Kim jesteś, ateisto

Czyżby istniało przesławne „prawo naturalne” wpisane w podstawy ludzkiej natury i kierujące postępowaniem zarówno chrześcijanina, jak i buddysty, a również prymitywnego poganina, o ateiście nie wspominając?

Publikacja: 31.10.2024 15:48

Kim jesteś, ateisto

Foto: Mirosław Owczarek

Kwestionowanie wiary w bogów jest stare jak cywilizacja. Już w hymnach Rygwedy, najstarszego zabytku piśmiennictwa hinduistycznego, pochodzącego z XIV w. p.n.e., pojawia się wątpliwość, czy oni rzeczywiście istnieją. A już nie wątpliwości, lecz pewność, że Olimp jest pusty, miał Diagoras z Melos, starogrecki filozof z V w. p.n.e. uważany za patrona ateistów.

Niewiara w bogów miała jednak w starożytności zupełnie inne znaczenie niż później. W Grecji, a już zwłaszcza w Rzymie, bogowie byli fundamentem państwa, obojętnie, czy to było Imperium Romanum, czy ateńska demokracja. Tak właśnie rozumiano skazanie Sokratesa za bezbożność, podobnie jak jednym z zarzutów wobec Chrystusa była odmowa oddania hołdu rzymskim bóstwom i za to samo skazywano cały legion żydowskich i chrześcijańskich męczenników. Przyczyną prześladowania chrześcijan w późniejszym Rzymie nie było wyznawanie jakiejś tam przywleczonej z Jerozolimy religii – bo bóstw i ich świątyń było tam mnóstwo – lecz odmowa uznania prymatu bóstw rzymskich, co równało się odmowie uznania cesarza.

Nie inaczej w złotym wieku polsko-litewskiej Rzeczypospolitej: w 1564 roku staje przed sądem kalwinista Erazm Otwinowski, który podczas procesji w Wilnie wyrwał księdzu z rąk monstrancję i podeptał ją wraz z hostią. Wyrok brzmiał, że ma zwrócić wartość zniszczonych kosztowności, ale sąd przychylił się do zdania broniącego go Mikołaja Reja, że jeśli Bóg czuje się obrażony, to niech sam ukarze bluźniercę. Już w 1684 roku został jednak ścięty i potem spalony podsędek brzeski Kazimierz Łyszczyński za samo napisanie traktatu o nieistnieniu Boga.

To nie jest tylko dowód na psucie się tolerancyjnego ustroju państwa; to jest przede wszystkim dowód na granice tej tolerancji i być może wyrok byłby podobny o stulecie wcześniej. Tamta Rzeczpospolita równouprawniała wszystkie wyznania chrześcijańskie – katolicyzm, protestantyzm i prawosławie – ale niewiara w Boga podważała etyczny fundament państwa, którego nie kwestionował nawet Żyd czy muzułmanin. Tak właśnie ateizm też musiał czekać na rozdział religii od tronu, by doczekać się poważnego potraktowania.

Czytaj więcej

Gorzka filozofia demokracji

Pycha oświecenia

Nieco ponad 200 lat temu, wielki fizyk i matematyk Pierre de Laplace odparł Napoleonowi pytającemu o miejsce Boga w jego teoriach naukowych: „Nie, sir. Ta hipoteza nie jest mi do niczego potrzebna”. Tak narodził się nowoczesny ateizm; świat zaczynał rozumieć, że państwo jest wzniesione na innych niż boskie fundamentach. Nieco wcześniej ujawnił się Monteskiuszowski trójpodział władz jako podstawa republiki; ona wynika tylko z umowy między ludźmi, a nie z boskiego nadania jak monarchia. Wyrażając niewiarę w Boga czy bożków, nie uderza się już w fundament państwa i prawa, ale głosi osobisty pogląd wolnego człowieka.

Właśnie wtedy – od ostatnich dziesięcioleci XVII wieku do początków wieku XIX – postępy nauk przyrodniczych sprzęgły się z wielką przemianą w filozofii i rewolucyjnymi przekształceniami społecznymi w Anglii, Ameryce i Francji. Był to niebywały dotąd w świecie przewrót społeczny i umysłowy, który nazwano oświeceniem albo Wiekiem Świateł. „Sapere aude!” (zdobądź się na odwagę używania rozumu), wołał najznakomitszy chyba umysł filozoficzny tego czasu, jakim był Immanuel Kant. To zawołanie – wygrzebane przez Kanta w starorzymskich pismach Horacego – stało się dewizą oświecenia. Wszak ludzki rozum, a nie tchnienie boże umożliwiło niezwykły postęp nauk przyrodniczych, zrodziło wynalazki, które zaczęły odmieniać codzienne życie całych rzesz ludzi. Maszyny tkackie, a wkrótce potem parowe, masowa produkcja stali z zastosowaniem kopalnego węgla nielicznych wtrąciły w biedę, wielu dały bogactwo, ale nieprzeliczonym rzeszom po prostu codzienne utrzymanie.

Pierwociny elektryczności i pierwsze loty balonem otwierały perspektywy niewyobrażalne dla dotychczasowych ludzi, bo rewolucja przemysłowa XIX stulecia, tego „wieku pary i elektryczności”, stała już za progiem. Stąd właśnie wzięło się niewygasłe aż do dziś przekonanie, że rozwój wiedzy stopniowo wyjaśni zagadki otaczającego nas świata. Wtedy w dalszej – acz nieuchronnie mającej nadejść – przyszłości poznamy wszystko, żaden byt tak w kosmosie, jak w mikroświecie, nie będzie skrywał przed nami tajemnic, w naturalny więc sposób sfera nadprzyrodzona zredukuje swój rozmiar do pomijalności i „ta hipoteza” Laplace’a nie będzie już nigdzie i nikomu potrzebna. Trzeba przeto nieuctwa, by w nią wbrew faktom wierzyć i tam się odwoływać.

Przez cały XIX wiek i może spory kawałek XX wieku to przekonanie wydawało się niepodważalne. Wiedzieliśmy coraz więcej, konstruowaliśmy coraz wydajniejsze maszyny i narzędzia zniszczenia, władztwo wyzwolonego rozumu nad przyrodą zdawało się nie mieć granic. Pojęcie tajemnicy zmierzało do zaniku. Stąd coraz więcej z nas miało za oczywiste sformułowania takie jak „naukowy ateizm” czy nawet „dialektyczny materializm”, a przynajmniej uważało za racjonalne tylko to, co przynosi nauka, a za godny odrzucenia irracjonalizm – wszelką religię.

Stąd właśnie bierze się pycha, a jednoczesne największy błąd oświecenia: przekonanie, że można wszystko wyjaśnić racjonalną teorią, potwierdzić eksperymentem, a to, co jest jeszcze tajemnicą, w przyszłości będzie w ten sam sposób wyjaśnione. Takie stanowisko reprezentuje chociażby głośny dzisiaj brytyjski zoolog i publicysta Richard Dawkins, najbardziej stanowczy ze współczesnych ateistów. „Ewo­luc­ja jest za­wiado­mieniem Bo­ga o lik­wi­dac­ji je­go po­sady. Musimy jed­nak po­sunąć się da­lej. Złożona, kreatyw­na in­te­ligen­cja bez nicze­go do ro­boty jest nie tyl­ko zbędna. Is­tnienie bos­kiego pro­jek­tanta zos­ta­je właści­wie wyk­luczo­ne, po­nieważ mu­si być przy­naj­mniej równie złożony jak by­ty, do wyjaśnienia których go wy­toczo­no. Bóg nie jest mar­twy. Nig­dy nie był żywy” – pisze.

Tymczasem mniej więcej od drugiej połowy XX w. zaczynamy dostrzegać, że chociaż nauka nadal pędzi w rozwoju i wciąż wiemy coraz więcej, to rosną także obszary nieznanego i to zapewne takie, do których nigdy nie sięgniemy. Zarówno w nieprzebranej obfitości dalekiego wszechświata, gdzie nie sięgają nasze narzędzia badawcze, jak i w nieoznaczoności najbliższego nam mikroświata. Gdy schodzimy na poziom cząstek mniejszych od atomu, wszystko zaczyna się rozmywać w teorii prawdopodobieństwa i zjawiskach falowych; cząstka raz jest falą, raz obiektem materialnym, jej parametry i położenie stają się niejasne.

W dobie oświecenia wielki Laplace uważał, że nauka nie ma granic, a znając parametry wszystkich cząstek we wszechświecie, poznamy też całą jego przyszłość, gdzie nie ma miejsca na tajemnicę, obojętnie czy pisaną dużą, czy małą literą. Dziś co innego: widzimy, że nauka ma granice, a nasze metody i narzędzia badawcze są zawodne. Te granice – tak w makroświecie, jak i najbliższym nam mikroświecie ­– są elastyczne, dają się wielkim wysiłkiem przesuwać, ale nie usunąć.

Nawet ewolucja, której tak ufa Dawkins, kryje tajemnice otchłanne i fascynujące, których złamanie w dającej się przewidzieć przyszłości wydaje się wątpliwe. Jak na pierwotnej Ziemi w mieszaninie substancji nieorganicznych narodziło się życie? Mimo wielu prób nie udało się tego powtórzyć. Jak powstał pierwszy wirus i bakteria? Jak w dalszym przebiegu ewolucji powstały tak złożone twory, jak mózg i oko? Przypuszczenie, że przez każdą tajemnicę Bóg ironiczne ku nam zezuje jest niegodnym badacza kiczem. Ale obecność tajemnicy albo nawet Tajemnicy jest niewątpliwa, a pewność siebie Laplace’a zakwestionowana. W ten sposób zarówno wiara, jak i niewiara znowu znalazły się na rozdrożu.

Wierzę, więc jestem

Przewidujący był wielki Platon, że prawdę umieścił w niedostępnym człowiekowi świecie idei, tamże pozostawiając wszelką boskość, jakkolwiek ją rozumiemy i nazywamy. Do świata idei człowiek może i powinien sięgać, ale poznać go i zrozumieć nie jest w stanie; dostrzega tylko coś na kształt pełgających po ścianie cieni i z nich domniemuje o kształtach posągów oświetlonych przez płonący w oddali ogień. Nawet Arystoteles nie poważył się na dowód istnienia czy też obecności Boga, ale korzystający z jego dorobku św. Tomasz nie miał tych hamulców. Do dziś wierni jego spuściźnie teologowie powiadają, że jest to możliwe, chociaż wszystkie poważne kierunki współczesnej filozofii zachowują w tej mierze powściągliwość.

Już Kant stwierdził, że nie można ani przeprowadzić dowodu istnienia, ani jemu zaprzeczyć, więc odradzał filozofom zajmowanie się takimi nierozstrzygalnymi problemami. Ostatni, którzy sobie łamią na tym zęby, to Dawkins i inni koryfeusze „nowego ateizmu”, którzy uważają wszelką religię za zakałę współczesności i proponują jej zwalczanie przez procedurę falsyfikacji stosowaną wobec hipotez naukowych. Jest to nie mniej zabawne niż negowanie „tej hipotezy” przez Laplace’a, bo usiłuje dowieść nieistnienia Boga, korzystając z narzędzi współczesnej nauki. Dzięki temu można byłoby obalić najwyżej taki wizerunek, który Dawkins prezentuje w jednej ze swoich książek, pisząc: „Religia zdołała skutecznie przekonać ludzi, iż jest pewien niewidzialny człowiek – gdzieś tam w niebie – który pilnie baczy na wszystko, co robisz, i obserwuje cię każdej minuty i każdego dnia”. Zapewne są osoby tak wyobrażające sobie Boga, ale ja – uważając się za chrześcijanina – na pewno w takie bóstwo nie wierzę.

Rozdroże wiary i niewiary polega na tym, że wolny człowiek powinien jasno określić swój stosunek do sfery nadprzyrodzonej na zasadzie opcji „tak lub nie”. Powinien, ale nie musi. Łatwiej przecież stwierdzić: „może tak”, albo „chyba nie”. Na tym polega to, co Erich Fromm nazwał w tytule swej książki „ucieczką od wolności”, a niezapomniany ksiądz Tischner „nieznośnym ciężarem wolności”. Uczciwy ateista musi przyznać: „wierzę, że boga nie ma”; jeśli mówi: „boga nie ma, bo nauka nie wykazała jego istnienia”, traci uczciwość. Podobnie wyznawca którejś z religii mówi „wierzę” bez jakiejkolwiek gwarancji, że jego bóstwo istnieje. Jeśli jest przekonany, to na pewno nie z rozumu, tylko z tego, co Ewangelia nazywa „sercem”; z głębi duszy, może z mistyki, ale tych zjawisk żadna nauka nie jest w stanie badać.

„Wiara jest odwagą wejścia w obłok Tajemnicy i pogodzenia się z tą Tajemnicą” – napisał ks. prof. Tomaš Halik, jedna z najmądrzejszych postaci w dzisiejszym Kościele. W tym już sensie uczciwy ateista jest bratem człowieka religijnego, bo łączy ich wiara. Są to wiary sobie przeciwne, ale obaj wiedzą, że nauka nie dostarczy im uzasadnienia. Nie jest więc tak, jak powiada psalmista: „Głupi rzekł w sercu swoim: nie ma Boga!”. Obie wiary domagają się szacunku. „Wierzę, więc jestem” – można sparafrazować maksymę Kartezjusza, tego prekursora oświecenia.

Wojna metabolizmu z metafizyką

W nieistniejącym już od dziesięcioleci, ale wciąż sławnym warszawskim kabarecie STS prezentowano taki obrazek: wychodzi na scenę aktor, długo w milczeniu przygląda się publiczności, krzywi się i wreszcie mówi: „Jeżeli Boga nie ma, to chwała Bogu… Ale jeśli – co nie daj Boże – Bóg jest, to niech was wszystkich ręka boska broni!”. I to są właśnie dzisiejsze manowce wiary i niewiary szeroko rozlane poza czystą opcją „jest – nie ma”.

Wolność stanowi bowiem nieznośny ciężar, którego większość z nas usiłuje po cichutku się pozbyć. Po co mamy spierać się o niepojętą metafizykę, kiedy o wiele przyjemniejszy i nienastręczający trudności jest zwykły metabolizm, czyli przemiana materii, który przekształca smakowite pokarmy na to, co zwykle wydalamy, ale służy też innym przyjemnościom ciała. Dlatego najłatwiej jest schować głowę w piasek albo przynajmniej pod pierzynę, zapomnieć – choć na pewien czas – o najtrudniejszych pytaniach i oddać się przyjemnościom metabolizmu. Dlatego najpopularniejszym rodzajem niewiary jest – jak to nazwał wspomniany już czeski ksiądz Halik – „ateizm pełnego brzucha”. Jest on dzieckiem dobrobytu, bratem obojętności, schronieniem dusz uciekających przed wolnością. Nie wymaga opowiedzenia się jak prawdziwy ateizm, wynika zwykle nie z naszego stosunku do bóstwa, ale ze zbrzydzenia dotychczasową wiarą i reprezentującym ją Kościołem, a zawsze z wygodnictwa.

Przecież Diagoras z Melos – najstarszy ateista świata – też zwątpił w swoich bogów, bo lokalny kapłan okazał się oszustem, a Olimp od tego nie zagrzmiał. Więc jak nie dać sobie spokoju z religią, jeśli spod sutanny wyłazi pedofilia, ohydnie uzupełniając znany od dawna katalog wielebnych grzechów, takich jak: pycha, chciwość, opilstwo i kartograjstwo? A jeszcze do tego niedzisiejszy język modlitw i całej liturgii.

Taki odstępca nie uważa się za ateistę, bo może jednak „coś tam jest”; odwiedza świątynię raczej tylko z okazji Bożego Narodzenia, ubiera choinkę, dzieli się opłatkiem, bo „trzeba pielęgnować piękną tradycję”, ale na sprawy nadprzyrodzone pozostaje głuchy. Jego niewiara mówi wiele o nas samych, trochę o Kościele, ale nic o Bogu, bo grzeszność i chwiejny kręgosłup tak kapłanów, jak ich „trzódki” nie ma nic wspólnego z pytaniem o istnienie. Na to i na inne – wielkie i nieraz straszne – pytania „ateista pełnego brzucha” nie zwraca uwagi, uciszając je przyjemnościami metabolizmu. Do czasu jednak; one wcześniej, czy później powrócą, zwykle wtedy, gdy zbliża się zgon, a z nim rozpacz.

„Śmierć jest próbą wiary” –­ napisał któryś z filozofów. Także i tutaj, dlatego tak wielu nawraca się na łożu śmierci; przecież Bóg jest miłosierny. W Ameryce, która jest pod tym względem najbardziej zaawansowana, można swobodnie rozmawiać o seksie i wszelkich zboczeniach, ale jedynym tematem zakazanym, uznanym za nieprzyzwoity, jest śmierć.

Czytaj więcej

A co to jest prawda. Demokracja nie godzi się z relatywizmem

W takiego Boga ja również nie wierzę

Jedyną postawą, która pozwala zachować uczciwość bez wypowiadania się o sprawach nadprzyrodzonych, jest agnostycyzm. Agnostyk jest impregnowany na metafizykę, ona go po prostu nie obchodzi, więc nie musi negować Boga, w którego i tak nie wierzy. „Łaska wiary nie jest mi dana” – jak wyraził się jeden z takich niewierzących.

Przekonani ateiści albo agnostycy to mniejszość; podający się za niewierzących przeważnie po cichu w coś wierzą. „Gdy człowiek przestaje wierzyć w Boga, skłony jest uwierzyć w cokolwiek” – napisał Chesterton. Zwykle jest to sprywatyzowana wersja chrześcijaństwa, ograniczająca się do bożonarodzeniowej choinki i wielkanocnej święconki, albo jakaś kombinacja zasłyszanych opinii: trochę buddyzmu, szczypta pogaństwa, nieco magii i New Age podlanego pseudonaukowym sosem. Cokolwiek sobie zainteresowany „postchrześcijanin” ubrda.

Jak liczne są te kategorie? Nie ma badań nad niewierzącymi i ateistami. Nawet dokładnie nie wiadomo, ilu ich jest w Polsce. A musi byś sporo, bo w naszym kraju – według międzynarodowego badania amerykańskiego Pew Research Center – najszybciej przebiega proces laicyzacji młodych pokoleń przed 40. rokiem życia. Według tego badania 40 proc. Polaków deklaruje, że religia jest dla nich ważna lub bardzo ważna, ale w pokoleniach przed czterdziestką tylko dla 16 proc. Inne dane podają instytucje kościelne: według Katolickiej Agencji Informacyjnej 75 proc. Polaków uznaje się dziś za wierzących katolików, z tego 8 proc. za głęboko wierzących. Niewierzących jest nie więcej niż 15 proc.

Przeczą temu dane z frekwencji na mszach zbierane przez proboszczów: w latach 90. uczęszczało w niedzielę do swej świątyni ponad 40 proc. parafian, w roku 2021 podczas pandemii tylko 28 proc., ale liczba ta nie wzrosła do dzisiaj. Cokolwiek by przypuszczać, to liczba „ateistów pełnego brzucha” stanowi bez wątpienia największy odsetek niewierzących, niezależnie od tego, co sami deklarowaliby na temat swoich zawierzeń. Podobnie zresztą jak w innych krajach rozwiniętego Zachodu,

Ks. Halik mówi, że gdy spotka ateistę, pyta go: „A w jakiego Boga ty nie wierzysz, bo może ja nie wierzę w takiego samego?”. Takie wyobrażenie Boga, w które na pewno wierzą jeszcze niektórzy tradycyjnie uformowani chrześcijanie, przedstawiłam tutaj za Dawkinsem: „niewidzialny człowiek – gdzieś tam w niebie – który pilnie baczy na wszystko, co robisz, i obserwuje cię każdej minuty”. Tutaj na pewno razem z ks. Halikiem możemy uznać się za równie niewierzących, jak brytyjski ateista. Albo inaczej: Bóg groźny i mściwy, który wymaga męczeńskiej śmierci swojego syna w zamian za odpuszczenie ludzkich grzechów; a jednocześnie małostkowy, skrzętnie księgujący odklepane paciorki i wpłacone ofiary. Tutaj także jestem ateistą i myślę, że ks. Tomaš podzieliłby moja niewiarę.

Ale jak wyobrazić sobie Boga, przed którym chciałoby się w pokorze schylić głowę i wyszeptać „Ojcze nasz”? Tutaj także odwołam się do mojego ulubionego teologa. Pisze ks. Halik: „Bóg jest tajemnicą, ale nie »jakąś tajemnicą«, lecz centralną tajemnicą rzeczywistości”. I w innym miejscu: „Boga w jego przekraczającej wszystko pełni nie może objąć żadna historyczna forma religii ani religijnego poznania w toku dziejów. Gdyby o to zabiegała, uczyniłaby z Boga bożka, z wiary – czystą ideologię, a z rodziny wiary, owej »wspólnoty pielgrzymów« – jedynie skostniałą instytucję”. Myślę, że wobec tak rozumianego Boga – istniejącego, ale niepojętego dla ludzkiego rozumu – znacznie zmniejszyłby się zakres niewiary i nawet ateizmu. Ale czy Kościół rzymskokatolicki (nie mówiąc już o innych wyznaniach chrześcijańskich) dorósł do takiego pojmowania? Wątpię. Na pewno zaczął już powolutku dreptać w tym kierunku i jest to najbardziej optymistyczna konkluzja, jaką mogę tu przedstawić. Droga będzie długa, mozolna i wyboista; jest to jednak zupełnie inne zagadnienie i wymagałoby osobnego, dłuższego tekstu.

Mój brat

Na czym opiera ateista i agnostyk swój kręgosłup etyczny, skoro jakiekolwiek zaświaty ma za nieistniejące? Na pewno jest mu ciężej niż nam wierzącym, nawet „wierzącym w byle co”. Musi przyjąć ciężar wiary w pustkę doczesną i pozagrobową, nie mając co do tego żadnej pewności, tylko wątłe przesłanki. Straszny to ciężar, ale możliwy do podjęcia, o czym świadczy długi szereg postaci szlachetnych, a niewierzących. Skąd wtedy brać wartości, do których będziemy dążyć i na których oprzemy naszą codzienność? Przecież religię odrzuciliśmy jako krępującą albo niedzisiejszą. Znamy jednak wartości i nadzieje wynikające nie z biblijnych przykazań, lecz z humanistycznego dorobku ludzkości, z nawarstwiających się dokonań kultury, z naszej solidarności z innymi istotami ludzkimi, które – nie inaczej niż my – czują, kochają, cierpią i płaczą. Ale gdy spróbujemy zapisać te zasady i wskazania, okazują się one tożsame ze znanym od dawna biblijnym dekalogiem. Wyjąwszy oczywiście dwa pierwsze przykazania, bo ateista w Boga nie wierzy, i pewne zrozumiałe kontrowersje wokół szóstego przykazania. Co więcej, te same wartości głoszą inne religie, wyjąwszy ich sfanatyzowane sekty fundamentalistyczne.

Czyżby istniało przesławne „prawo naturalne” wpisane w podstawy ludzkiej natury i kierujące postępowaniem tak chrześcijanina, jak i buddysty, a również prymitywnego poganina, o ateiście nie wspominając? Wielu filozofów i teologów w to wierzy, ale udowodnić nie sposób, można tylko posługiwać się przykładami. A one świadczą, że ateista albo wierzący w „byle co” – jeśli tylko czerpie wartości i wskazania z humanistycznego dorobku ludzkości i solidarności z innymi istotami – kieruje się tymi samym zasadami, co baczący na swój dekalog chrześcijanin. Zmarły w latach 80. ubiegłego wieku niemiecki jezuita i wybitny teolog Karl Rahner nazywał takich „anonimowymi chrześcijanami”.

Z tej perspektywy my, chrześcijanie, stoimy ze swymi niewierzącymi braćmi w jednym szeregu, tylko im jest o wiele trudniej mierzyć się z mozołem bytu, bo nie mogą zarzucić aż w Niebiosa kotwicy swojego sumienia. Wiedząc, że „ateizm pełnego brzucha” jest tylko nietrwałą pastylką przeciwbólową na trud istnienia, odrzucają tę pokusę, stając tak jak my naprzeciw najtrudniejszych pytań bytu. I znowu jest im o wiele trudniej, bo kotwica ich sumień i ich filozofii chyboce się w próżni. W styczniu 2004 r. w Akademii Katolickiej w Monachium odbyła się publiczna dyskusja o podstawach państwa liberalnego i miejscu religii w społeczeństwie między wybitnym filozofem uważającym się za ateistę Jürgenem Habermasem a kardynałem Josephem Ratzingerem, wkrótce już papieżem Benedyktem XVI. Dwie czołowe postaci obu wielkich kierunków współczesnej myśli stwierdziły, że chrześcijaństwo i świecki humanizm potrzebują siebie nawzajem; będą na pewno różnić się i dyskutować, ale wartości, na których są oparte, i cele ich dążeń są podobne. Zwłaszcza dziś – wobec zagrożeń dla świata i cywilizacji europejskiej – trzeba to powiedzieć jasno i bez osłonek. Niestety było to już 20 lat temu, a przyjazny dialog różnych wiar nie jest kontynuowany na tak wysokim szczeblu. Jak zawsze więc emocje biorą górę nad rozumem. Z tego punktu widzenia ateista i agnostyk spierający się o świecki humanizm są mi braćmi bliższymi niż wielu współwyznawców odwołujących się do takiego Boga, w którego ja już nie jestem w stanie wierzyć. Przede wszystkim dlatego, że wszyscy, także „anonimowi chrześcijanie”, jesteśmy dziećmi wielkiej cywilizacji chrześcijańskiej i powinniśmy jej bronić, gdy jest zagrożona. Nawet Dawkins określił się w jakiejś rozmowie jako „kulturowy chrześcijanin”. Nie wolno – tak jak autorzy projektu „konstytucji europejskiej”, który przepadł we Francji i Holandii w referendach w 2005 r. – uznawać za nasze dziedzictwo Grecję, Rzym i Judeę, oświecenie z Robespierre’em i gilotyną, ale nie chrześcijaństwo. Człowiekowi nie wolno niszczyć własnych korzeni, bo sam zginie.

Stąd właśnie – niezależnie od tego, czy swoją kotwicę zaczepiamy w Niebiosach, czy pozostawiamy na Ziemi – trzeba być chrześcijaninem wobec zagrożeń dnia dzisiejszego, które dzień jutrzejszy jeszcze spotęguje: czujnym, otwartym i mężnym. Czy podołamy?

Kwestionowanie wiary w bogów jest stare jak cywilizacja. Już w hymnach Rygwedy, najstarszego zabytku piśmiennictwa hinduistycznego, pochodzącego z XIV w. p.n.e., pojawia się wątpliwość, czy oni rzeczywiście istnieją. A już nie wątpliwości, lecz pewność, że Olimp jest pusty, miał Diagoras z Melos, starogrecki filozof z V w. p.n.e. uważany za patrona ateistów.

Niewiara w bogów miała jednak w starożytności zupełnie inne znaczenie niż później. W Grecji, a już zwłaszcza w Rzymie, bogowie byli fundamentem państwa, obojętnie, czy to było Imperium Romanum, czy ateńska demokracja. Tak właśnie rozumiano skazanie Sokratesa za bezbożność, podobnie jak jednym z zarzutów wobec Chrystusa była odmowa oddania hołdu rzymskim bóstwom i za to samo skazywano cały legion żydowskich i chrześcijańskich męczenników. Przyczyną prześladowania chrześcijan w późniejszym Rzymie nie było wyznawanie jakiejś tam przywleczonej z Jerozolimy religii – bo bóstw i ich świątyń było tam mnóstwo – lecz odmowa uznania prymatu bóstw rzymskich, co równało się odmowie uznania cesarza.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich