Co się dzieje z demokracją? Czy sceny, jakie rozgrywają się w Sejmie – albo przed kamerami telewizyjnymi – mają coś wspólnego z ustrojem uznanym za najlepszy? Ale czy w świecie jest inaczej? Czy komercyjny show estradowo-telewizyjny, jakim są wybory prezydenta USA, przyciągnąłby uwagę badacza amerykańskiej demokracji z pierwszej połowy XIX wieku Alexisa de Tocqueville'a zachwyconego wtedy tym, że na ulicach Filadelfii jak równy z równym – niby na ateńskiej agorze – dyskutują o sprawach publicznych szewc i kupiec, bogacz i biedak, w tym samym stopniu czując się obywatelami swego miasta, stanu i federacji.
Pisał wówczas: „Demokracja nie daje narodowi rządu najbardziej sprawnego, lecz dokonuje tego, co najzręczniejszy rząd nie jest dokonać w stanie: rodzi w całym organizmie społecznym niespokojne ożywienie, przemożną siłę i energię, które nie mogłyby bez niej zaistnieć i które – przy sprzyjających okolicznościach – mogą zdziałać cuda. Na tym polega jej prawdziwa wyższość". Nieco później jeden z wielkich prezydentów USA i ojców współczesnej demokracji amerykańskiej Abraham Lincoln powiedział zwięźle: „Demokracja to władza z ludu, przez lud i dla ludu". Ale wcześniej jeden z założycieli Stanów Zjednoczonych i ich drugi prezydent – John Adams – przestrzegał w liście: „Pamiętaj, że demokracja nigdy nie trwa długo. W krótkim czasie zużywa się, wyczerpuje i zabija siebie. Nie było nigdy demokracji, która nie popełniłaby samobójstwa".
Dyskurs na placach
Sercem demokracji jest świadomy i odpowiedzialny obywatel. Zarówno na starożytnej agorze, jak i w dzisiejszym lokalu wyborczym. Ale w jego antycznym pierwowzorze był to mężczyzna jako tako majętny, na którego pracowali niewolnicy, więc dysponujący czasem na zajmowanie się sprawami publicznymi i udział w debacie. Jego państwo-miasto było niewielkie, znał prawie wszystkich współobywateli, wiedział, kto jest przecherą wpychającym się na stanowiska, a kogo zdobi nieskwapliwa skromność.
Nie inaczej bywało na szlacheckich sejmikach polsko-litewskiej Rzeczypospolitej, dopóki tych zgromadzeń obywatelskich nie zdominowały warcholskie burdy i srebrniki lokalnych magnatów. Takimi obywatelami byli ludzie na uliczkach starej Filadelfii, którymi zachwycał się Tocqueville. Jeszcze echem tego wzorca był wyborca z epoki demokracji masowej, która ukształtowała się w drugiej połowie XIX wieku wraz ze zniesieniem ograniczeń majątkowych i rasowych oraz upowszechnieniem zasady: jeden człowiek, jeden głos.
Nie była to już oczywiście – jak w ateńskich początkach – demokracja bezpośrednia, gdzie o wspólnych sprawach głosowało zgromadzenie obywateli; zbyt liczne są dziś rzesze wyborców. Demokracja pośrednia ma jednak zalety; uniemożliwia podejmowanie decyzji pochopnych, jakie gotów jest przyjąć rozemocjonowany wiec. Chroni prawa mniejszości, bo ona też jest reprezentowana w wybieranych ciałach. Utrudnione jest jednak osobiste poznanie kandydata, wyrobienie sobie zdania o jego politycznej przydatności. Pomiędzy wyborcą a wybieranym wyrosły struktury pośredniczące: partie polityczne, komitety elekcyjne i ich zawodowy aparat.
Taki ustrój nie przestaje jednak być demokracją obywatelską, bo wyborca ma do dyspozycji potężnego doradcę, jakim są wolne media, a zwłaszcza prasa. Pozostaje on panem i podmiotem takiego systemu, dopóki posługuje się rozumem, a nie emocjami, poczuwa do współodpowiedzialności za państwo, a pomiędzy terminami wyborów ma do dyspozycji inne narzędzia wpływu na rządzących, na przykład organizacje społeczne, krytyczne media, słowem: całą strukturę tego, co dziś nazywamy społeczeństwem obywatelskim. Myślący i poinformowany obywatel nie da sobie wmówić, że gruszki rosną na wierzbie, głosuje na tych, których nie uważa wprawdzie za idealnych – bo wie, że wszyscyśmy grzeszni – ale za trochę lepszych.