Jerzy Surdykowski o kulturze politycznej i kulturze w polityce

Dawniejsza polityka była nieprofesjonalna, ale poważna; dzisiaj jest odwrotnie. Dawniej zajmowali się nią przywódcy przejęci misją, dziś trudnią się „zawodowcy".

Aktualizacja: 04.01.2015 17:00 Publikacja: 04.01.2015 01:01

Jerzy Surdykowski o kulturze politycznej i kulturze w polityce

Foto: Plus Minus/Mirosław Owczarek

Co się dzieje z demokracją? Czy sceny, jakie rozgrywają się w Sejmie – albo przed kamerami telewizyjnymi – mają coś wspólnego z ustrojem uznanym za najlepszy? Ale czy w świecie jest inaczej? Czy komercyjny show estradowo-telewizyjny, jakim są wybory prezydenta USA, przyciągnąłby uwagę badacza amerykańskiej demokracji z pierwszej połowy XIX wieku Alexisa de Tocqueville'a zachwyconego wtedy tym, że na ulicach Filadelfii jak równy z równym – niby na ateńskiej agorze – dyskutują o sprawach publicznych szewc i kupiec, bogacz i biedak, w tym samym stopniu czując się obywatelami swego miasta, stanu i federacji.

Pisał wówczas: „Demokracja nie daje narodowi rządu najbardziej sprawnego, lecz dokonuje tego, co najzręczniejszy rząd nie jest dokonać w stanie: rodzi w całym organizmie społecznym niespokojne ożywienie, przemożną siłę i energię, które nie mogłyby bez niej zaistnieć i które – przy sprzyjających okolicznościach – mogą zdziałać cuda. Na tym polega jej prawdziwa wyższość". Nieco później jeden z wielkich prezydentów USA i ojców współczesnej demokracji amerykańskiej Abraham Lincoln powiedział zwięźle: „Demokracja to władza z ludu, przez lud i dla ludu". Ale wcześniej jeden z założycieli Stanów Zjednoczonych i ich drugi prezydent – John Adams – przestrzegał w liście: „Pamiętaj, że demokracja nigdy nie trwa długo. W krótkim czasie zużywa się, wyczerpuje i zabija siebie. Nie było nigdy demokracji, która nie popełniłaby samobójstwa".

Dyskurs na placach

Sercem demokracji jest świadomy i odpowiedzialny obywatel. Zarówno na starożytnej agorze, jak i w dzisiejszym lokalu wyborczym. Ale w jego antycznym pierwowzorze był to mężczyzna jako tako majętny, na którego pracowali niewolnicy, więc dysponujący czasem na zajmowanie się sprawami publicznymi i udział w debacie. Jego państwo-miasto było niewielkie, znał prawie wszystkich współobywateli, wiedział, kto jest przecherą wpychającym się na stanowiska, a kogo zdobi nieskwapliwa skromność.

Nie inaczej bywało na szlacheckich sejmikach polsko-litewskiej Rzeczypospolitej, dopóki tych zgromadzeń obywatelskich nie zdominowały warcholskie burdy i srebrniki lokalnych magnatów. Takimi obywatelami byli ludzie na uliczkach starej Filadelfii, którymi zachwycał się Tocqueville. Jeszcze echem tego wzorca był wyborca z epoki demokracji masowej, która ukształtowała się w drugiej połowie XIX wieku wraz ze zniesieniem ograniczeń majątkowych i rasowych oraz upowszechnieniem zasady: jeden człowiek, jeden głos.

Nie była to już oczywiście – jak w ateńskich początkach – demokracja bezpośrednia, gdzie o wspólnych sprawach głosowało zgromadzenie obywateli; zbyt liczne są dziś rzesze wyborców. Demokracja pośrednia ma jednak zalety; uniemożliwia podejmowanie decyzji pochopnych, jakie gotów jest przyjąć rozemocjonowany wiec. Chroni prawa mniejszości, bo ona też jest reprezentowana w wybieranych ciałach. Utrudnione jest jednak osobiste poznanie kandydata, wyrobienie sobie zdania o jego politycznej przydatności. Pomiędzy wyborcą a wybieranym wyrosły struktury pośredniczące: partie polityczne, komitety elekcyjne i ich zawodowy aparat.

Taki ustrój nie przestaje jednak być demokracją obywatelską, bo wyborca ma do dyspozycji potężnego doradcę, jakim są wolne media, a zwłaszcza prasa. Pozostaje on panem i podmiotem takiego systemu, dopóki posługuje się rozumem, a nie emocjami, poczuwa do współodpowiedzialności za państwo, a pomiędzy terminami wyborów ma do dyspozycji inne narzędzia wpływu na rządzących, na przykład organizacje społeczne, krytyczne media, słowem: całą strukturę tego, co dziś nazywamy społeczeństwem obywatelskim. Myślący i poinformowany obywatel nie da sobie wmówić, że gruszki rosną na wierzbie, głosuje na tych, których nie uważa wprawdzie za idealnych – bo wie, że wszyscyśmy grzeszni – ale za trochę lepszych.

Była to jednak prawdopodobnie ostatnia faza rozwoju ustroju, w której polityczne awangardy – partie, ich przywódcy i gremia kierownicze – odwoływały się do świadomego obywatela, liczyły na jego rozum i zdolność analizowania sytuacji, a nie tylko na doraźne uczucia. Dominujące w tamtym czasie media drukowane sprzyjały kształtowaniu takich zdolności, dawały czas na rozumną analizę proponowanych treści. Tak czy inaczej pojmowana socjaldemokracja była wtedy jedną z czołowych sił politycznych, a emancypacja mas jej przewodnią myślą.

Rosnąca przewaga telewizji – a szerzej: mediów elektronicznych – zbiegła się ze zmniejszeniem społecznej bazy socjaldemokracji i spadkiem jej siły. Masy w społeczeństwie konsumpcyjnym poczuły się wyemancypowane i zaspokojone, rozrywka stała się dla nich najbardziej pożądanym towarem, a celebryci jej książętami. Media elektroniczne nie sprzyjają refleksji i analizie, najskuteczniej rozbudzają emocje. W ich migawkowym świecie najlepiej sprzedającym się towarem jest sensacja. Niekoniecznie kryminalna lub erotyczna, polityczna także. Nie jest istotne, kto mądrzej pomyśli, ale komu mocniej przywali albo pokaże się z ładniejszą żoną. Chwilowe wrażenie wyparło wymagającą czasu i rozumu analizę. Tak niepostrzeżenie narodziła się „demokracja telewizyjna".

Bezpowrotnie utracona suwerenność

Żyjemy w świecie zglobalizowanym. Ale nie tylko w kulturze masowej wkroczyliśmy na poziom „globalnej wioski", jak przewidywał przed paroma dziesięcioleciami McLuhan, mając na myśli telewizję. Dziedziną, w której globalizacja i jej konsekwencje posunęły się najdalej, jest gospodarka. Tylko że światowe ujednolicenie – a raczej amerykanizacja – kultury popularnej jest dostrzegalne dla każdego i przejawia się na co dzień nawet w najbiedniejszych częściach globu. Za to procesy gospodarcze przebiegają niepostrzeżenie, publika dowiaduje się o nich dopiero wtedy, gdy w jakimś zakątku świata ludzie nagle masowo tracą pracę, w innym ją zyskują, gdy niespodziewanie okazuje się, że bez naszej winy państwo jest zadłużone i stoi na skraju bankructwa, a zawiedzionym obywatelom pozostaje jedynie eksplozja ulicznego gniewu.

Tradycyjnie rozumiana suwerenność obejmuje nie tylko wzniosłe symbole, ale także władzę nad gospodarką, istotną nawet w liberalnym modelu wolnorynkowym. W gestii państwa są sądy, podatki, waluta, stopy procentowe, zagospodarowanie przestrzenne i co tam jeszcze. W ich ramach można prowadzić mniej lub bardziej skuteczną politykę, z podatków utrzymywać nie tylko aparat państwowy, ale także łagodzić nierówności i wspierać pokrzywdzonych. Spór o taką politykę był fundamentalny dla demokracji XIX- i XX-wiecznej, określał podział na prawicę i lewicę. Ale już pod koniec minionego stulecia organizmy gospodarcze nie tylko urosły i umiędzynarodowiły się, ale też skutecznie wyrwały się spod kurateli państw.

Liberalizacja handlu, ograniczanie barier dla towarów i kapitału, znoszenie ceł to od zakończenia II wojny światowej niezbywalna i akceptowana przez wszystkich – wyjąwszy relikty autorytarnych dyktatur – część światowej polityki. Sprzyjają temu nie tylko państwa bogate, łase na nowe rynki ekspansji, ale i biedacy, którzy otwierając granice, obniżając podatki i liberalizując prawo, chcą zachęcić do inwestowania u siebie, a więc tworzenia miejsc pracy.

W tradycyjnym, suwerennym państwie i w tradycyjnych dziedzinach przemysłu rząd mógł w razie potrzeby obciążyć przedsiębiorców i bankierów nowymi podatkami albo narzucić im przywileje pracownicze, bo na jego terytorium mieli swoje niedające się przenieść fabryki lub kopalnie, a bank – klientów i wierzycieli, którzy komunikowali się z nim osobiście, a nie przez internet. Właściciele mogli ponarzekać, najwyżej przetransferować trochę kapitału za granicę i poczekać na lepsze czasy.

Dzisiaj inaczej: jeśli gdziekolwiek rząd zechce uprawiać tradycyjną politykę lewicową, to biznes przeprowadzi się do krajów bardziej mu życzliwych, państwowa kasa opustoszeje zamiast urosnąć, a rozeźlony wyborca w następnym głosowaniu zwróci się w prawo. Nie jest to trudne, bo nowoczesne dziedziny wytwórczości – dające dziś największe wpływy i dominujące w gospodarce – nie wymagają tak ciężkich i nieruchawych instalacji, jak huty i kopalnie, a ubogie państwa ze swą nisko opłacaną siłą roboczą tylko czekają na podobne okazje.

Szlaki fortun

Dzisiejszy kapitał – jak to się w sferach bankierskich powiada – jest jak Duch Święty, bo wionie ponad granicami, kędy chce. Gdy zacznie mu uwierać Warszawa, poleci do Bangkoku i na odwrót. Przekonały się o tym dość dotkliwie liczne państwa zachodnie, a socjaldemokracja wróciła tam do władzy dopiero wtedy, gdy wyrzekła się tradycyjnie rozumianej lewicowości, a więc utraciła to, co najmocniej odróżniało ją od prawicy lub liberałów.

Mechanizm działa również w drugą stronę: jeśliby do władzy gdziekolwiek doszła prawica z jej tradycyjnym arsenałem porządku, zaostrzenia prawa i surowości obyczajowej, to wprawdzie biznes mile zareaguje na sprzyjające mu warunki, ale w świecie podniesie się oburzenie na gwałcenie praw ludzkich, rasową, płciową czy wyznaniową nietolerancję. Zglobalizowano bowiem nie tylko gospodarkę, ale i prawa człowieka; zlekceważy retorsje tylko autorytarna dyktatura, oddzielona od reszty świata granicznym murem.

W ten sposób państwo narodowe stopniowo utraciło suwerenność i nad kulturą, i nad gospodarką, i częściowo nad prawem, chociażby nie było członkiem tak uniformizującej organizacji jak Unia Europejska. Jedyną możliwą polityką w takim świecie jest – niezależnie od wyniku wyborów – polityka centrowa, bardzo ostrożna i powszechnie akceptowana. Nie potrzeba żadnego światowego rządu, aby ją wymusić, wystarczy ta misterna sieć globalnych współzależności.

Zaproszenie  dla populistów

U początków masowej demokracji obywatelskiej ścierały się wielkie ideologie tamtych czasów: nacjonalizm mocował się z liberalizmem, socjalizm z wolnym rynkiem, konserwatyzm z postępem, lewica z prawicą. Stopniowo ideologie kompromitowały się przez daremne próby wcielenia ich w życie. Pozostała codzienność rządzenia państwem w warunkach mniej lub bardziej rozwiniętego kapitalizmu, bo wszystko inne okazało się w najlepszym razie nieudaną – a w najgorszym zbrodniczą – utopią. A takie rządzenie jest do znudzenia trywialne. Cała dyskusja przedwyborcza – jeśli ma być rzetelna – ogranicza się do wysokości podatków, budżetu, sfery socjalnej. I to jeszcze w ściśle określonych granicach, bo z pustego i Salomon nie naleje, a gruszki na wierzbie nie rosną.

W ten sposób odmienności programowe między aspirującymi do władzy partiami stają się z upływem czasu coraz drobniejsze; w miejsce dawniejszej polityki mamy – jak to się modnie powiada – postpolitykę, gdzie pole manewru jest minimalne, a różnice znikome. Wyborca zniechęcony nijakością programów albo kieruje się telewizyjnymi obrazkami, albo kibicuje komukolwiek, a najczęściej w dniu wyborów zostaje w domu. Dlatego w nudny i jałowy dyskurs tradycyjnych, lecz coraz mniej się różniących partii populistom łatwo się wcisnąć.

Niegdyś populizm był fałszywą odpowiedzią na rzeczywiste problemy społeczne. Dzisiaj jest tylko ucieczką od upodobnienia się partii i merytorycznej nudy postpolityki. Skoro nie ma większej różnicy między rządami lewicy i prawicy bądź między dwoma rodzajami różnych prawic, to może rację mają ci, którzy proponują coś niezwykłego: na przykład wystąpienie z Unii, obłożenie bogaczy najwyższymi podatkami, przepędzenie obcych lub chociażby przywrócenie kary śmierci. Albo uważają, że podstępne siły uknuły spisek, a faktycznie rządzi tajny Sanhedryn. Nie ma bzdury, która nie dałaby się ogłosić z nadzieją pozyskania zwolenników. Póki jest przysłowiowa ciepła woda w kranie, populizm ma kiepskie szanse, ale gdy jej zabraknie... Polityka odwoływała się bowiem do rozumu, postpolityka tylko do emocji.

Ale być może najgorszą cechą postpolitycznego populizmu jest infekowanie przezeń tradycyjnych partii. Skoro jedyna możliwa polityka jest „taka sama jak zawsze", to dla pozyskania wyborców trzeba posługiwać się podobnym jak populiści językiem półprawd, omijania spraw niewygodnych, formułowania gromkich oskarżeń. Sprzyjają temu dominujące dziś media elektroniczne, z których emocje i chwilowe wrażenie wyparły rozumną analizę. Pozostaje krzyk, egzorcyzmy i poszukiwanie efektownych haków. Tak demokracja obywatelska – w której dominował dyskurs – przekształciła się w demokrację kibiców, w której dominuje wrzask. Albo nawet demokrację kiboli, w której niegdysiejsi obywatele coraz bardziej przypominają stadionową hordę.

Jeśli w czasach Tocqueville'a „niespokojne ożywienie" zapewniało demokracji trwałość, to dzisiejszy wrzask oznajmia jej samobójstwo. Im więcej krzyku, emocji i pochopnych oskarżeń, tym mniej rozumu. W ten sposób resztki staroświeckiej demokracji obywatelskiej są eliminowane z życia publicznego.

Gdy w 2005 roku partia Jarosława Kaczyńskiego doszła do władzy, bynajmniej nie porzuciła liberalnej polityki gospodarczej, i to wcale nie dlatego, że na ministra finansów wzięła świeżą uciekinierkę z Platformy. Więcej, niektóre posunięcia z tego okresu (np. obniżenie podatków) uczyniły ten kurs jeszcze bardziej liberalnym, mimo solidarystycznych i etatystycznych haseł partyjnego programu. Podobnie działo się w latach 1993–1997 lub 2001–2005, kiedy lewica odsuwała od władzy spadkobierców „Solidarności". Mimo szumnych zapowiedzi nie porzucono polityki Balcerowicza i twardej ochrony państwowego budżetu. Po prostu inna polityka gospodarcza nie jest możliwa, nawet jeśli dla nałapania wyborców głosimy coś odmiennego. Jeżeli rządząca koalicja przegra wybory w 2015 roku, będzie podobnie.

Postpolityka jest wydmuszką pozbawioną treści, ale za to o skorupce pięknie przyozdobionej i coraz to przemalowywanej na nowo. Dawniejsza polityka była nieprofesjonalna, ale poważna; dzisiaj jest odwrotnie. Dawniej zajmowali się nią przywódcy przejęci misją, tak jak ją sobie potrafili wyobrazić. Niektórzy dorastali do wielkości, większość upadała po drodze. Postpolityka – pozbawiona treści, ale zmuszona do pozyskiwania wyborców raz na cztery lata – musi być profesjonalna w takim samym sensie jak reklama produktów współzawodniczących na rynku. Oczywiście spór o władzę jest tak samo prawdziwy jak spór o pieniądze. Nieprawdziwa jest tylko reklama ludzi aspirujących do władzy. Donald Tusk, Jarosław Kaczyński, Janusz Palikot i kto tam jeszcze podlegają więc tym samym regułom, co Marek Kondrat w reklamie banków. Jeden bank wart drugiego, ale jak przekonać publikę, by właśnie u nas otworzyła konta i wzięła pożyczki? Postać o aspiracjach przywódczych nie ma tu czego szukać. W świecie copywriterów wielkości nie osiągnie nikt.

Skoro spór okazuje się jałowy merytorycznie, musi przyciągać zaciętością. Sama władza stanowi cel ponad wszystkie inne. Ten świat zaludniają więc marionetki nazywane politykami, posłami, komentatorami, redaktorami naczelnymi. Wszystkie one wyrzekły się używania rozumu i rzetelnego oceniania świata, a utworzyły dwa prymitywne, nienawidzące się plemiona. To powoduje, że poziom mobilizacji elektoratu (czytaj: kibiców) jest zawsze wysoki, a szczególnie podnosi się przed wyborami. Zarówno więc Tusk, jak i Kaczyński muszą utrzymać swoje plemiona w stanie emocjonalnego rozdygotania nie dlatego, że państwo jest w niebezpieczeństwie, ale w trosce o wynik głosowania. Bez tych zabiegów frekwencja byłaby żałośnie niska.

Państwo jako korporacja

Niegdyś polityka była nie tylko poważna, ale i zrozumiała. Przysłowiowa kucharka, jeśli trochę się poduczyła, była w stanie zająć się rządzeniem. Dzisiejsze państwo jest skomplikowanym organizmem, wszystko jest w nim powiązane ze wszystkim, łatwo jest zepsuć, a ulepszać, i to z ograniczonymi rezultatami, potrafią tylko fachowcy. W postpolitycznej walce o władzę nie dadzą sobie rady domorośli przywódcy, trzeba specjalistów otoczonych sztabem doradców. Stopniowo więc zwykły człowiek przestaje się tym interesować. Najwyżej kibicuje którejś z drużyn, bo oblicze lidera wydaje mu się sympatyczniejsze, albo sądzi, że uczyni on wodę trochę cieplejszą. Z tego, że na boisku wykonywane są niezrozumiałe dla kibica ruchy, nic nie wynika; widz nie ma zamiaru stać się uczestnikiem.

Dzisiejsze państwo postpolityczne nie jest już traktowane przez swych obywateli jako spółdzielnia, której są członkami, bo jest niezrozumiałe, nieprzejrzyste, skomplikowane i potężne, choć nieraz kiepsko działające. Jest ono raczej korporacją, którą obywatele wynajmują w zamian za swoje podatki, by ich obsługiwała. Jeśli korporacja nie spełnia wymagań, to wynajmujący nie będą usiłowali wpłynąć na radę nadzorczą czy zmieniać obsady poszczególnych stanowisk. Po prostu wypowiedzą umowę i zatrudnią konkurencyjną firmę.

Dzisiejszy postobywatel polityki nie rozumie i rozumieć nie chce, podobnie jak wyższej matematyki. Chce być obsługiwany przez sprawną korporację i to wszystko. Ale jednocześnie jest samotny i zagubiony, czego w takim stopniu nie doświadczał obywatel dawniejszy. Miał on bowiem znaczną część życia i zainteresowań ulokowaną w sferze publicznej, był świadomym dobra wspólnego współudziałowcem swojej „Res Publiki", dźwigającym zarówno cząstkę władzy, jak i odpowiedzialności. Postobywatel detronizuje te wyższe rodzaje aktywności, przesuwając to, co uważa za dobro i wartość, ze sfery publicznej do życia prywatnego, kariery, rodziny czy rozrywki. Płaci podatki i w zamian wymaga obsługi.

Jak z tego wyjść? Na pewno nie wyjdziemy sami jako Polska; jeśli wyjdziemy, to z całym światem. Demokracja jakoś się przekształci albo ostatecznie upadnie. Jaka mogłaby być? Jaka będzie? Nie wiem, nie jestem prorokiem.

Autor był dziennikarzem, dyplomatą, działaczem opozycji demokratycznej w PRL. Członek redakcji „Tygodnika Solidarność", konsul generalny RP w Nowym Jorku, a następnie ambasador RP na Dalekim Wschodzie. Ostatnio opublikował „Wołanie o sens" (2006)

Co się dzieje z demokracją? Czy sceny, jakie rozgrywają się w Sejmie – albo przed kamerami telewizyjnymi – mają coś wspólnego z ustrojem uznanym za najlepszy? Ale czy w świecie jest inaczej? Czy komercyjny show estradowo-telewizyjny, jakim są wybory prezydenta USA, przyciągnąłby uwagę badacza amerykańskiej demokracji z pierwszej połowy XIX wieku Alexisa de Tocqueville'a zachwyconego wtedy tym, że na ulicach Filadelfii jak równy z równym – niby na ateńskiej agorze – dyskutują o sprawach publicznych szewc i kupiec, bogacz i biedak, w tym samym stopniu czując się obywatelami swego miasta, stanu i federacji.

Pisał wówczas: „Demokracja nie daje narodowi rządu najbardziej sprawnego, lecz dokonuje tego, co najzręczniejszy rząd nie jest dokonać w stanie: rodzi w całym organizmie społecznym niespokojne ożywienie, przemożną siłę i energię, które nie mogłyby bez niej zaistnieć i które – przy sprzyjających okolicznościach – mogą zdziałać cuda. Na tym polega jej prawdziwa wyższość". Nieco później jeden z wielkich prezydentów USA i ojców współczesnej demokracji amerykańskiej Abraham Lincoln powiedział zwięźle: „Demokracja to władza z ludu, przez lud i dla ludu". Ale wcześniej jeden z założycieli Stanów Zjednoczonych i ich drugi prezydent – John Adams – przestrzegał w liście: „Pamiętaj, że demokracja nigdy nie trwa długo. W krótkim czasie zużywa się, wyczerpuje i zabija siebie. Nie było nigdy demokracji, która nie popełniłaby samobójstwa".

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi