Do podobnych konkluzji prowadzą prace brytyjskiego matematyka Alana Turinga, najbardziej znanego jako czołowy umysł zespołu – w skład którego wchodzili też polscy matematycy – który złamał tajemnicę hitlerowskiej maszyny szyfrującej zwanej „Enigmą”. Turing – postać tragiczna, homoseksualista doprowadzony do samobójstwa w 1954 roku przez ówczesne homofobiczne prawo brytyjskie – wykazał, że istnieją twierdzenia matematycznie nierozstrzygalne. Czy to znaczy, że prawda nie istnieje? Istnieje, ale tylko jak ów widnokrąg, ku któremu dąży strudzony, choć spragniony poznania wędrowiec. Jak platońskie idee stojące wysoko ponad nami, jak te posągi w „jaskini filozofów”, lecz my potrafimy dostrzec tylko ich pełgające cienie.
Nazwa „postmodernizm” i radykalna interpretacja tego „ducha niepewności” – zaprzeczająca w swych porywach samemu istnieniu prawdy – powstała dopiero po II wojnie światowej jako efekt strasznych doświadczeń ludzkości z obu ludobójczymi totalitaryzmami. Skoro prawdy silne prowadzić mogą do zniewolenia, a nawet eksterminacji wyznawców innej silnej prawdy, to wszystkie takie prawdy powinny zostać wyeliminowane, a może wręcz zakazane, bo rodzą zniewolenie, a nawet ludobójstwo. Także prawdy wyznaniowe; historia ludzkości to dzieje wojen religijnych prowadzonych w imię silnych prawd, w obronie których wyznawcy chwytają za miecze. Od nawracania pogan siłą, po walkę islamskich terrorystów przeciw bezbożnemu Zachodowi. Hitlerowski Holokaust i sowieckie łagry, to tylko dalszy ciąg tej nieszczęsnej historii pisanej krwią przelewaną w imię religijnych lub świeckich „prawd silnych”.
Mamy więc jasny wybór: albo jedyna prawda chroniona przez cenzurę i tajną policję, albo przyznanie się do naszej bezsilności poznawczej. Właśnie dlatego pytanie Piłata jest na wskroś demokratyczne. Ale tu także mamy wybór między postmodernistyczną bezsilnością przyznającą wszystkim po troszeczku racji a uczciwością w mozolnym i pełnym pułapek przybliżaniu się do niepoznawalnej prawdy. Postęp nauki budującej i potem obalającej kolejne hipotezy pokazuje, że jest to możliwe i skuteczne, choć jakże utrudzające. Pora przyznać, że inna dostępna człowiekowi droga nie istnieje.
Postmodernizm nie jest „intelektualną czkawką Zachodu”, ani też – jak pisze Witkowski – „pochodem zbuntowanej załogi pod czarną flagą anarchii”. Nie jest złowrogim marszem „jeźdźców apokalipsy”, do których należałoby jeszcze doliczyć Richarda Rorty'ego, Paula Feyerabenda, naszego Zygmunta Baumanna i wielu innych; stoją za nim poważne racje, których nie wolno pomijać. Ale nie znaczy to, że prawda nie istnieje; Platon, którego pozwoliłem sobie nazwać „pierwszym postmodernistą”, wierzył w jej istnienie, ale uważał, że nie mamy do niej dostępu. Podobnie Kant, który miał ją za niedostępny poznaniu noumen, ale zachęcał do stosowania arystotelejskiej definicji prawdy w stosunku do fenomenów dostępnych naszemu poznaniu i narzędziom pomiarowym.
Nawiasem mówiąc, wielki filozof z Królewca uważał, że nie można ani udowodnić istnienia, ani nieistnienia Boga, czym diametralnie różnił się tak od św. Tomasza, jak i współczesnych ateistów w rodzaju Richarda Dawkinsa. Warto w tym miejscu zacytować Zygmunta Baumana, który mówił (w rozmowie ze Stanisławem Obirkiem): „Jeśli mój Bóg jest jeden, to człowiekowi, który jest o tym przeświadczony, wolno pozwolić sobie na wszystko wobec tych, którym owego przeświadczenia zabrakło”. Wielkie to nieporozumienie! Jeśli uznamy naszą świętą księgę za literalne Słowo Boże – podobnie jak czynią to muzułmanie, albo czynili to chrześcijanie, zanim prorocka pycha mistyczna nie została utemperowana przez naukę – to owszem; bo skoro sam Bóg podyktował takie, a nie inne słowa, skoro nas, a nie innych wybrał, to nie tylko możemy, ale powinniśmy tak wyrażoną wolę Najwyższego skwapliwie spełniać. Ale jeśli jest to tylko natchnione przez Boga słowo ludzkie, to już nie; wtedy szanujemy także inne natchnienia. Być może wielki agnostyk mimowolnie dał najlepszy znany mi argument nie tyle za tolerancją, bo to za mało, ale za poszanowaniem i skromnością.
