A co to jest prawda. Demokracja nie godzi się z relatywizmem

Jako jedyna droga pomiędzy dogmatyzmem wiary a przyzwoleniem na powszechne kłamstwo jawi się uczciwość.

Publikacja: 16.06.2023 17:00

Rys. Mirosław Owczarek

Rys. Mirosław Owczarek

Foto: Mirosław Owczarek

Dwa tysiąclecia minęły od czasu, gdy rzymski namiestnik Piłat z Pontu rzucił na wskroś postmodernistyczne pytanie stojącemu przed nim oskarżonemu, uważanemu przez jednych za proroka, przez innych za niebezpiecznego wichrzyciela: A cóż to jest prawda? Dzisiejszy postmodernizm czy też „płynna nowoczesność” nie jest ani kukułczym jajem zniesionym do przytulnego dotąd gniazdka filozofii przez pomylonych odszczepieńców, albo i któregoś ze złych duchów, ale obrazuje fundamentalny problem, z jakim ludzka myśl zmaga się od swoich początków i jakiego zapewne nie rozstrzygnie nigdy.

Nie jest tak, jak w „Plusie Minusie” pisze psycholog, dr Tomasz Witkowski („Postmodernistyczna czkawka czy nieuleczalna choroba”, 20–21 maja 2023 r.): „Na tle tego chaosu pojawili się trzej jeźdźcy Apokalipsy. I nie mam tutaj na myśli nazywanych tak słynnych na świecie ateistów, lecz Michela Foucaulta, Rolanda Barthes’a i Jacques’a Derridę – ojców założycieli kierunku filozoficznego nazwanego postmodernizmem. To oni po raz pierwszy w historii na tak ogromną skalę podważyli obowiązujące przez prawie 2,5 tys. lat fundamenty nauki”. Wini on także lawinowy przyrost wiedzy, który – wobec nieuctwa przeciętnego odbiorcy – musiał wywołać poczucie zagubienia, a nawet anomii. Lecz faktycznie pierwszym postmodernistą w dziejach nauki był starogrecki Platon, uczeń Sokratesa, a więc u samych – przywołanych przez Witkowskiego – „fundamentów nauki” od 2,5 tys. lat leży nieznajdujące zaspokojenia poczucie względności prawdy.

Czytaj więcej

Jerzy Surdykowski: Opamiętajcie się

***

Według jednego z platońskich „Dialogów” filozofowie siedzą przykuci łańcuchami w głębokiej jaskini i są w stanie patrzeć tylko na ścianę, gdzie widzą cienie znajdujących się w tyle posągów oświetlonych przez pełgający za nimi ogień. Cała ich rzeczywistość sprowadza się do tych migotliwych cieni, bo samych posągów i ognia nie są w stanie ujrzeć. Gdyby potrafili wyzwolić się z więzów, odrzucić krępujące łańcuchy, mogliby spojrzeć wstecz i własnymi oczyma poznać, jak faktycznie wyglądają te posągi i oświetlający je żar. Tak zobaczyliby nie tylko jaskiniową istotę rzeczy, mogliby nawet pójść dalej, wyjść na słońce i w świat. Wtedy dopiero poznaliby wszystko, posiedliby prawdę, która jednak jest poza ich jaskiniowym bytem i ograniczoną logiką.

Metafora starożytnego filozofa trafnie ujmuje nasz los; to właśnie niedające się zerwać przywiązanie do bytu i jaskiniowych pozorów rzeczywistości nie pozwala nam na dostrzeżenie i zrozumienie istoty rzeczy, tej prawdziwej, choć niedostępnej pełni. Posługując się widzialnym, ale jakże niepewnym migotaniem cieni, możemy tworzyć różne wyobrażenia o rzeczywistości pozostającej poza zasięgiem zmysłów; możemy wierzyć im lub je odrzucać, ale udowodnić nie jesteśmy w stanie. Tam właśnie, poza zasięgiem naszego ograniczonego poznania znajdują się wielkie idee jak prawda, piękno, miłość, sprawiedliwość, dobro i zapewne zło, wreszcie Bóg, jeśli w ogóle istnieje. Umysł ludzki nie jest w stanie tam sięgnąć, podobnie jak nie jest w stanie dotrzeć do pełniej wiedzy i mądrości (sofia), może jedynie rozwijać w sobie przyjaźń mądrości (filo-sofia).

