Jak więc uchronić się od pochopności najbardziej zatruwającej właśnie władzę sądowniczą? Wielki XIX-wieczny filozof i publicysta Alexis de Tocqueville widział w sędziach pożądany „element arystokratyczny” hamujący zmienność nastrojów ludu. Może jednak sędziów powinien kreować samorząd, jak w dawnej Rzeczpospolitej Szlacheckiej? Trudno jednak iść dzisiaj tym śladem, bo sądzenie wymaga nie tylko uczciwości, ale wiedzy i doświadczenia. Sędziowie muszą być niezależni, ale i profesjonalni. Jak ich wyłaniać? Jest to rzeczywiście jeden z najtrudniejszych problemów demokracji.
Może więc sami dotychczasowi sędziowie powinni – po głębokim namyśle – wyłaniać swych nowych kolegów, a konstytucja zagwarantuje im niezależność, nieusuwalność i wysokie uposażenia czyniące ich niepodatnymi na korupcję? Nigdzie nie jest łatwo zostać sędzią, choćby najniższego szczebla. W obecnej Polsce trzeba zacząć od ukończenia studiów prawniczych, aplikacji w Krajowej Szkole Sądownictwa i Prokuratury, zdania odpowiedniego egzaminu, trzeba ukończyć 29 lat, wykazać się nieskazitelnym charakterem i przepracować trzy lata jako asesor sądowy orzekający w prostszych sprawach. Dopiero wtedy można liczyć, że Krajowa Rada Sądownictwa przedstawi kandydata do prezydenckiej nominacji. Za komunizmu było łatwiej: wystarczyły studia, egzamin i łaska komitetu partyjnego.
Nikt jednak nie jest zadowolony z sądowych wyroków; ani ten co wygrał, bo uważa, że zyskał za mało, ani przegrany. Dlatego łatwo przedstawić sędziów i ich samorząd zawodowy jako zamkniętą i wyniosłą kastę kierującą się klikową solidarnością i pokątnymi interesami. Bardzo łatwo jest skierować ku takiej grupie niechęć pozostałej części społeczeństwa, zwłaszcza jeśli jest to fragment populistycznej kampanii rzekomo prowadzonej w imię interesów „zwykłego człowieka”: „kasta” nie tylko wami gardzi, ale sama się kreuje i kontroluje; precz więc z nimi!
Ale jak w takim razie mianować sędziów, by zapewnić ich fachowość, uczciwość i znajomość prawa? Same surowe wyroki nie wystarczą.
Przecież jeszcze gorzej jest w Niemczech!
Różnie więc w różnych krajach usiłuje się wybrnąć z tego dylematu. Władza sądownicza – tak jak inne z trzech niezależnych władz – powinna pochodzić od suwerena, czyli głosujących obywateli. Niemożliwe jest jednak, by powoływali ją bezpośrednio, pod wpływem politycznych emocji wyborczych i bez fachowej oceny przygotowania przyszłego arbitra. Jest to przecież – jak wspomniałem – jeden z najtrudniejszych problemów demokracji.
Jako przykład systemu niedoskonałego i nadmiernie upolitycznionego przedstawiane są Niemcy. Rzeczywiście, nie ma tam odpowiednika naszej KRS, a sędziów Federalnego Trybunału Konstytucyjnego wybiera bezpośrednio parlament, lecz większością dwóch trzecich głosów, co wymaga szerokiego ponadpartyjnego porozumienia. Pozostałych sędziów wybiera komisja złożona z 16 ministrów sprawiedliwości poszczególnych landów oraz również 16 osobistości wybranych przez Bundestag, ale ich dobór musi odzwierciedlać polityczny skład parlamentu.
Trzeba tu przypomnieć, że rządy poszczególnych landów (trochę większe niż nasze województwa) pochodzą z innych wyborów niż Bundestag. Kandydatów do sędziowskiej kasty proponuje tu komisja albo federalny minister sprawiedliwości. Taki kandydat musi jednak uzyskać pozytywną opinię prezydium sądu, w którym będzie orzekał. Zatwierdza ich rząd, mianuje ostatecznie prezydent. Jest to system skomplikowany, preferujący władzę wykonawczą, ale lepszy niż komisja wyłaniana przewagą jednego głosu w parlamencie.
Z kolei Francja ma system podobny do naszego. Dwunastoosobowa Najwyższa Rada Sądownictwa składa się z pięciu doświadczonych i wybitnych sędziów, reszta to przedstawiciele innych władz, jak prezydent, parlament, sąd konstytucyjny i prokuratura. Przedstawia ona prezydentowi do zatwierdzenia kandydatów nie tylko na sędziów, ale i prokuratorów. Inna droga do „kasty” nie istnieje.
Z gwarantowanych w konstytucji cech francuskiego systemu sądownictwa godne wprowadzenia w Polsce są jego bezpłatność i szybkość działania. Sądy pracują także w niedzielę, a ich składu nie można zmieniać tak jak u nas, co przyczynia się do przewlekania procesów w nieskończoność.
We Włoszech z 27 członków Najwyższej Rady Sądownictwa tylko ośmiu wybiera parlament, ale muszą być oni profesorami prawa lub prawnikami z 15-letnią co najmniej praktyką. Reszta to osoby delegowane przez samorząd sędziowski lub prokuratorski.
W Hiszpanii Naczelna Rada Sądownictwa składa się z 12 sędziów i 8 prawników z co najmniej 15-letnim stażem. Wyłaniają ją Kortezy Generalne (parlament), ale tylko z listy 36 kandydatów przedstawionych przez samorządy i organizacje sędziowskie. Poszczególnych sędziów mianuje król, ale Rada przedstawia mu tylko jednego kandydata na jedno miejsce i jeszcze nie zdarzyło się, by kogokolwiek odrzucił.
Przykłady można kontynuować; wszystkie są podobne. Obowiązuje tylko (z wyjątkiem Niemiec, ale tam ciało wyłaniające sędziów jest odseparowane od parlamentu) jedna żelazna zasada: nie wystarczy zwykła większość, potrzebne są trzy piąte albo więcej. Tylko Polska jest niechlubnym wyjątkiem.
Jerzy Surdykowski: Samotność Tuska
65-letni Tusk dobrze wie, że to jego ostatnia w życiu rozgrywka. Na jego twarzy widać coraz głębsze zmęczenie, zużywającą się charyzmę, a z gestów bije obezwładniające poczucie daremności.
Jaka ma być Unia?
Analiza sposobów powoływania sędziów w różnych państwach (zwłaszcza bardziej naukowa i kompletna niż tutaj) prowadzi do nieuchronnej konkluzji, że tylko w Polsce i na Węgrzech rządząca partia może mianować kogo zechce, a niezależność władzy sądowniczej jest fikcją. Nie istnieje jednakże zunifikowany – obowiązujący w całej Unii – system sądownictwa, jego różnorodności nikt nie kwestionuje, ale wszędzie istnieją konstytucyjne zabezpieczenia przed ingerencją aktualnego układu politycznego w sędziowskie nominacje.
Tu pojawia się zasadnicze pytanie o przyszłość Unii Europejskiej: czy ma być ona związkiem państw demokratycznych zmierzającym (obecnie dość powoli i nie bez zakłóceń) do wspólnego państwa federalnego, czy też luźną strefą wolnego handlu i pomocy wzajemnej państw różnych ustrojowo – niekoniecznie demokratycznych – które nie dążą do integracji politycznej i ustrojowej?
Nie jest tajemnicą, że poważne siły polityczne, w tym partia obecnie rządząca w Polsce, tak jak wiele partii aspirujących do władzy w państwach unijnych, opowiadają się za strefą wolnego handlu, wzywają do wstrzymania dalszej integracji, a nawet jej cofnięcia. Nikt w takiej luźnej strefie nie może żądać od innych poszanowania trójpodziału władz albo wspólnego rozumienia i przestrzegania praw człowieka.
Wojna w Ukrainie zaostrzyła te pytanie, postawiła je przed nami w najbardziej dramatycznej formie. Unia i tak zachowała się wspaniale, wyciągnęła z szafy swe przyrdzewiałe strzelby, przypomniała sobie, że solidarność demokracji jest ważniejsza od doraźnego dobrobytu poszczególnych członków. Ale Wspólnota jeszcze raz pokazała, że jest gospodarczym mocarstwem, ale zarazem politycznym karłem, bo niewielkie uprawnienia Komisji Europejskiej – która w małym stopniu przypomina rząd – a przede wszystkim wymóg jednomyślności przy podejmowaniu ważniejszych postanowień, sprawiają, że proces decyzyjny jest bardzo długi, a nieraz niemożliwy. Jedynym mężczyzną i „Europejczykiem” okazał się podstarzały Amerykanin Joe Biden; gdyby nie on, rosyjskie czołgi byłyby już nie tylko w Kijowie i Lwowie, ale może nawet w Warszawie.
Powojenni założyciele UE, którzy mozolnie konstruowali Europejską Wspólnotę Węgla i Stali, a potem EWG, myśleli o federacji i jest to wciąż zapisane w obowiązującym traktacie lizbońskim. Niepowodzenie projektu unijnej konstytucji sprzed prawie 20 lat jeszcze tego marzenia nie przekreśliło, ale na pewno odsunęło w czasie.
Czy mamy teraz – w obliczu zagrożeń, jakich Europa nie zaznała wcześniej – ten cel ostatecznie pogrzebać? Mamy dać wiarę nawoływaniom wsteczników, że chodzi tylko o „europejski kołchoz”, o narzucenie mniejszym narodom dyktatu większych. O kształtowanie „nowego Europejczyka” w duchu ateizmu i wynarodowienia? Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie przypuszcza, że europejskie państwo federalne ujednolici kulturę, zakaże języków narodowych i wprowadzi wszelkie inne okropieństwa, którymi usiłuje się nas straszyć.
Jeśli Europa ma przetrwać i rozwijać się dalej, musi zdobyć się na rzetelne ogólnoeuropejskie wybory i stworzyć europejski rząd federalny. Tylko z takiej perspektywy można wymagać od członków Unii poszanowania demokracji i trójpodziału władz. Z innej perspektywy nie warto, bo strefa wolnego handlu nie oznacza wspólnoty demokracji: handlować można z każdym i prawienie przy tej okazji jakichkolwiek morałów może psuć interesy.
Tylko że słabo zintegrowana i wyrzekająca się wspólnych zasad Unia nie ma jakichkolwiek środków, by przeciwstawić się wrogom: obojętnie, czy to będą Rosja, Chiny, czy pozostające jej członkiem Niemcy. Tak, rezygnując z integracji politycznej i wspólnoty zasad demokratycznych, otwieramy drzwi upiorom XIX wieku i stuleci wcześniejszych, gdy o dominację walczyły kolejne potęgi naszego kontynentu, lała się krew, a słabsi służyli tylko za mierzwę i łatwą zdobycz do podziału. Czy takiej Europy chcemy?
Były różne projekty jedności europejskiej. Jeszcze na przełomie XVI i XVII wieku Maksymilian książę Sully, protestant, przyjaciel i powiernik króla Francji Henryka IV przedstawił plan zjednoczenia Europy składającej się z 15 państw pod kierunkiem „Europejskiej Rady Chrześcijańskiej” zapewniającej równość wszelkich wyznań. Każde państwo miałoby tam po czterech przedstawicieli, sprawy wspólnoty rozstrzygano by zwykłą większością głosów, na co dzisiejsza Unia jeszcze się nie zdobyła. Podobnie jak na wspólną armię, która podlegałaby owej radzie, interweniowała tak na zewnątrz, jak i w wypadku nieposłuszeństwa któregoś z członkowskich państw.
Także w 1831 roku, gdy ważyły się losy powstania listopadowego i rozpoczynała bitwa o Olszynkę Grochowską, 32-letni artylerzysta (w cywilu przyrodnik, adiunkt Uniwersytetu Warszawskiego) Wojciech Bogumił Jastrzębowski, zamiast odpoczywać na biwaku, spisał w 77 paragrafach pierwszy projekt konstytucji dla zjednoczonej Europy. Ukazał się on po upadku powstania jako druk tajny.
Co wybierzemy?
Rewolucja lokalności
Jednocześnie od kilku dobrych lat pojawia się w świecie inna tendencja, która może wszystko pozmieniać. To, co lokalne i bardziej „nasze”, bierze w ludzkiej świadomości górę nad tym, co może i słuszne, ale centralne, mało zrozumiałe i z góry narzucone. Dzisiejszy świat to zlepek nie tyle państw i narodów, ile wielkich miast i co bogatszych prowincji, których budżety znacznie nieraz przekraczają kasę państwową, a gremia kierownicze decydują o losach większej liczby obywateli i potężniejszych organizacji gospodarczych niż rządy narodowe. Kto więc powinien rządzić, wysłuchiwać wyborców i przy tym domagać się od nich czegokolwiek?
Narody także nie chcą słuchać głosów z wysoka i dotyczy to nie tylko mniejszych plemion włączonych niegdyś do większego państwa, które dziś domagają się niepodległości jak Szkocja czy Katalonia. Także państwa narodowe niechętnie wsłuchują się w głos i literę umów, które wcześniej witały z nadzieją. Nie tylko wśród zwolenników prawicy rozpowszechnia się pogląd, że to nie Polska powinna zbliżyć się do standardów unijnych, ale Unia powinna stać się bardziej polska. Jakim prawem mądrale z Brukseli i Strasburga chcą nam narzucać swoje zasady? My sami lepiej wiemy, jak powinniśmy żyć!
Skąd wziął się brexit, jak nie ze sprzeciwu wobec odgórnych regulacji i przepisów powstałych w Brukseli? Sprawująca władzę we Włoszech premier Giorgia Meloni jest niebezpieczna dla Unii nie dlatego, że ulegnie Putinowi, ale dlatego, że wyniósł ją bunt jej wyborców przeciw temu, co narzuca Komisja Europejska, a czego oni sami nie pojmują i nie chcą.
To samo da się powiedzieć o aspiracjach Marine Le Pen. Wyborcze decyzje Polaków głosujących na PiS w 2015 i 2019 roku też zapewne były w jakiejś części spowodowane prymatem lokalności w ich spojrzeniu na świat. Może jest to spojrzenie zaściankowe, ale trzeba je brać poważnie pod rozwagę, kiedy zapuszczamy się myślą w przyszłość.
Diabły Europy
Jeszcze w pierwszej połowie XV wieku Paweł Włodkowic – rektor Akademii Krakowskiej, reprezentujący Polskę na soborze w Konstancji, przeciw oskarżającemu ją, a niedawno pokonanemu pod Grunwaldem zakonowi krzyżackiemu – wywodził, że każdy naród ma prawo do życia w swoich granicach, nikogo nie wolno nawracać siłą, a spory między państwami powinna rozsądzać specjalnie do tego powołana rada pod przewodnictwem papieża. Wkrótce został zapomniany, a jego tezy przyjął za swoje po 150 latach Niderlandczyk Hugo Grotius, uważany dziś za twórcę prawa międzynarodowego.
Niemiecki konstytucjonalista, profesor prawa Carl Schmitt, członek NSDAP – przez pewien czas pupil Hitlera – był zwolennikiem decyzjonizmu, czyli prymatu woli ludu nad prawem. Jego zdaniem liczy się tylko wynik wyborów, a zwycięska partia nie jest skrępowana ani konstytucją, ani innymi ograniczeniami, ma konsekwentnie realizować zwycięski program. Nie inaczej postąpiła NSDAP, gdy wygrała wybory w 1933 roku. Schmitt krótko tylko siedział po wojnie w amerykańskiej celi, utrzymał swój profesorski etat, publikował, doradzał hiszpańskim frankistom.
Kilkadziesiąt lat temu ówczesny francuski minister sprawiedliwości, kiedy usiłował skłonić gen. Charles’a de Gaulle’a do ratyfikacji europejskiej konwencji praw człowieka, usłyszał: „Niech pan pamięta, że najpierw jest Francja, potem państwo, a na końcu prawo”. Podobne głosy słyszy się coraz częściej w Polsce.
Pozostaje inne pytanie, również nierozstrzygalne, choć rzadko stawiane: po co? Przecież PiS mianował już sporo neosędziów, ale wciąż wykorzystuje ich w niewielkim stopniu. Wyjątkiem jest Trybunał Konstytucyjny, który – od czasu politycznego podporządkowania w 2017 roku – orzeka tak, jak sobie życzy władza. Nie zdarzyło się jeszcze, by w znaczącej skali neosędziowie wyrokowali na polityczne zamówienie w sprawach karnych lub cywilnych. Czy mianowano ich tylko po to, aby pokazać siłę, udowodnić, że „możemy”? A jeśli rządzący trzymają takich w rezerwie „na wszelki wypadek”? Niedługo wybory, o ich ważności i wyborczych skargach mają rozstrzygać sądy, wtedy się przekonamy.