Rocznice, które mają dzielić
Nic nie wskazuje na to, by zbliżający się wysyp rocznic stał się okazją do narodowego zjednoczenia. Wręcz przeciwnie – on jeszcze pogłębi konflikty. Rocznic nie obchodzi się bowiem w dzisiejszej Polsce po to, by łączyć, ale by dzielić.
Tu jest zasadnicza sprzeczność – a może tylko nieporozumienie – między nauką a religią, która z samej istoty twierdzi, że zna niezmienną i objawioną Prawdę. Ale tak jest tylko wtedy, gdy stoimy na gruncie religii nieprzejednanie dogmatycznej; przecież prawdy o Bogu też nie znamy, nawet stojąc na gruncie dogmatów. Gdybyśmy twierdzili przeciwnie, byłby to tylko akt niepohamowanej pychy, która – owszem – zdarza się wielu funkcjonariuszom duchowości.
Amerykański mnich i poeta Thomas Merton, który równie dobrze poznał chrześcijaństwo jak buddyzm i nieobca mu była też fizyka, trafnie napisał: „Większość instytucji domaga się bezwarunkowej wiary, podczas gdy nauka czyni ze sceptycyzmu cnotę”. Jak dotąd religia spogląda wstecz i w dokonanym niegdyś objawieniu widzi świętą, a niezmienną prawdę. Nauka przeciwnie: patrzy w przód ku nowym obserwacjom i tłumaczącym je hipotezom. Jej przeszłość to bowiem tylko cmentarzysko porzuconych teorii i hipotez, które kiedyś wydawały się piękne, a dziś są pokraczne. A jeśli Bóg dał nam wolność byśmy rośli? Wtedy także religia musi wyzwolić się z kajdan dogmatów i rosnąć z nami, a najlepiej pół kroku przed nami.
Jak kiedyś pięknie napisała Edyta Stein: „Jeśli ktoś szuka prawdy, to znaczy, że szuka Boga, choć może jeszcze o tym nie wie”. Pamiętajmy, że Jezus długo milczał, gdy Piłat spytał go „A cóż to jest prawda?” Nie stwierdził, że sam jest prawdą. Dopiero potem odparł cicho, że „przyszedł, aby dać świadectwo prawdzie”. Tylko tyle.
***
Ale jak radzić sobie z prawdą w państwie demokratycznym, które swoje prawa uchwala w parlamencie, nie wyprowadza ich z objawienia, równouprawnia różne religie, podobnie jak niedowiarstwo i ateizm? Na pewno każda wiara żarliwa i dogmatyczna nie przystaje do demokracji, bo ta druga równouprawnia różne zawierzenia i odmienne zdania. Pytanie o ostateczną i niepodważalną prawdę nie należy więc do porządku wolności i demokracji, ale do porządku wiary. Za to pytanie Piłata jest dzieckiem wolności, która jest także pluralizmem prawd.
Czyżby jednak w tym okrutnie doświadczonym świecie dozwolone byłyby tylko prawdy słabe, na które odpowiada się nie gorącym potwierdzeniem bądź takim samym sprzeciwem, ale niemrawym „tyz prowda”; w imię którego nikt nie sięga po przemoc, bo inni także mają swój kawałek racji? Już Arystoteles pisał, że dochodzenie do prawdy odbywa się na agorze. Miał rację, jeśli jest to miejsce dialogu nieuprzedzonych. A jaka jest nasza dzisiejsza agora? Natłok telewizyjnych połajanek, internetowego hejtu, zmanipulowanych spotów reklamowych i wszechobecnego narcyzmu. Współzawodnictwo celebrytów przyznających sobie rolę mędrców o jakości mierzonej w „klikach”. Na tamtej agorze omawiano dobro wspólne i z nim uzgadniano interesy indywidualne. Dziś liczy się tylko „ja”: moje przeżycia, moje zdjęcia, moje wrażenia, mój interes!
Dochodzenie do prawdy wymaga czasu i wysiłku, ale w internecie, telewizji i tabloidzie nie ma na to miejsca albo minut pomiędzy reklamami. Oponenta należy zagłuszyć swoim wrzaskiem, a nie – jak kiedyś – przekonać. Ponieważ nie da się w takim miejscu odróżnić prawdy od kłamstwa, dozwolone jest kłamstwo powszechne, także autorytetów i ekspertów. Czyżbyśmy już żyli w cywilizacji kłamstwa?
Dlatego nie można lekceważyć pytania Piłata, bo jest ono na wskroś demokratyczne i przewidujące. Jednak jako jedyna droga pomiędzy dogmatyzmem wiary a przyzwoleniem na powszechne kłamstwo jawi się uczciwość. Jeśli jest opromieniona miłością płynącą z wiary, tym lepiej. Ale nie każdy człowiek uczciwy musi wierzyć w Chrystusa. Jeśli wierzy w prawdę splecioną z miłością, to smętnie przyznaje, że wszyscyśmy grzeszni, bo radykalizm miłości jest atrybutem boskim.
Na naszym padole uczciwość unika wszelkiego radykalizmu i nie ufa dogmatom. Obojętnie – wierzy, czy nie wierzy – uznaje nasze zdolności umysłowe za ograniczone i stąd nie zamierza dochodzić jednej i tylko jedynej prawdy, wie że prawd cząstkowych może być wiele, należy więc uważnie wsłuchiwać się w głosy innych, poddać swoją prawdę próbie falsyfikacji, a jeśli argumenty są przekonujące, to trzeba mieć dość odwagi, aby zmienić zdanie. Stąd pojmuje, że sito, jakim usiłujemy oddzielić złote ziarna prawdy od piachu codzienności, jest dziurawe, więc nie wpada we wściekłość, jeśli na innym sicie coś innego zostanie odsiane. Jest skromna, nienapastliwa, trzyma się faktów, choć ich nie absolutyzuje, jeśli coś obieca, to dotrzyma.
Uczciwość należy do porządku demokratycznego, a do postmodernistycznego powinna należeć tym bardziej. Bardzo pięknie to ujmuje biskupie motto zmarłego Josepha Ratzingera, emerytowanego papieża Benedykta XVI. Brzmi ono: „Cooperatores Veritatis” – współpracownik prawdy. Nie jej posiadacz! Nie jest to bowiem relatywizm, jaki ten sam Ratzinger wielokrotnie potępiał; jest to skromne uznanie własnej ograniczoności w czynieniu dobra.
Jest to szlak niepewny, kręty i mylny, jak każde przejście między Scyllą a Charybdą. Ale taki zawsze jest nasz los – śmiertelnych i grzesznych. Wiara w inną możliwość oznacza przyzwolenie dla utopii. Można powiedzieć, że uczciwość jest protezą miłości w świecie kalekim, bo doczesnym. Na pewno jednak od miłości pochodzi albo przynajmniej jest jej odległym blaskiem, znów więc pozostajemy przy sednie sprawy. Jest nim przekonanie, że „święta prawda” jednak istnieje, choć zwykle znajduje się poza naszym zasięgiem i dobrze, jeśli możemy chociaż trochę do niej się przybliżyć, chociaż nie możemy jej poznać.
Kiedy jednak z powodu tej niepoznawalności lub ze zwykłej wygody, przekreślamy prawdę, to uznajemy, że nie ma też kłamstwa. Pozostaje wtedy relatywizm – mylony dziś z tolerancją – choć nie ma z nią nic wspólnego, bo akceptuje wszystko, skoro nic nie jest prawdziwe ani ważne. Tymczasem tolerancja to podstawa pozytywnego wyboru, kiedy decydujemy się szanować kogoś, o kim sądzimy, że się myli. Stąd też tolerancja może istnieć tylko wobec prawdy, choć skromnie uznajemy ograniczoność poznania. Tolerować, to znaczy akceptować tego, kto nie ma racji, chociaż postmodernizm chciałby, aby wszyscy mieli trochę racji, ale nikt w pełni.
Przeciw bezsensowi
Kategoria sensu, celowości jest jednym z ciekawszych pojęć, za pomocą których humaniści i naukowcy próbują tłumaczyć rzeczywistość. Austriacki psycholog Viktor Frankl twierdził, że źródłem wielu nerwic i schorzeń psychicznych współczesnego człowieka jest „głód sensu" – poczucia istotności i wagi swojego życia. Z kolei kosmolog i filozof przyrody ks. Michał Heller poszukuje w swych pracach sensu na poziomie uniwersalnym – funkcjonowania wszechświata i praw przyrody.
Właśnie demokracja wymaga prawdy, bez której tolerancja nie jest możliwa. Demokracja nie godzi się z relatywizmem, bo jeżeli wszystko jest prawdą, jeżeli nic nie jest ani prawdziwe, ani fałszywe, to wcześniej lub później zapanuje arbitralna wola silnych i bezczelnych.
Czy możemy być zatem postmodernistami, uważającymi że żadna „święta prawda” nie istnieje, że każdy ma troszeczkę racji i w imię wszechogarniającej tolerancji należy każdemu ze znudzeniem przyklaskiwać, bo to „tyz prowda”? Nie, bo ona istnieje, choć jest niepoznawalna dla naszego umysłu, podobnie jak Bóg. Jesteśmy tylko wygnańcami z raju, świadomymi własnej ograniczoności i – mimo niej – usiłującymi zbliżać się do tej nieosiągalnej prawdy tak blisko, jak to tylko możliwe. Tylko tyle i aż tyle. Tak w nauce, jak i w wierze religijnej, jeśli ją wyznajemy.
Tu jest więc odpowiedź na trafne i jednocześnie trudne pytanie Witkowskiego: „Kto obroni merytorykę?”. Nie tylko w nauce. Bronić jej musimy koniecznie, ale nie przez zadekretowanie jedynie słusznej i obowiązującej prawdy, bo to wstęp do totalitaryzmu. Nie przez nostalgię za światem pięknych baśni o niezakłóconym postępie i nieodmiennie świetlanej przyszłości, bo to złuda, która tak czy inaczej musi okazać się trująca.