Ks. Halik mówi, że gdy spotka ateistę, pyta go: „A w jakiego Boga ty nie wierzysz, bo może ja nie wierzę w takiego samego?”. Takie wyobrażenie Boga, w które na pewno wierzą jeszcze niektórzy tradycyjnie uformowani chrześcijanie, przedstawiłam tutaj za Dawkinsem: „niewidzialny człowiek – gdzieś tam w niebie – który pilnie baczy na wszystko, co robisz, i obserwuje cię każdej minuty”. Tutaj na pewno razem z ks. Halikiem możemy uznać się za równie niewierzących, jak brytyjski ateista. Albo inaczej: Bóg groźny i mściwy, który wymaga męczeńskiej śmierci swojego syna w zamian za odpuszczenie ludzkich grzechów; a jednocześnie małostkowy, skrzętnie księgujący odklepane paciorki i wpłacone ofiary. Tutaj także jestem ateistą i myślę, że ks. Tomaš podzieliłby moja niewiarę.
Ale jak wyobrazić sobie Boga, przed którym chciałoby się w pokorze schylić głowę i wyszeptać „Ojcze nasz”? Tutaj także odwołam się do mojego ulubionego teologa. Pisze ks. Halik: „Bóg jest tajemnicą, ale nie »jakąś tajemnicą«, lecz centralną tajemnicą rzeczywistości”. I w innym miejscu: „Boga w jego przekraczającej wszystko pełni nie może objąć żadna historyczna forma religii ani religijnego poznania w toku dziejów. Gdyby o to zabiegała, uczyniłaby z Boga bożka, z wiary – czystą ideologię, a z rodziny wiary, owej »wspólnoty pielgrzymów« – jedynie skostniałą instytucję”. Myślę, że wobec tak rozumianego Boga – istniejącego, ale niepojętego dla ludzkiego rozumu – znacznie zmniejszyłby się zakres niewiary i nawet ateizmu. Ale czy Kościół rzymskokatolicki (nie mówiąc już o innych wyznaniach chrześcijańskich) dorósł do takiego pojmowania? Wątpię. Na pewno zaczął już powolutku dreptać w tym kierunku i jest to najbardziej optymistyczna konkluzja, jaką mogę tu przedstawić. Droga będzie długa, mozolna i wyboista; jest to jednak zupełnie inne zagadnienie i wymagałoby osobnego, dłuższego tekstu.
Mój brat
Na czym opiera ateista i agnostyk swój kręgosłup etyczny, skoro jakiekolwiek zaświaty ma za nieistniejące? Na pewno jest mu ciężej niż nam wierzącym, nawet „wierzącym w byle co”. Musi przyjąć ciężar wiary w pustkę doczesną i pozagrobową, nie mając co do tego żadnej pewności, tylko wątłe przesłanki. Straszny to ciężar, ale możliwy do podjęcia, o czym świadczy długi szereg postaci szlachetnych, a niewierzących. Skąd wtedy brać wartości, do których będziemy dążyć i na których oprzemy naszą codzienność? Przecież religię odrzuciliśmy jako krępującą albo niedzisiejszą. Znamy jednak wartości i nadzieje wynikające nie z biblijnych przykazań, lecz z humanistycznego dorobku ludzkości, z nawarstwiających się dokonań kultury, z naszej solidarności z innymi istotami ludzkimi, które – nie inaczej niż my – czują, kochają, cierpią i płaczą. Ale gdy spróbujemy zapisać te zasady i wskazania, okazują się one tożsame ze znanym od dawna biblijnym dekalogiem. Wyjąwszy oczywiście dwa pierwsze przykazania, bo ateista w Boga nie wierzy, i pewne zrozumiałe kontrowersje wokół szóstego przykazania. Co więcej, te same wartości głoszą inne religie, wyjąwszy ich sfanatyzowane sekty fundamentalistyczne.
Czyżby istniało przesławne „prawo naturalne” wpisane w podstawy ludzkiej natury i kierujące postępowaniem tak chrześcijanina, jak i buddysty, a również prymitywnego poganina, o ateiście nie wspominając? Wielu filozofów i teologów w to wierzy, ale udowodnić nie sposób, można tylko posługiwać się przykładami. A one świadczą, że ateista albo wierzący w „byle co” – jeśli tylko czerpie wartości i wskazania z humanistycznego dorobku ludzkości i solidarności z innymi istotami – kieruje się tymi samym zasadami, co baczący na swój dekalog chrześcijanin. Zmarły w latach 80. ubiegłego wieku niemiecki jezuita i wybitny teolog Karl Rahner nazywał takich „anonimowymi chrześcijanami”.
Z tej perspektywy my, chrześcijanie, stoimy ze swymi niewierzącymi braćmi w jednym szeregu, tylko im jest o wiele trudniej mierzyć się z mozołem bytu, bo nie mogą zarzucić aż w Niebiosa kotwicy swojego sumienia. Wiedząc, że „ateizm pełnego brzucha” jest tylko nietrwałą pastylką przeciwbólową na trud istnienia, odrzucają tę pokusę, stając tak jak my naprzeciw najtrudniejszych pytań bytu. I znowu jest im o wiele trudniej, bo kotwica ich sumień i ich filozofii chyboce się w próżni. W styczniu 2004 r. w Akademii Katolickiej w Monachium odbyła się publiczna dyskusja o podstawach państwa liberalnego i miejscu religii w społeczeństwie między wybitnym filozofem uważającym się za ateistę Jürgenem Habermasem a kardynałem Josephem Ratzingerem, wkrótce już papieżem Benedyktem XVI. Dwie czołowe postaci obu wielkich kierunków współczesnej myśli stwierdziły, że chrześcijaństwo i świecki humanizm potrzebują siebie nawzajem; będą na pewno różnić się i dyskutować, ale wartości, na których są oparte, i cele ich dążeń są podobne. Zwłaszcza dziś – wobec zagrożeń dla świata i cywilizacji europejskiej – trzeba to powiedzieć jasno i bez osłonek. Niestety było to już 20 lat temu, a przyjazny dialog różnych wiar nie jest kontynuowany na tak wysokim szczeblu. Jak zawsze więc emocje biorą górę nad rozumem. Z tego punktu widzenia ateista i agnostyk spierający się o świecki humanizm są mi braćmi bliższymi niż wielu współwyznawców odwołujących się do takiego Boga, w którego ja już nie jestem w stanie wierzyć. Przede wszystkim dlatego, że wszyscy, także „anonimowi chrześcijanie”, jesteśmy dziećmi wielkiej cywilizacji chrześcijańskiej i powinniśmy jej bronić, gdy jest zagrożona. Nawet Dawkins określił się w jakiejś rozmowie jako „kulturowy chrześcijanin”. Nie wolno – tak jak autorzy projektu „konstytucji europejskiej”, który przepadł we Francji i Holandii w referendach w 2005 r. – uznawać za nasze dziedzictwo Grecję, Rzym i Judeę, oświecenie z Robespierre’em i gilotyną, ale nie chrześcijaństwo. Człowiekowi nie wolno niszczyć własnych korzeni, bo sam zginie.