Z kolei Arystoteles – który był uczniem Platona – uprościł to rozumowanie; jego mistrz uległ niepotrzebnemu mętniactwu. Prawda to tylko zgodność opinii z rzeczywistością, co zbadać i potwierdzić nie jest trudno; kiedy mówimy, że dwa razy dwa jest cztery albo że pies ma ogon – wszystko jest w porządku. Kiedy usiłujemy komuś wcisnąć kit o kilku ogonach albo gruszkach na wierzbie – kłamiemy. Ten, kto ukradł lub zabił, może się wypierać, lecz dowody rzeczowe pokazują prawdę. Ale tylko na poziomie potoczności. Rzeczywistość składa się bowiem z mnóstwa faktów. O nich dżentelmeni nie dyskutują, potwierdza je naoczność, naukowe doświadczenie albo wiarygodne świadectwo, chociaż jeszcze na długo przed Arystotelesem przewidująco powiadał Heraklit: „Złymi świadkami są oczy i uszy dla osób mających dusze barbarzyńców”.

Wszystkim wiadomo jednak, ile pies ma ogonów i że gruszki na wierzbie nie rosną. Ale co zrobić, gdy z mnóstwa jednostkowych faktów trzeba wyprowadzić jakieś ogólniejsze stwierdzenie i dowieść jego prawdziwości? Na przykład o czyjejś winie zagrożonej wyrokiem, albo o teorii ekonomicznej, której zastosowanie zadecyduje o pomyślności bądź upadku państwa? Każdy fakt jest „małą prawdą”; zaistniał i nie sposób go podważyć. Ale jak dojść do prawd większych i ogólniejszych, które pozwolą zapanować nad tym bezmiarem faktów i fakcików?

„Fakty są wrogami prawdy” – napisał Cervantes i też miał jakąś rację. Żona, która nie lubi męża, z faktu, że obejrzał się za jakąś dzierlatką, wyprowadzi wniosek, że bez wątpienia ją zdradza, i utwierdzi się w swojej niechęci. Kochającej ten fakt nie obejdzie albo rozśmieszy. Sąsiad spojrzy na nas wilkiem – jeśli go lubimy, pomyślimy najwyżej, że źle spał lub ma kłopoty w pracy; w przeciwnym wypadku utwierdzimy się w przekonaniu, że to łajdak, albo i gorzej.

„Nie ma czegoś takiego jak fakty, są tylko interpretacje” – już 150 lat temu napisał Nietzsche, jakby przewidując dzisiejszą modę na postmodernizm. Z mnóstwa faktów pokazujących, że jeśli ludzie mają pieniądze, to kupują potrzebne im rzeczy, można wyprowadzić wniosek, że należy nadrukować jak najwięcej banknotów, a wtedy zapanuje pożądana szczęśliwość. Ale można też uznać, że pieniądz trzeba szanować, bo łatwo go zepsuć. Kości naszych dalekich przodków wykazują podobieństwo do małpy, stąd Darwin wysnuł swoją teorię, ale są tacy, którzy interpretują te fakty inaczej i też wierzą w swoją prawdę. „Prawda jest całością” – jak lekkomyślnie napisał kiedyś Hegel. Zgoda, ale kiedyż to mamy w głowie całość? Takie zdania przynależą już do poezji, nie do filozofii.

Co to jest prawda?

Gdzie ma swoją siedzibę?

Gdzie ma swój zarząd?

Gdzie ma radę nadzorczą?

– pyta poeta Ryszard Krynicki.

Wielki Immanuel Kant poszedł śladami Platona, rozróżniając jako przedmiot filozofii fenomeny i noumeny; ponownie proponując porzucenie jałowych i niedających się rozstrzygnąć sporów o byty, które może istnieją, ale nie jesteśmy w stanie ich badać ani tym bardziej doświadczalnie potwierdzić. O sprawy, które Platon nazwał ideami, a Kant „noumenami”: o Boga, o sens, dobro i zło, piękno, prawdę i inne podstawowe wartości, albo o nieskończoność wszechświata.

Zajmijmy się „fenomenami”, czyli tym, co jesteśmy w stanie zbadać, zmierzyć, potwierdzić lub obalić doświadczalnie. Wtedy spór nie jest jałowy, a wnioski okażą się konstruktywne. Czyżby myślał postmodernistycznie na dwa stulecia przed powstaniem i nazwaniem tego kierunku?

Późniejsza filozofia poszła raczej śladami Arystotelesa niż Kanta, do czego walnie przyczynił się św. Tomasz i jego następcy. Stąd do dziś wzdychamy do „arystotelejskiej koncepcji prawdy”, zapominając, że jest ona przejrzysta tylko na poziomie potoczności.

***

Niezapomniany ksiądz Józef Tischner nie wymyślił swojej definicji „trojakiej prawdy”, on tylko wypowiedział ją po góralsku. Od dawna bowiem nauka wie, że rozróżnienie między prawdą a fałszem nie wyczerpuje różnorodności świata. Tylko w czasach biblijnych zdawać się mogło, że „mowa wasza niech będzie »tak, tak« albo »nie, nie«” . To są „prawdy silne”, które stanowczo potwierdzamy, albo równie stanowczo im zaprzeczamy, jeżeli są fałszem. Tak jest z liczbą psich ogonów albo możliwością wyhodowania gruszek na wierzbie.

Prawdy silne, to takie, które łatwo możemy zweryfikować przy wykorzystaniu arystotelejskiej definicji, jako zgodne lub sprzeczne z rzeczywistością. Ale co wtedy, gdy rzeczywistość jest niejasna albo niewiele możemy o niej powiedzieć, jak filozofowie uwięzieni w jaskini Platona? Wtedy pozostaje tylko wiara i tu właśnie zaczyna się nieszczęście: moja wiara może być inna od twojej albo waszej. Niekoniecznie religijna, także naukowa. Na jakie manowce wyprowadziły ludzkie umysły takie – dawno już obalone – pojęcia jak „eter” czy „flogiston”, by nie wspomnieć o systemie Ptolemeusza w kosmologii albo koncepcji czterech żywiołów, z których zmieszania powstają wszystkie możliwe substancje? A przecież przez całe wieki były naukowym dogmatem strzeżonym przez władców, a nieraz i przez Świętą Inkwizycję. Nawet wielki Newton, który stworzył rachunek różniczkowy i prawo powszechnej grawitacji nie radził sobie ze stabilnością planetarnych orbit, więc uznał, że dobry Bóg wysyła tam aniołów, by je korygowali. A ileż lat stracił ten znakomity uczony na obliczaniu daty końca świata albo rozważaniu alchemicznych bzdur?

Zdecydowana większość twierdzeń nowoczesnej nauki, to właśnie trzeci rodzaj prawdy – „prawdy słabe”. Nie odpowiadamy na nie „tak, tak” lub „nie, nie”, ale „być może”, bądź ze wzruszeniem ramion: „też prawda”. Tylko proste i od dawna znane prawdy fizyki możemy łatwo i bezapelacyjnie potwierdzić eksperymentalnie, jak w często demonstrowanym w szkołach doświadczeniu Gravesandego: jeśli zimna kulka przechodzi przez pierścień, a rozgrzana już jest na to za duża, to znaczy że ciała zwiększają swą objętość wraz z temperaturą. Wszystko jasne? Oczywiście. Ale nauka dawno odeszła od naoczności: już kulistość Ziemi jej przeczy, chociaż możemy się o niej przekonać, obserwując na bezkresie morza oddalający się okręt. Ale jeszcze bardziej przeczy naocznemu postrzeganiu krążenie naszej planety dookoła Słońca; wszak każdy widzi, że jest inaczej!

Opisujące grawitację równania Newtona to tylko symbole matematyczne, ktoś inny powie, że pod ziemią siedzi demon i ściąga ku niej przedmioty z newtonowskim jabłkiem na czele. Ale potem przyszedł Einstein i pokazał, że w innym świecie jabłko wcale nie musi spaść na czyjąkolwiek głowę, a może nawet przeciwnie, choć nie ma to nic wspólnego z naocznością.

Nie potrafimy odwiedzać dalekich gwiazd, ale wiemy, z czego są zbudowane, przez analizę prążków widma spalających się tam pierwiastków. Mamy za oczywistość, że materia zbudowana jest z atomów, ale przecież pojedynczego atomu nikt nie widział i pewnie nigdy nie zobaczy: używając mikroskopu kwantowego przypominającego z wyglądu wielki komputer możemy dostrzec tylko jego cień w postaci prążków i koncentrycznych pierścieni, czyli tzw. funkcję falową atomu. Podobnie nigdy nie zobaczymy kwantu, bo zobrazowanie by go zniszczyło. Powstaje pytanie, które stawiał już Einstein, spierając się z Bohrem: czy atomy rzeczywiście istnieją, czy są tylko abstrakcjami matematycznymi?

Jeszcze w „planetarnym” modelu atomowym Rutherforda wszystko działa na podobieństwo zegarka. W modelu kwantowym już nie. Tam rządzi teoria prawdopodobieństwa, pojawia się nieoznaczoność. Kwantowość dopuszcza zjawiska bez przyczyny. Jakże to? Przecież świat zewnętrzny istnieje niezależnie od tego, czy go obserwujemy. Tymczasem właściwości obserwowanej cząstki zależą od obserwatora i jego „strategii pomiarowej”. Nie darmo coraz częściej jest mowa o nieprzydatności zdrowego rozsądku w świecie nauki.

Badanie ugięcia światła odległych gwiazd, które potwierdziło około roku 1919 ogólną teorię względności Einsteina, było prawdopodobnie ostatnim skutecznie przeprowadzonym dowodem przez potwierdzenie, a przynajmniej jednym z ostatnich: wynik obserwacji w pełni uprawomocnił przewidywania teoretyczne tak jak w przywołanym wcześniej doświadczeniu Gravesandego. Ale już nie było tak z fundamentalnymi dla dzisiejszej kosmologii hipotezami rozszerzania się wszechświata i wielkiego wybuchu jako jego początku. Doszliśmy do nich drogą pośrednią: pierwszej domyślono się, obserwując przesunięcie widma promieniowania odległych gwiazd, co wskazuje na ich szybkie oddalanie, ale mogą wchodzić w grę inne przyczyny. Drugiej, przez wykrycie promieniowania reliktowego dochodzącego do nas równomiernie ze wszystkich stron wszechświata, co też nie musi być echem wielkiego wybuchu, choć na to wygląda.

Współczesne teorie są tak skomplikowane i oparte na tak subtelnych konstrukcjach matematycznych, że nie sposób ich potwierdzić lub obalić, można tylko wykazać, że fakty obserwacyjne nie są sprzeczne z ich konstruktem teoretycznym, albo że nie dają się z nim pogodzić, czyli go falsyfikują. Udowadniamy je więc nie przez bezpośrednie doświadczenie, bo jest nie do przeprowadzenia, lecz przez falsyfikację, czyli poszukiwanie faktów, które im przeczą. Takie teorie nie stanowią „świętej prawdy”, lecz tylko jej realne przybliżenie.

Podobną zasadę można stosować w naukach humanistycznych: tylko to jest prawdą historyczną, co znajduje potwierdzenie w wielu źródłach. Ale jakież to rozczarowujące: nie zyskujemy dostępu do platońskiej idei, tylko najwyżej się do niej troszeczkę przybliżamy. Teoria naukowa, którą moglibyśmy dołączyć do gmachu wiedzy, nie spełnia już arystotelejskiej definicji prawdy, ale musi być mniej więcej zgodna z tym, co powiadają inne teorie, nie powinna być zbyt burzycielska, nie mnożyć bytów ponad potrzebę i nieść przynajmniej obietnicę jakiejś tam użyteczności. Dopiero wtedy ma szansę zostać uznana za prawdę; oczywiście podważalną, falsyfikowalną i tylko na jakiś czas, bo za kilka lub kilkadziesiąt lat znajdzie się inna, trochę lepsza, choć także daleka od arystotelejskiego blasku.

Czytaj więcej

Jerzy Surdykowski. Odpowiedź na rozpacz Hioba

W ten sposób badamy i mierzymy fale radiowe, albo inne rodzaje niewidzialnego promieniowania, obliczamy ugięcia ich torów w pobliżu niewidzialnych z tej odległości ciał niebieskich, obserwujemy prążki widmowe spalających się tam pierwiastków, chwytamy się najróżniejszych możliwości, stawiamy i obalamy hipotezy, ale tylko – małymi i bardzo kosztownymi kroczkami – zbliżamy się do niedostępnej prawdy, której zobaczyć i w pełni poznać, niestety, nie jesteśmy w stanie.

Nawet na tak bliskim nam Marsie odkryliśmy wodę nie dlatego, że sfotografowała jej zbiornik któraś z licznych już sond: wiemy o niej tylko pośrednio, badając neutrony wybijane z powierzchni planety przez promieniowanie kosmiczne. Samej wody widzieć, ani tym bardziej napić się nie jesteśmy w stanie. Przypominamy filozofów z platońskiej jaskini, którzy pojęli swoje nieszczęsne położenie, lecz nie kapitulują; dzielnie chwytają się pośrednich metod, by jednak dowiedzieć się czegoś o ukrytych posągach.

Już Niels Bohr powiadał, że fizyka mówi nam o tym, co możemy wiedzieć o wszechświecie, ale nie o tym, jaki on jest. Nikt przecież nie wziął kwarka w dwa palce i powiedział: „oto najmniejsza cegiełka materii!”. Zderzamy ze sobą różne cząstki, ustawiamy detektory rejestrujące ich ślady, otrzymujemy długie ciągi liczb, które same z siebie nic nie znaczą, musimy je interpretować. Innej drogi nie mamy.

Tischner miał więc święte prawo napisać po góralsku, że istnieją trzy rodzaje prawdy: „świnta prowda, tyz prowda i gówno prowda!”. Właśnie w drugiej z tych kategorii mieści się Piłat i cały postmodernizm. Ale pierwsza i trzecia to kwestia wiary, choć niekoniecznie w Boga. Prawda jest więc jak widnokrąg, ku któremu zdążamy; widzimy go, wabi nas, ale nigdy go nie osiągniemy. Dlatego mądrze przestrzegał Kołakowski: „Prawdy trzeba bronić do ostatniej kropli krwi. Swojej!”.

***

Choć przez długie wieki nikomu nie przychodziła na myśl taka nazwa, to cała nauka jest postmodernistyczna z ducha: od swoich platońskich początków, aż po dzisiejszą kosmologię. Kurt Gödl, austriacki matematyk już w latach 30. XX w. wykazał słuszność swojego twierdzenia o niezupełności, powiadając, że każdy system logiczny, który jest równie mocny jak arytmetyka, musi zawierać zdania, których prawdziwości nie da się udowodnić ani obalić. Filozoficznych konsekwencji tego twierdzenia wciąż nie przyswoiliśmy, ale wynika z niego, że żaden system logiczny nie daje odpowiedzi na każde pytanie, jakie możemy mu postawić, że są twierdzenia, których udowodnienie jest niemożliwe, a więc obok prawdy istnieje tajemnica.

Do podobnych konkluzji prowadzą prace brytyjskiego matematyka Alana Turinga, najbardziej znanego jako czołowy umysł zespołu – w skład którego wchodzili też polscy matematycy – który złamał tajemnicę hitlerowskiej maszyny szyfrującej zwanej „Enigmą”. Turing – postać tragiczna, homoseksualista doprowadzony do samobójstwa w 1954 roku przez ówczesne homofobiczne prawo brytyjskie – wykazał, że istnieją twierdzenia matematycznie nierozstrzygalne. Czy to znaczy, że prawda nie istnieje? Istnieje, ale tylko jak ów widnokrąg, ku któremu dąży strudzony, choć spragniony poznania wędrowiec. Jak platońskie idee stojące wysoko ponad nami, jak te posągi w „jaskini filozofów”, lecz my potrafimy dostrzec tylko ich pełgające cienie.

Nazwa „postmodernizm” i radykalna interpretacja tego „ducha niepewności” – zaprzeczająca w swych porywach samemu istnieniu prawdy – powstała dopiero po II wojnie światowej jako efekt strasznych doświadczeń ludzkości z obu ludobójczymi totalitaryzmami. Skoro prawdy silne prowadzić mogą do zniewolenia, a nawet eksterminacji wyznawców innej silnej prawdy, to wszystkie takie prawdy powinny zostać wyeliminowane, a może wręcz zakazane, bo rodzą zniewolenie, a nawet ludobójstwo. Także prawdy wyznaniowe; historia ludzkości to dzieje wojen religijnych prowadzonych w imię silnych prawd, w obronie których wyznawcy chwytają za miecze. Od nawracania pogan siłą, po walkę islamskich terrorystów przeciw bezbożnemu Zachodowi. Hitlerowski Holokaust i sowieckie łagry, to tylko dalszy ciąg tej nieszczęsnej historii pisanej krwią przelewaną w imię religijnych lub świeckich „prawd silnych”.

Mamy więc jasny wybór: albo jedyna prawda chroniona przez cenzurę i tajną policję, albo przyznanie się do naszej bezsilności poznawczej. Właśnie dlatego pytanie Piłata jest na wskroś demokratyczne. Ale tu także mamy wybór między postmodernistyczną bezsilnością przyznającą wszystkim po troszeczku racji a uczciwością w mozolnym i pełnym pułapek przybliżaniu się do niepoznawalnej prawdy. Postęp nauki budującej i potem obalającej kolejne hipotezy pokazuje, że jest to możliwe i skuteczne, choć jakże utrudzające. Pora przyznać, że inna dostępna człowiekowi droga nie istnieje.

Postmodernizm nie jest „intelektualną czkawką Zachodu”, ani też – jak pisze Witkowski – „pochodem zbuntowanej załogi pod czarną flagą anarchii”. Nie jest złowrogim marszem „jeźdźców apokalipsy”, do których należałoby jeszcze doliczyć Richarda Rorty'ego, Paula Feyerabenda, naszego Zygmunta Baumanna i wielu innych; stoją za nim poważne racje, których nie wolno pomijać. Ale nie znaczy to, że prawda nie istnieje; Platon, którego pozwoliłem sobie nazwać „pierwszym postmodernistą”, wierzył w jej istnienie, ale uważał, że nie mamy do niej dostępu. Podobnie Kant, który miał ją za niedostępny poznaniu noumen, ale zachęcał do stosowania arystotelejskiej definicji prawdy w stosunku do fenomenów dostępnych naszemu poznaniu i narzędziom pomiarowym.

Nawiasem mówiąc, wielki filozof z Królewca uważał, że nie można ani udowodnić istnienia, ani nieistnienia Boga, czym diametralnie różnił się tak od św. Tomasza, jak i współczesnych ateistów w rodzaju Richarda Dawkinsa. Warto w tym miejscu zacytować Zygmunta Baumana, który mówił (w rozmowie ze Stanisławem Obirkiem): „Jeśli mój Bóg jest jeden, to człowiekowi, który jest o tym przeświadczony, wolno pozwolić sobie na wszystko wobec tych, którym owego przeświadczenia zabrakło”. Wielkie to nieporozumienie! Jeśli uznamy naszą świętą księgę za literalne Słowo Boże – podobnie jak czynią to muzułmanie, albo czynili to chrześcijanie, zanim prorocka pycha mistyczna nie została utemperowana przez naukę – to owszem; bo skoro sam Bóg podyktował takie, a nie inne słowa, skoro nas, a nie innych wybrał, to nie tylko możemy, ale powinniśmy tak wyrażoną wolę Najwyższego skwapliwie spełniać. Ale jeśli jest to tylko natchnione przez Boga słowo ludzkie, to już nie; wtedy szanujemy także inne natchnienia. Być może wielki agnostyk mimowolnie dał najlepszy znany mi argument nie tyle za tolerancją, bo to za mało, ale za poszanowaniem i skromnością.

Czytaj więcej

Rocznice, które mają dzielić

Tu jest zasadnicza sprzeczność – a może tylko nieporozumienie – między nauką a religią, która z samej istoty twierdzi, że zna niezmienną i objawioną Prawdę. Ale tak jest tylko wtedy, gdy stoimy na gruncie religii nieprzejednanie dogmatycznej; przecież prawdy o Bogu też nie znamy, nawet stojąc na gruncie dogmatów. Gdybyśmy twierdzili przeciwnie, byłby to tylko akt niepohamowanej pychy, która – owszem – zdarza się wielu funkcjonariuszom duchowości.

Amerykański mnich i poeta Thomas Merton, który równie dobrze poznał chrześcijaństwo jak buddyzm i nieobca mu była też fizyka, trafnie napisał: „Większość instytucji domaga się bezwarunkowej wiary, podczas gdy nauka czyni ze sceptycyzmu cnotę”. Jak dotąd religia spogląda wstecz i w dokonanym niegdyś objawieniu widzi świętą, a niezmienną prawdę. Nauka przeciwnie: patrzy w przód ku nowym obserwacjom i tłumaczącym je hipotezom. Jej przeszłość to bowiem tylko cmentarzysko porzuconych teorii i hipotez, które kiedyś wydawały się piękne, a dziś są pokraczne. A jeśli Bóg dał nam wolność byśmy rośli? Wtedy także religia musi wyzwolić się z kajdan dogmatów i rosnąć z nami, a najlepiej pół kroku przed nami.

Jak kiedyś pięknie napisała Edyta Stein: „Jeśli ktoś szuka prawdy, to znaczy, że szuka Boga, choć może jeszcze o tym nie wie”. Pamiętajmy, że Jezus długo milczał, gdy Piłat spytał go „A cóż to jest prawda?” Nie stwierdził, że sam jest prawdą. Dopiero potem odparł cicho, że „przyszedł, aby dać świadectwo prawdzie”. Tylko tyle.

***

Ale jak radzić sobie z prawdą w państwie demokratycznym, które swoje prawa uchwala w parlamencie, nie wyprowadza ich z objawienia, równouprawnia różne religie, podobnie jak niedowiarstwo i ateizm? Na pewno każda wiara żarliwa i dogmatyczna nie przystaje do demokracji, bo ta druga równouprawnia różne zawierzenia i odmienne zdania. Pytanie o ostateczną i niepodważalną prawdę nie należy więc do porządku wolności i demokracji, ale do porządku wiary. Za to pytanie Piłata jest dzieckiem wolności, która jest także pluralizmem prawd.

Czyżby jednak w tym okrutnie doświadczonym świecie dozwolone byłyby tylko prawdy słabe, na które odpowiada się nie gorącym potwierdzeniem bądź takim samym sprzeciwem, ale niemrawym „tyz prowda”; w imię którego nikt nie sięga po przemoc, bo inni także mają swój kawałek racji? Już Arystoteles pisał, że dochodzenie do prawdy odbywa się na agorze. Miał rację, jeśli jest to miejsce dialogu nieuprzedzonych. A jaka jest nasza dzisiejsza agora? Natłok telewizyjnych połajanek, internetowego hejtu, zmanipulowanych spotów reklamowych i wszechobecnego narcyzmu. Współzawodnictwo celebrytów przyznających sobie rolę mędrców o jakości mierzonej w „klikach”. Na tamtej agorze omawiano dobro wspólne i z nim uzgadniano interesy indywidualne. Dziś liczy się tylko „ja”: moje przeżycia, moje zdjęcia, moje wrażenia, mój interes!

Dochodzenie do prawdy wymaga czasu i wysiłku, ale w internecie, telewizji i tabloidzie nie ma na to miejsca albo minut pomiędzy reklamami. Oponenta należy zagłuszyć swoim wrzaskiem, a nie – jak kiedyś – przekonać. Ponieważ nie da się w takim miejscu odróżnić prawdy od kłamstwa, dozwolone jest kłamstwo powszechne, także autorytetów i ekspertów. Czyżbyśmy już żyli w cywilizacji kłamstwa?

Dlatego nie można lekceważyć pytania Piłata, bo jest ono na wskroś demokratyczne i przewidujące. Jednak jako jedyna droga pomiędzy dogmatyzmem wiary a przyzwoleniem na powszechne kłamstwo jawi się uczciwość. Jeśli jest opromieniona miłością płynącą z wiary, tym lepiej. Ale nie każdy człowiek uczciwy musi wierzyć w Chrystusa. Jeśli wierzy w prawdę splecioną z miłością, to smętnie przyznaje, że wszyscyśmy grzeszni, bo radykalizm miłości jest atrybutem boskim.

Na naszym padole uczciwość unika wszelkiego radykalizmu i nie ufa dogmatom. Obojętnie – wierzy, czy nie wierzy – uznaje nasze zdolności umysłowe za ograniczone i stąd nie zamierza dochodzić jednej i tylko jedynej prawdy, wie że prawd cząstkowych może być wiele, należy więc uważnie wsłuchiwać się w głosy innych, poddać swoją prawdę próbie falsyfikacji, a jeśli argumenty są przekonujące, to trzeba mieć dość odwagi, aby zmienić zdanie. Stąd pojmuje, że sito, jakim usiłujemy oddzielić złote ziarna prawdy od piachu codzienności, jest dziurawe, więc nie wpada we wściekłość, jeśli na innym sicie coś innego zostanie odsiane. Jest skromna, nienapastliwa, trzyma się faktów, choć ich nie absolutyzuje, jeśli coś obieca, to dotrzyma.

Uczciwość należy do porządku demokratycznego, a do postmodernistycznego powinna należeć tym bardziej. Bardzo pięknie to ujmuje biskupie motto zmarłego Josepha Ratzingera, emerytowanego papieża Benedykta XVI. Brzmi ono: „Cooperatores Veritatis” – współpracownik prawdy. Nie jej posiadacz! Nie jest to bowiem relatywizm, jaki ten sam Ratzinger wielokrotnie potępiał; jest to skromne uznanie własnej ograniczoności w czynieniu dobra.

Jest to szlak niepewny, kręty i mylny, jak każde przejście między Scyllą a Charybdą. Ale taki zawsze jest nasz los – śmiertelnych i grzesznych. Wiara w inną możliwość oznacza przyzwolenie dla utopii. Można powiedzieć, że uczciwość jest protezą miłości w świecie kalekim, bo doczesnym. Na pewno jednak od miłości pochodzi albo przynajmniej jest jej odległym blaskiem, znów więc pozostajemy przy sednie sprawy. Jest nim przekonanie, że „święta prawda” jednak istnieje, choć zwykle znajduje się poza naszym zasięgiem i dobrze, jeśli możemy chociaż trochę do niej się przybliżyć, chociaż nie możemy jej poznać.

Kiedy jednak z powodu tej niepoznawalności lub ze zwykłej wygody, przekreślamy prawdę, to uznajemy, że nie ma też kłamstwa. Pozostaje wtedy relatywizm – mylony dziś z tolerancją – choć nie ma z nią nic wspólnego, bo akceptuje wszystko, skoro nic nie jest prawdziwe ani ważne. Tymczasem tolerancja to podstawa pozytywnego wyboru, kiedy decydujemy się szanować kogoś, o kim sądzimy, że się myli. Stąd też tolerancja może istnieć tylko wobec prawdy, choć skromnie uznajemy ograniczoność poznania. Tolerować, to znaczy akceptować tego, kto nie ma racji, chociaż postmodernizm chciałby, aby wszyscy mieli trochę racji, ale nikt w pełni.

Czytaj więcej

Przeciw bezsensowi

Właśnie demokracja wymaga prawdy, bez której tolerancja nie jest możliwa. Demokracja nie godzi się z relatywizmem, bo jeżeli wszystko jest prawdą, jeżeli nic nie jest ani prawdziwe, ani fałszywe, to wcześniej lub później zapanuje arbitralna wola silnych i bezczelnych.

Czy możemy być zatem postmodernistami, uważającymi że żadna „święta prawda” nie istnieje, że każdy ma troszeczkę racji i w imię wszechogarniającej tolerancji należy każdemu ze znudzeniem przyklaskiwać, bo to „tyz prowda”? Nie, bo ona istnieje, choć jest niepoznawalna dla naszego umysłu, podobnie jak Bóg. Jesteśmy tylko wygnańcami z raju, świadomymi własnej ograniczoności i – mimo niej – usiłującymi zbliżać się do tej nieosiągalnej prawdy tak blisko, jak to tylko możliwe. Tylko tyle i aż tyle. Tak w nauce, jak i w wierze religijnej, jeśli ją wyznajemy.

Tu jest więc odpowiedź na trafne i jednocześnie trudne pytanie Witkowskiego: „Kto obroni merytorykę?”. Nie tylko w nauce. Bronić jej musimy koniecznie, ale nie przez zadekretowanie jedynie słusznej i obowiązującej prawdy, bo to wstęp do totalitaryzmu. Nie przez nostalgię za światem pięknych baśni o niezakłóconym postępie i nieodmiennie świetlanej przyszłości, bo to złuda, która tak czy inaczej musi okazać się trująca.

Dwa tysiąclecia minęły od czasu, gdy rzymski namiestnik Piłat z Pontu rzucił na wskroś postmodernistyczne pytanie stojącemu przed nim oskarżonemu, uważanemu przez jednych za proroka, przez innych za niebezpiecznego wichrzyciela: A cóż to jest prawda? Dzisiejszy postmodernizm czy też „płynna nowoczesność” nie jest ani kukułczym jajem zniesionym do przytulnego dotąd gniazdka filozofii przez pomylonych odszczepieńców, albo i któregoś ze złych duchów, ale obrazuje fundamentalny problem, z jakim ludzka myśl zmaga się od swoich początków i jakiego zapewne nie rozstrzygnie nigdy.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach