pewno nie jest w stanie nas porwać...

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi