Między integracją a kołchozem. Jak to było z tą UE i praworządnością

Unia Europejska jako strefa wolnego handlu nie oznacza wspólnoty demokracji: handlować można przecież z każdym. Tylko że słabo zintegrowana i wyrzekająca się wspólnych zasad Unia nie ma jakichkolwiek środków, by przeciwstawić się wrogom: obojętnie, czy to będą Rosja, Chiny, czy pozostające jej członkiem Niemcy.

Publikacja: 01.09.2023 10:00

Między integracją a kołchozem. Jak to było z tą UE i praworządnością

Foto: mirosław owczarek

Spór o praworządność obecnych władz Polski z instytucjami Unii Europejskiej (Komisją Europejską, Parlamentem i Trybunałem Sprawiedliwości) utknął w martwym punkcie i chyba tylko zbliżające się wybory – o ile nastąpi zmiana – przyniosą wyjście z tego pata. Komisja, która sprawuje władzę w Unii, nie zgadza się na wypłatę funduszu odbudowy po pandemii covid tylko dwóm państwom: Polsce i Węgrom.

Przyczyną jest uchybienie przez nie regułom demokracji, w przypadku Polski przede wszystkim niezawisłości sędziów i niezależności władzy sądowniczej od innych władz, zwłaszcza od wykonawczych prerogatyw rządu. Potwierdzają to wyroki Trybunału Sprawiedliwości UE, których Polska nie wykonuje, choć płaci za to wysokie kary. Rezolucje Parlamentu Europejskiego, choć liczne i jednoznaczne, nie mają mocy obowiązującej. Nie powodują kar, więc rządzący je lekceważą.

Warszawa twierdzi, że te naciski motywowane są ideologicznie: brukselskie władze dążą do zbudowania jednolitego państwa europejskiego i ukształtowania w nim nowego Europejczyka – oderwanego od narodowych korzeni i lokalnej tradycji, uległego francusko-niemieckiemu dyktatowi aspirującemu do kierowania tym przyszłym „supermocarstwem europejskim”.

Co więcej, poglądy lewicowe (najczęściej pisze się u nas: „lewackie”), dominujące dziś na Zachodzie, sprzyjają centralizacji, a nie kultywowaniu lokalnych odrębności. Bo przecież organizacja sądownictwa, jak i szczegółowe przepisy oraz sposób powoływania sędziów są prerogatywą suwerennego państwa i nikt nie może narzucać nam czegokolwiek, co nie wynika z wyborczej decyzji suwerena.

Wszak unijne traktaty, które podpisał rząd i zatwierdził polski Sejm, nic na ten temat nie mówią. Wstępując do Unii, podpisaliśmy tylko ogólnie sformułowane „kryteria kopenhaskie” obejmujące najbardziej podstawowe cechy demokracji, w tym trójpodział władz na niezależne od siebie: ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Teraz unijne kierownictwo chce to uszczegółowić w sposób niezgodny z polską tradycją i zwyczajami.

Wszyscy wiedzą, że struktury biurokratyczne rozpychają się poza przyznany im obszar działania, a kadra urzędnicza niechętna jest demokracji podejmującej decyzje powoli i nie bez wahań. O tym, że Komisja Europejska i inne unijne władze są gigantyczną strukturą biurokratyczną, wiadomo od dawna; liczba ponad 30 tys. urzędników w Brukseli i Strasburgu mówi sama za siebie.

Czytaj więcej

A co to jest prawda. Demokracja nie godzi się z relatywizmem

Europa przemocą budowana?

Coraz częściej, nie tylko w Polsce, pojawiają się artykuły, nieraz podpisane szacownymi profesorskimi nazwiskami, krytykujące Komisję Europejską i oba europejskie trybunały – TSUE (z siedzibą w Luksemburgu) i Praw Człowieka (z siedziba w Strasburgu, nie jest to organ UE, lecz Rady Europejskiej) – za niedopuszczalne naciski na Polskę mające wymusić stosowanie takich samych struktur i kryteriów praworządności, jakie obowiązują w innych państwach unijnych. Ale niektórzy z krytyków widzą jeszcze inne, zapewne groźniejsze powody: to inwazja ideologii antychrześcijańskiej i antynarodowej. Dość przypomnieć nie tak dawną wypowiedź wieloletniego eurodeputowanego prof. Zdzisława Krasnodębskiego twierdzącego, że „Zachód jest dla nas większym zagrożeniem niż Wschód”. Spróbujmy więc bacznej się temu przyjrzeć.

„Niechęć sędziów i przywódców europejskich wobec Węgier i Polski jest częścią procesu ideologicznego, pozorującego tylko obronę rządów prawa” – pisze w „Le Figaro” Anne-Marie Le Pourhiet, profesorka prawa na Uniwersytetu w Rennes, wiceprzewodnicząca francuskiego Stowarzyszenia Prawa Konstytucyjnego. I dalej: „To, co Unia rozumie przez pojęcie »państwa prawa«, to anglosaska postępowa i wielokulturowa ideologia, importowana z kampusów amerykańskich, dotycząca w szczególności mniejszości etnicznych, religijnych i seksualnych, a nie obywateli całego państwa”. Na koniec dowiadujemy się, że Zachód manipuluje pojęciami prawnymi, aby podstępnie odmówić narodom europejskim prawa do demokratycznego samostanowienia.

Prof. Christian Hillgruber od lat wykładający prawo konstytucyjne na Uniwersytecie w Bonn pochwalił na łamach „Frankfurter Allgemeine Zeitung” wyrok Trybunału Konstytucyjnego kierowanego przez Julię Przyłębską zakazujący aborcji płodów skazanych po urodzeniu na niepełnosprawność lub nieuleczalną chorobę. Na tych samych łamach pisze on: „Lobby homoseksualne próbuje ograbić z wolności tych, którzy oceniają homoseksualizm negatywnie i chcą zachowywać się zgodnie z tą oceną”.

Nawet na łamach „Rzeczpospolitej” przed dwoma laty prof. Carlos Ruiz z Uniwersytetu Santiago de Compostella w Hiszpanii pochwalił powołaną przez PiS Krajową Radę Sądownictwa, której skład i funkcjonowanie „są bardziej pluralistyczne, demokratyczne i transparentne niż podobnych organów w innych państwach”.

No i jeszcze wspomnijmy prof. Andrása Varga z Uniwersytetu Katolickiego w Budapeszcie, aktualnego prezesa Kurii, bo taka jest nazwa węgierskiego sądu najwyższego. Był jedynym członkiem Komisji Weneckiej (organ doradczy Rady Europy), który głosował przeciw opinii uznającej, że zmiany w polskim Trybunale Konstytucyjnym były niezgodne z obowiązującą konstytucją oraz zasadami praworządności; on też niejednokrotnie chwalił reformy „dobrej zmiany”.

Nie jest więc tak, że cała zachodnia opinia publiczna i naukowa uważa przekształcenia, jakie obecny rząd i sejmowa większość wprowadziły w polskim sądownictwie, za niesłuszne i podważające praworządność. Może więc rzeczywiście zasady działania i organizację sądownictwa trzeba pozostawić suwerennym decyzjom poszczególnych państw i nikomu nic do tego? Może ten cały hałas to tylko rozpychanie się unijnej biurokracji i próba przemycenia obcej nam, a według innych „jedynie słusznej” ideologii?

Niewygodna przeszłość

Polska może chlubić się własnym i wyprzedzającym czas systemem sądownictwa z czasów eksperymentu demokratycznego, jakim była Rzeczpospolita Obojga Narodów w wiekach od XV do połowy XVII. Sądownictwo – tak jak w większości ówczesnych krajów – było stanowe; osobne dla szlachty, inne dla mieszczan, Żydów, i oczywiście chłopów. Sędziowie jednak nie byli mianowanymi przedstawicielami króla bądź lokalnego władcy, lecz wybierano ich dla szlachty na sejmikach, dla mieszczan na zgromadzeniach miejskich, Żydów sądziła ich gmina, czyli kahał. Najgorzej mieli chłopi pańszczyźniani, bo ich spory rozsądzał zależny od wójta czy sołtysa sąd gminny, ale ostatecznym sędzią był zawsze ich szlachecki pan. Tylko najtrudniejsze i zagrożone najsurowszymi wyrokami sprawy sądził król albo wyznaczeni przezeń komisarze, lecz za panowania Stefana Batorego (1575–1586) ustanowiono dla nich dwa trybunały koronne (Piotrków i Lublin) i jeden litewski pełniące rolę dzisiejszego Sądu Najwyższego, którego członków wybierał sejm. Ten system – funkcjonujący aż do rozbiorów – spełniał sformułowany dużo później, bo w czasach oświecenia, postulat słynnego Monteskiusza o rozdzieleniu władzy wykonawczej, sądowniczej i ustawodawczej; w Polsce stało się to na dwa stulecia przed pracami wielkiego Francuza.

Rozbiory oznaczały ustanowienie trzech różnych systemów sądowniczych raczej ignorujących demokratyczne postulaty; jedynie system pruski stopniowo ewoluował w stronę państwa prawa i niezawisłości sądów.

Odzyskanie niepodległości w 1918 roku oznaczało więc gigantyczne zadanie ujednolicenia prawa i sądownictwa na podzielonym terytorium. Wybierany przez sejm Sąd Najwyższy powołano już w 1919 roku, ale na prawo o ustroju sądów powszechnych trzeba było czekać kolejnych dziesięć lat. Nie skorzystało ono z pięknych wzorów historycznych zapewniających niezawisłość, bo wtedy sędziów wyłaniałyby samorządy, a nie wola centrali. Ustawa z 1929 roku postanawia, że sędziowie najniższego szczebla (sądy grodzkie) są mianowani przez ministra sprawiedliwości, a wyższego (okręgowe i apelacyjne) przez prezydenta. Powstaje więc niezdrowa zależność sędziów od władzy wykonawczej.

Niezawisłość miał chronić zakaz usuwania, a nawet przenoszenia sędziów, ale zwłaszcza pod koniec sanacji (prezydentura Ignacego Mościckiego z lat 1926–1939) trudno mówić o niezależności, a usuwanie z zawodu niepokornych sędziów stało się nagminne. Nie wolno było też sędziom należeć do partii politycznych i uczestniczyć w politycznych imprezach, ale i na to zaczęto patrzeć przez palce, gdy chodziło o imprezy prorządowe.

Okupacja hitlerowska, jak i PRL oznaczały dewastację systemu, eksterminację ludzi i zaprzepaszczenie dorobku. W rzekomo niepodległej Polsce Ludowej wszystko miało zależeć od rządzącej partii; a więc zarówno wzorce demokracji szlacheckiej, jak i dorobek Monteskiusza były zakazane. Na czym przeto powinna oprzeć się Wolna Polska po historycznym roku 1989? Tylko na wzorach zachodnich demokracji.

Już sejm kontraktowy, wyłoniony w wyborach z 4 czerwca 1989 r., uchwalił ustawę powołującą Krajową Radę Sądownictwa, w której decydujący głos mieli mieć sami sędziowie wybierani przez ich zgromadzenia. Przedstawiciele Sejmu, Senatu, prezydenta i minister sprawiedliwości byli tu w mniejszości. Ponieważ tylko Rada przedstawia prezydentowi nowych kandydatów do sędziowskiej togi, można powiedzieć, że tacy będą sędziowie, jaka jest ich Rada. Spotkało się to z krytyką i to o wiele wcześniej niż Prawo i Sprawiedliwość objęło władzę. Sugerowano, że KRS będzie kierować się solidarnością zawodową i bronić interesów sędziowskiej kasty.

Może większą wagę miał zarzut, że środowisko sędziowskie nie przeszło oczyszczenia po czasach PRL. Ale jak miało przejść? Każdy sędzia orzekający w tamtym okresie miał na swoją obronę liczne argumenty; przecież mógł na opozycjonistów wydawać surowsze wyroki, a nie czynił tego. Lustracja się nie udała głównie za sprawą tak hołubionego później Antoniego Macierewicza i jego przesławnej „listy agentów”, jaką upublicznił w 1992 roku jako minister spraw wewnętrznych w rządzie Jana Olszewskiego. Jak wtedy napisał pewien łebski komentator: „Wrzucił granat do szamba, nikogo nie zabił, wszystkich opryskał”.

Obywatel widzi chaos i przewlekłość

Reformowanie sądów i sądownictwa było niezbędne przede wszystkim dlatego, że sprawy wloką się latami i zwykły obywatel ma nieodparte poczucie, że jego interesy liczą się najmniej. Rządzący osiem lat gabinet Platformy Obywatelskiej oraz Polskiego Stronnictwa Ludowego zaniedbał tę sprawę, jeśli nie liczyć nieudanej i marginesowej „reformy” Jarosława Gowina, który przez krótki okres był ministrem sprawiedliwości.

Po wygranych w 2015 roku wyborach PiS zaczął to robić konsekwentnie i po swojemu; na pierwszy ogień poszedł Trybunał Konstytucyjny badający zgodność stanowionego przez Sejm prawa z Konstytucją RP.

Powiodło się to dzięki odmowie prezydenta Andrzeja Dudy zaprzysiężenia sędziów wybranych przez Sejm poprzedniej kadencji, a zastąpienia ich wybranymi przez ten „słuszny”.

Potem przyszedł czas na niższe szczeble: w 2018 roku ustawa przyjęta w zdominowanym przez PiS Sejmie arbitralnie zakończyła kadencję KRS i zmieniła sposób jej powoływania. W nowej Radzie większość także mieli sędziowie i zatwierdzał ich Sejm większością trzech piątych głosów. Jeśli się nie udało, w powtórnym głosowaniu wystarczyła większość zwykła, a więc przewaga jednego (czasem doraźnie pozyskanego) głosu. Podporządkowano więc mianowanie sędziów tej samej partii mającej zarówno sejmową większość, jak i kreującej rząd.

Przez Polskę przetoczyła się fala demonstracji, a wspomniana Komisja Wenecka orzekła, że jest to sprzeczne z zasadami demokracji i trójpodziału władz, bo serce władzy sądowniczej może być dowolnie kształtowane przez rządzącą partię. Zwróciła też uwagę, że przedtem kadencje członków KRS były niezsynchronizowane, uczestniczyli w niej sędziowie zatwierdzeni przez różne układy sejmowe; tymczasem kadencja równa dla wszystkich członków zwiększa ich uzależnienie od aktualnej władzy.

Prezydent Duda zawetował ustawę, ale wkrótce przedstawił własną, mówiącą to samo nieco innymi słowami. Efektem było najpierw zawieszenie, a potem wykluczenie polskiej KRS z Europejskiej Sieci Rad Sądownictwa. Obecnie orzeka już druga kadencja „neo-KRS”.

Polska jest wyjątkiem w UE, bo tam dla powołania władzy sądowniczej trzeba większości parlamentarnej znacznie bardziej reprezentatywnej niż zwykła, co wymaga powoływania osobistości apolitycznych, cieszących się szerszym szacunkiem, albo zawierania ugody między różnymi siłami. Na Węgrzech rządząca partia ma od paru kadencji większość konstytucyjną, więc i tak robi, co chce.

Pomijając zredukowanie niezawisłości sądów i niezależności sędziów, rezultaty polskich reform sądownictwa są niezachęcające. W latach 2015–2021 przeciętny czas postępowania w sądach rejonowych wzrósł z czterech do siedmiu miesięcy, w sądach okręgowych z 8,4 do 10,2 miesiąca. Co więcej, bałagan wywołany nadmiernym wpływem polityków na powoływanie sędziów sprawił, że mogą oni podważać nawzajem swój status. Już są sprawy spowolnione przez zastosowanie tzw. testu niezawisłości, który trzeba było wprowadzić, żeby ograniczyć możliwość politycznego wpływania na arbitrów. Płacą za to osoby, nie mogące doczekać się werdyktu w sprawach, które są zawieszane z powodu składania takich wniosków. Podobnie jak ci, których sprawy ciągną się dłużej, gdyż zostały odebrane sędziom zawieszonym dyscyplinarnie z powodów politycznych. Nawet jeśli obywatela nie interesuje polityka, to widzi chaos i przewlekłość.

Najtrudniejszy problem demokracji

Trójpodział władz na niezależne od siebie wykonawczą, ustawodawczą i sądowniczą łączymy – jak wspomniałem – z Monteskiuszem, filozofem i publicystą doby rewolucji francuskiej. Pisał on: „Kiedy w jednej i tej samej osobie lub w jednym i tym samym ciele władza prawodawcza zespolona jest z wykonawczą, nie ma wolności. (…) nie ma również wolności, jeśli władza sędziowska nie jest oddzielona od prawodawczej i wykonawczej”.

Trudno nie przyznać mu racji; jeśli władza wykonawcza – którą jest na przykład król lub dyktator – tylko wedle swej woli kształtuje pozostałe władze. Wtedy mamy tyranię jak w dawnych monarchiach absolutnych albo współczesnych autorytaryzmach. Jeśli mamy tylko dwie niezależne od siebie władze – ustawodawczą, wyłanianą w wyborach powszechnych, i konstytucyjnie odseparowaną od niej władzę wykonawczą, to ta z nich, która zdominuje sądownictwo, może rządzić prawie po dyktatorsku. Dopiero wzajemne zrównoważenie tych trzech sił zapewnia w miarę skuteczne funkcjonowanie demokracji. Każda z nich składa się z ludzi, nie z aniołów, każda jest więc podatna na ludzkie wady, każda się trochę rozpycha i dąży do poszerzenia swego panowania. Wtedy jednak napotyka na przeciwdziałanie pozostałych i równowaga zostaje przywrócona. Tak funkcjonuje demokracja, jedyny ustrój, który toleruje człowieka takim, jaki jest rzeczywiście, ze wszystkimi jego wadami. Anielstwem obdarzają swoich wodzów i ich przybocznych tylko tyranie, co jeszcze nie tak dawno odczuwaliśmy na własnej skórze i o czym powinniśmy pamiętać.

Ale jak kreować te niezależne od siebie władze, skoro w demokracji wszelka władza ma pochodzić od suwerena, czyli od głosującego ludu? Lud wybiera parlament, a ten kreuje premiera, a nieraz w osobnym głosowaniu wybiera prezydenta. Konstytucja służy do tego, aby tak wyłonione władze nie były podatne na naciski i rzeczywiście niezależne od innych. Ale władza sądownicza? Kto ma ją powoływać?

W starożytnej demokracji ateńskiej sądziło zgromadzenie obywateli na miejskiej agorze i taki „sąd skorupkowy” skazał na śmierć największego filozofa tamtych czasów, fałszywie oskarżonego Sokratesa. Tak demokracja przekształca się w „ochlokrację”, władzę tłuszczy zmiennej w nastrojach, podatnej na podburzające pogłoski.

Jak więc uchronić się od pochopności najbardziej zatruwającej właśnie władzę sądowniczą? Wielki XIX-wieczny filozof i publicysta Alexis de Tocqueville widział w sędziach pożądany „element arystokratyczny” hamujący zmienność nastrojów ludu. Może jednak sędziów powinien kreować samorząd, jak w dawnej Rzeczpospolitej Szlacheckiej? Trudno jednak iść dzisiaj tym śladem, bo sądzenie wymaga nie tylko uczciwości, ale wiedzy i doświadczenia. Sędziowie muszą być niezależni, ale i profesjonalni. Jak ich wyłaniać? Jest to rzeczywiście jeden z najtrudniejszych problemów demokracji.

Może więc sami dotychczasowi sędziowie powinni – po głębokim namyśle – wyłaniać swych nowych kolegów, a konstytucja zagwarantuje im niezależność, nieusuwalność i wysokie uposażenia czyniące ich niepodatnymi na korupcję? Nigdzie nie jest łatwo zostać sędzią, choćby najniższego szczebla. W obecnej Polsce trzeba zacząć od ukończenia studiów prawniczych, aplikacji w Krajowej Szkole Sądownictwa i Prokuratury, zdania odpowiedniego egzaminu, trzeba ukończyć 29 lat, wykazać się nieskazitelnym charakterem i przepracować trzy lata jako asesor sądowy orzekający w prostszych sprawach. Dopiero wtedy można liczyć, że Krajowa Rada Sądownictwa przedstawi kandydata do prezydenckiej nominacji. Za komunizmu było łatwiej: wystarczyły studia, egzamin i łaska komitetu partyjnego.

Nikt jednak nie jest zadowolony z sądowych wyroków; ani ten co wygrał, bo uważa, że zyskał za mało, ani przegrany. Dlatego łatwo przedstawić sędziów i ich samorząd zawodowy jako zamkniętą i wyniosłą kastę kierującą się klikową solidarnością i pokątnymi interesami. Bardzo łatwo jest skierować ku takiej grupie niechęć pozostałej części społeczeństwa, zwłaszcza jeśli jest to fragment populistycznej kampanii rzekomo prowadzonej w imię interesów „zwykłego człowieka”: „kasta” nie tylko wami gardzi, ale sama się kreuje i kontroluje; precz więc z nimi!

Ale jak w takim razie mianować sędziów, by zapewnić ich fachowość, uczciwość i znajomość prawa? Same surowe wyroki nie wystarczą.

Przecież jeszcze gorzej jest w Niemczech!

Różnie więc w różnych krajach usiłuje się wybrnąć z tego dylematu. Władza sądownicza – tak jak inne z trzech niezależnych władz – powinna pochodzić od suwerena, czyli głosujących obywateli. Niemożliwe jest jednak, by powoływali ją bezpośrednio, pod wpływem politycznych emocji wyborczych i bez fachowej oceny przygotowania przyszłego arbitra. Jest to przecież – jak wspomniałem – jeden z najtrudniejszych problemów demokracji.

Jako przykład systemu niedoskonałego i nadmiernie upolitycznionego przedstawiane są Niemcy. Rzeczywiście, nie ma tam odpowiednika naszej KRS, a sędziów Federalnego Trybunału Konstytucyjnego wybiera bezpośrednio parlament, lecz większością dwóch trzecich głosów, co wymaga szerokiego ponadpartyjnego porozumienia. Pozostałych sędziów wybiera komisja złożona z 16 ministrów sprawiedliwości poszczególnych landów oraz również 16 osobistości wybranych przez Bundestag, ale ich dobór musi odzwierciedlać polityczny skład parlamentu.

Trzeba tu przypomnieć, że rządy poszczególnych landów (trochę większe niż nasze województwa) pochodzą z innych wyborów niż Bundestag. Kandydatów do sędziowskiej kasty proponuje tu komisja albo federalny minister sprawiedliwości. Taki kandydat musi jednak uzyskać pozytywną opinię prezydium sądu, w którym będzie orzekał. Zatwierdza ich rząd, mianuje ostatecznie prezydent. Jest to system skomplikowany, preferujący władzę wykonawczą, ale lepszy niż komisja wyłaniana przewagą jednego głosu w parlamencie.

Z kolei Francja ma system podobny do naszego. Dwunastoosobowa Najwyższa Rada Sądownictwa składa się z pięciu doświadczonych i wybitnych sędziów, reszta to przedstawiciele innych władz, jak prezydent, parlament, sąd konstytucyjny i prokuratura. Przedstawia ona prezydentowi do zatwierdzenia kandydatów nie tylko na sędziów, ale i prokuratorów. Inna droga do „kasty” nie istnieje.

Z gwarantowanych w konstytucji cech francuskiego systemu sądownictwa godne wprowadzenia w Polsce są jego bezpłatność i szybkość działania. Sądy pracują także w niedzielę, a ich składu nie można zmieniać tak jak u nas, co przyczynia się do przewlekania procesów w nieskończoność.

We Włoszech z 27 członków Najwyższej Rady Sądownictwa tylko ośmiu wybiera parlament, ale muszą być oni profesorami prawa lub prawnikami z 15-letnią co najmniej praktyką. Reszta to osoby delegowane przez samorząd sędziowski lub prokuratorski.

W Hiszpanii Naczelna Rada Sądownictwa składa się z 12 sędziów i 8 prawników z co najmniej 15-letnim stażem. Wyłaniają ją Kortezy Generalne (parlament), ale tylko z listy 36 kandydatów przedstawionych przez samorządy i organizacje sędziowskie. Poszczególnych sędziów mianuje król, ale Rada przedstawia mu tylko jednego kandydata na jedno miejsce i jeszcze nie zdarzyło się, by kogokolwiek odrzucił.

Przykłady można kontynuować; wszystkie są podobne. Obowiązuje tylko (z wyjątkiem Niemiec, ale tam ciało wyłaniające sędziów jest odseparowane od parlamentu) jedna żelazna zasada: nie wystarczy zwykła większość, potrzebne są trzy piąte albo więcej. Tylko Polska jest niechlubnym wyjątkiem.

Czytaj więcej

Jerzy Surdykowski: Samotność Tuska

Jaka ma być Unia?

Analiza sposobów powoływania sędziów w różnych państwach (zwłaszcza bardziej naukowa i kompletna niż tutaj) prowadzi do nieuchronnej konkluzji, że tylko w Polsce i na Węgrzech rządząca partia może mianować kogo zechce, a niezależność władzy sądowniczej jest fikcją. Nie istnieje jednakże zunifikowany – obowiązujący w całej Unii – system sądownictwa, jego różnorodności nikt nie kwestionuje, ale wszędzie istnieją konstytucyjne zabezpieczenia przed ingerencją aktualnego układu politycznego w sędziowskie nominacje.

Tu pojawia się zasadnicze pytanie o przyszłość Unii Europejskiej: czy ma być ona związkiem państw demokratycznych zmierzającym (obecnie dość powoli i nie bez zakłóceń) do wspólnego państwa federalnego, czy też luźną strefą wolnego handlu i pomocy wzajemnej państw różnych ustrojowo – niekoniecznie demokratycznych – które nie dążą do integracji politycznej i ustrojowej?

Nie jest tajemnicą, że poważne siły polityczne, w tym partia obecnie rządząca w Polsce, tak jak wiele partii aspirujących do władzy w państwach unijnych, opowiadają się za strefą wolnego handlu, wzywają do wstrzymania dalszej integracji, a nawet jej cofnięcia. Nikt w takiej luźnej strefie nie może żądać od innych poszanowania trójpodziału władz albo wspólnego rozumienia i przestrzegania praw człowieka.

Wojna w Ukrainie zaostrzyła te pytanie, postawiła je przed nami w najbardziej dramatycznej formie. Unia i tak zachowała się wspaniale, wyciągnęła z szafy swe przyrdzewiałe strzelby, przypomniała sobie, że solidarność demokracji jest ważniejsza od doraźnego dobrobytu poszczególnych członków. Ale Wspólnota jeszcze raz pokazała, że jest gospodarczym mocarstwem, ale zarazem politycznym karłem, bo niewielkie uprawnienia Komisji Europejskiej – która w małym stopniu przypomina rząd – a przede wszystkim wymóg jednomyślności przy podejmowaniu ważniejszych postanowień, sprawiają, że proces decyzyjny jest bardzo długi, a nieraz niemożliwy. Jedynym mężczyzną i „Europejczykiem” okazał się podstarzały Amerykanin Joe Biden; gdyby nie on, rosyjskie czołgi byłyby już nie tylko w Kijowie i Lwowie, ale może nawet w Warszawie.

Powojenni założyciele UE, którzy mozolnie konstruowali Europejską Wspólnotę Węgla i Stali, a potem EWG, myśleli o federacji i jest to wciąż zapisane w obowiązującym traktacie lizbońskim. Niepowodzenie projektu unijnej konstytucji sprzed prawie 20 lat jeszcze tego marzenia nie przekreśliło, ale na pewno odsunęło w czasie.

Czy mamy teraz – w obliczu zagrożeń, jakich Europa nie zaznała wcześniej – ten cel ostatecznie pogrzebać? Mamy dać wiarę nawoływaniom wsteczników, że chodzi tylko o „europejski kołchoz”, o narzucenie mniejszym narodom dyktatu większych. O kształtowanie „nowego Europejczyka” w duchu ateizmu i wynarodowienia? Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie przypuszcza, że europejskie państwo federalne ujednolici kulturę, zakaże języków narodowych i wprowadzi wszelkie inne okropieństwa, którymi usiłuje się nas straszyć.

Jeśli Europa ma przetrwać i rozwijać się dalej, musi zdobyć się na rzetelne ogólnoeuropejskie wybory i stworzyć europejski rząd federalny. Tylko z takiej perspektywy można wymagać od członków Unii poszanowania demokracji i trójpodziału władz. Z innej perspektywy nie warto, bo strefa wolnego handlu nie oznacza wspólnoty demokracji: handlować można z każdym i prawienie przy tej okazji jakichkolwiek morałów może psuć interesy.

Tylko że słabo zintegrowana i wyrzekająca się wspólnych zasad Unia nie ma jakichkolwiek środków, by przeciwstawić się wrogom: obojętnie, czy to będą Rosja, Chiny, czy pozostające jej członkiem Niemcy. Tak, rezygnując z integracji politycznej i wspólnoty zasad demokratycznych, otwieramy drzwi upiorom XIX wieku i stuleci wcześniejszych, gdy o dominację walczyły kolejne potęgi naszego kontynentu, lała się krew, a słabsi służyli tylko za mierzwę i łatwą zdobycz do podziału. Czy takiej Europy chcemy?

Były różne projekty jedności europejskiej. Jeszcze na przełomie XVI i XVII wieku Maksymilian książę Sully, protestant, przyjaciel i powiernik króla Francji Henryka IV przedstawił plan zjednoczenia Europy składającej się z 15 państw pod kierunkiem „Europejskiej Rady Chrześcijańskiej” zapewniającej równość wszelkich wyznań. Każde państwo miałoby tam po czterech przedstawicieli, sprawy wspólnoty rozstrzygano by zwykłą większością głosów, na co dzisiejsza Unia jeszcze się nie zdobyła. Podobnie jak na wspólną armię, która podlegałaby owej radzie, interweniowała tak na zewnątrz, jak i w wypadku nieposłuszeństwa któregoś z członkowskich państw.

Także w 1831 roku, gdy ważyły się losy powstania listopadowego i rozpoczynała bitwa o Olszynkę Grochowską, 32-letni artylerzysta (w cywilu przyrodnik, adiunkt Uniwersytetu Warszawskiego) Wojciech Bogumił Jastrzębowski, zamiast odpoczywać na biwaku, spisał w 77 paragrafach pierwszy projekt konstytucji dla zjednoczonej Europy. Ukazał się on po upadku powstania jako druk tajny.

Co wybierzemy?

Rewolucja lokalności

Jednocześnie od kilku dobrych lat pojawia się w świecie inna tendencja, która może wszystko pozmieniać. To, co lokalne i bardziej „nasze”, bierze w ludzkiej świadomości górę nad tym, co może i słuszne, ale centralne, mało zrozumiałe i z góry narzucone. Dzisiejszy świat to zlepek nie tyle państw i narodów, ile wielkich miast i co bogatszych prowincji, których budżety znacznie nieraz przekraczają kasę państwową, a gremia kierownicze decydują o losach większej liczby obywateli i potężniejszych organizacji gospodarczych niż rządy narodowe. Kto więc powinien rządzić, wysłuchiwać wyborców i przy tym domagać się od nich czegokolwiek?

Narody także nie chcą słuchać głosów z wysoka i dotyczy to nie tylko mniejszych plemion włączonych niegdyś do większego państwa, które dziś domagają się niepodległości jak Szkocja czy Katalonia. Także państwa narodowe niechętnie wsłuchują się w głos i literę umów, które wcześniej witały z nadzieją. Nie tylko wśród zwolenników prawicy rozpowszechnia się pogląd, że to nie Polska powinna zbliżyć się do standardów unijnych, ale Unia powinna stać się bardziej polska. Jakim prawem mądrale z Brukseli i Strasburga chcą nam narzucać swoje zasady? My sami lepiej wiemy, jak powinniśmy żyć!

Skąd wziął się brexit, jak nie ze sprzeciwu wobec odgórnych regulacji i przepisów powstałych w Brukseli? Sprawująca władzę we Włoszech premier Giorgia Meloni jest niebezpieczna dla Unii nie dlatego, że ulegnie Putinowi, ale dlatego, że wyniósł ją bunt jej wyborców przeciw temu, co narzuca Komisja Europejska, a czego oni sami nie pojmują i nie chcą.

To samo da się powiedzieć o aspiracjach Marine Le Pen. Wyborcze decyzje Polaków głosujących na PiS w 2015 i 2019 roku też zapewne były w jakiejś części spowodowane prymatem lokalności w ich spojrzeniu na świat. Może jest to spojrzenie zaściankowe, ale trzeba je brać poważnie pod rozwagę, kiedy zapuszczamy się myślą w przyszłość.

Czytaj więcej

Jerzy Surdykowski: Nie ma samotnych szeryfów

Diabły Europy

Jeszcze w pierwszej połowie XV wieku Paweł Włodkowic – rektor Akademii Krakowskiej, reprezentujący Polskę na soborze w Konstancji, przeciw oskarżającemu ją, a niedawno pokonanemu pod Grunwaldem zakonowi krzyżackiemu – wywodził, że każdy naród ma prawo do życia w swoich granicach, nikogo nie wolno nawracać siłą, a spory między państwami powinna rozsądzać specjalnie do tego powołana rada pod przewodnictwem papieża. Wkrótce został zapomniany, a jego tezy przyjął za swoje po 150 latach Niderlandczyk Hugo Grotius, uważany dziś za twórcę prawa międzynarodowego.

Niemiecki konstytucjonalista, profesor prawa Carl Schmitt, członek NSDAP – przez pewien czas pupil Hitlera – był zwolennikiem decyzjonizmu, czyli prymatu woli ludu nad prawem. Jego zdaniem liczy się tylko wynik wyborów, a zwycięska partia nie jest skrępowana ani konstytucją, ani innymi ograniczeniami, ma konsekwentnie realizować zwycięski program. Nie inaczej postąpiła NSDAP, gdy wygrała wybory w 1933 roku. Schmitt krótko tylko siedział po wojnie w amerykańskiej celi, utrzymał swój profesorski etat, publikował, doradzał hiszpańskim frankistom.

Kilkadziesiąt lat temu ówczesny francuski minister sprawiedliwości, kiedy usiłował skłonić gen. Charles’a de Gaulle’a do ratyfikacji europejskiej konwencji praw człowieka, usłyszał: „Niech pan pamięta, że najpierw jest Francja, potem państwo, a na końcu prawo”. Podobne głosy słyszy się coraz częściej w Polsce.

Pozostaje inne pytanie, również nierozstrzygalne, choć rzadko stawiane: po co? Przecież PiS mianował już sporo neosędziów, ale wciąż wykorzystuje ich w niewielkim stopniu. Wyjątkiem jest Trybunał Konstytucyjny, który – od czasu politycznego podporządkowania w 2017 roku – orzeka tak, jak sobie życzy władza. Nie zdarzyło się jeszcze, by w znaczącej skali neosędziowie wyrokowali na polityczne zamówienie w sprawach karnych lub cywilnych. Czy mianowano ich tylko po to, aby pokazać siłę, udowodnić, że „możemy”? A jeśli rządzący trzymają takich w rezerwie „na wszelki wypadek”? Niedługo wybory, o ich ważności i wyborczych skargach mają rozstrzygać sądy, wtedy się przekonamy.

Spór o praworządność obecnych władz Polski z instytucjami Unii Europejskiej (Komisją Europejską, Parlamentem i Trybunałem Sprawiedliwości) utknął w martwym punkcie i chyba tylko zbliżające się wybory – o ile nastąpi zmiana – przyniosą wyjście z tego pata. Komisja, która sprawuje władzę w Unii, nie zgadza się na wypłatę funduszu odbudowy po pandemii covid tylko dwóm państwom: Polsce i Węgrom.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS