Ta najważniejsza i najbardziej przejmująca z ludzkich opowieści o Bogu zaczyna się już w chwili Jego narodzin; ten Bóg nie objawia się w iluminacji piorunów i glorii chórów anielskich; podobnie jak byle śmiertelnik przychodzi na świat jako niemowlę ubogie, bezbronne i uzależnione od innych. Zbawiciel świata nie wywodzi się z książęcej rodziny jak Budda, lecz z wiejskiego plebsu ówczesnej Galilei. „Czyż może być co dobrego z Nazaretu?" – spontanicznie dziwi się w Ewangelii świętego Jana któryś z ówczesnych Izraelitów, nim napotkał Jezusa. Przecież był formalnie synem ubogiego cieśli, przyszedł na świat w bydlęcej stajni, bo dla Józefa i ciężarnej Marii zabrakło miejsca w gospodzie. Pierwszymi, którzy powitali Go na świecie, były miejscowe pastuchy – wtedy najniżej stojąca i najbardziej pogardzana grupa ludzka. (...)
Śmierć przez ukrzyżowanie w tamtych czasach także uważano za hańbiącą i przeznaczano dla najgorszych zbrodniarzy. Mój Chrystus nie zmartwychwstał przy wtórze trąb i bębnów, lecz niepostrzeżenie nad ranem; dopiero wystraszone niewiasty zobaczyły pusty grób. Nie ukazał się triumfalnie tłumom w świątyni, lecz niewielu wybranym. Bóg, odwiedzając ludzi, sam odrzuca atrybuty swej chwały, jakich używał jeszcze w Starym Testamencie. Przychodzi po cichutku. Nie ingeruje w naszą wolność. Umniejsza się, bo sam tego chce. Zmartwychwstanie nie miało być dowodem zamykającym wszelką dyskusję, lecz aktem nadziei dostępnym tylko tym, którzy uwierzą. Tak samo Narodzenie, które nastąpiło w biedzie i opuszczeniu. Bóg wcielony w człowieka – nazwijmy Go zgodnie z Ewangelią Synem – objawił się nie jako Chrystus Król, ale jako istota bezbronna, słaba, wydana – podobnie jak my, ludzie – na wszystkie ziemskie niedole. Mógł huknąć z archanielskich trąb, porazić nasze oczy światłością, lecz On po cichutku przyszedł na świat w biedzie i równie niepostrzeżenie poszedł na mękę.
Jako człowiek o ograniczonej wiedzy i umyśle wiedzieć nie mogę, po co tak się męczymy, żyjąc na tym skądinąd uwodzicielsko pięknym padole, znosząc całe jego okrucieństwo, dlaczego jesteśmy wydani na łup rozpanoszonego zła. Ale wierzę, że jeśli Bóg istnieje, to odpowiedź – choć dla nas jeszcze niepojęta – jest Mu znana i właśnie poprzez Chrystusa pragnął ją nam przekazać. W leibnizowskiej perspektywie, która jest spojrzeniem bliskim dzisiejszej nauki, dając stwórczy impuls powstania wszechświata, a w nim naszej planety, wiedział o tym okrucieństwie i cierpieniu, było ono niezbędne do – wiadomego tylko Jemu – ostatecznego celu. Gdybyśmy byli zaledwie igraszką w ręku sadystycznego stwórcy-demiurga albo przypadkowym tworem ślepej natury, nie przychodziłby do nas powtórnie z takim właśnie przesłaniem, płacąc za to bólem umęczonego ciała i rozpaczą śmierci. Nie ma innej religii, w której Bóg okazałby solidarność ze stworzonymi przez siebie istotami, solidarność idącą najdalej, jak to tylko jest możliwe, i zapłacił za to tak straszną cenę.
Chrystus przyniósł odpowiedź na rozpacz starotestamentowego Hioba i też jest to ważna, choć słabo rozumiana część Jego przesłania. Hiob, na dnie swego nieszczęścia, kiedy zawalił mu się cały świat, widzi Boga, ale Bóg nie odpowiada na jego błagania, milczy wobec jego zarzutów. Każe mu tylko „przepasać biodra swoje", a więc być gotowym do dalszych zmagań. Odpowiedzią Boga jest dopiero Chrystus, bo przez Niego – jak trafnie napisał Jung – „Bóg stał się Hiobem". Chrystus tuż przed śmiercią na krzyżu, w paroksyzmie bólu i rozpaczy, woła podobnie jak Hiob: „Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił?" Tak nieraz wołają ludzie nikczemnie zdradzeni, ofiary złoczyńców, paleni w piecach i mordowani w obozach przez zbrodnicze reżimy. A Bóg milczy, tak jak milczał wobec wołania tak Hioba, jak swego Syna.
To jest otwarcie przed człowiekiem najgłębszej i najbardziej przerażającej tajemnicy istnienia, kosmicznego dramatu, który jest udziałem każdego z nas i który jest w stanie pojąć być może tylko człowiek wobec ostatecznej zgryzoty, któremu – jak Hiobowi – zawaliło się całe jego dotychczasowe życie. Ale tylko wobec tej tajemnicy widzimy Boga, a nie zaledwie Bozię. Ponieważ człowiek nie jest na ogół w stanie tego unieść, tworzy usypiające bajeczki, pomaga sobie rytuałami, aby jednak ocalić poczciwą Bozię, bo Bóg jest zbyt wielki i tragiczny. Jedyną możliwą odpowiedzią jest Zmartwychwstanie. Nie darmo mówił, gdy jeszcze chodził i nauczał: „królestwo moje nie jest z tego świata". Dla mnie jest to niepojęte i dotąd przez wiernych nieprzyswojone sedno chrześcijaństwa. Przejmujący dramat kosmiczny, a jednocześnie akt solidarności Boga z cierpiącym człowiekiem; wielki, nieodczytany jeszcze do końca komunikat Stworzyciela dla stworzonych przezeń istot. Tylko w tej jednej jedynej spośród religii Bóg tak wysoko podniósł człowieka, że postanowił cierpieć wraz z nim i to w najokrutniejszy z możliwych sposobów. We wszystkich religiach ludzie w różny sposób składają ofiary swoim bogom; tylko tutaj Bóg składa z samego siebie ofiarę ludziom. (...)
Pomoc we wznoszeniu się
Nie potrafimy, a czasem też nie chcemy odczytać do końca przesłania Boga solidarnego z ludzką biedą, znikomością i cierpieniem. Na pewno jest tam stwierdzenie, że nasze borykanie się ze światem, nasze wzloty i pełna bólu codzienność są potrzebne i czemuś służą, mają znany tylko Jemu sens. Może są po to, byśmy powoli rośli i umacniali się z tysiąclecia na tysiąclecie? Ku czemu? Nie wiem, mam tylko nadzieję... Ale On, biorąc na siebie ludzki los, pokazał, że jest z nami, że zna i rozumie nasze cierpienie i że mimo to powinniśmy starać się żyć przyzwoicie, wyrządzać jak najmniej zła wokół siebie, czynić jak najwięcej dobra; tak jak On czynił, kiedy żył wśród nas.