Gorzka filozofia demokracji

Bezrozumny spór nieliczący się z dobrem wspólnym deprawuje obie strony, nie tylko tę, która – broniąc starego porządku – liczy na krótką pamięć i rozbuchane emocje popierających ją idiotów.

Publikacja: 01.03.2024 10:00

Sejm RP

Sejm RP

Foto: stock.adobe.com

Gwałtu, co się dzieje! „Rozmach ataku na praworządność jest niespotykany” – napisał Jan Rokita już w tytule swego tekstu (13 stycznia 2024 r.) w internetowym tygodniku „Wszystko co najważniejsze”. A to przecież były poseł i przewodniczący klubu parlamentarnego PO, dziś publicysta i wykładowca akademicki, a pismo skupia poważnych i utytułowanych autorów. Według niego poczynania rządzącej koalicji – tak w dziedzinie mediów publicznych, jak wymiaru sprawiedliwości – zasługują na ostrą naganę w przeciwieństwie do PiS, „które rządząc przez osiem lat trzymało się dość rygorystycznie procedur ustrojowych z konstytucji”. Rokita pisał dalej, że „coś podobnego nie przydarzyło się nikomu” – ani sądom III Rzeszy w czasie denazyfikacji, ani tym w ZSRS czy państwach bloku wschodniego po upadku komunizmu. „Ani w Norymberdze, ani w Hadze, ani w żadnym innym trybunale, nie przyszło nikomu do głowy, aby nazistowskie czy sowieckie sądy uznać za »nie-sądy«, a ich wyroki zbiorczo za nieistniejące”. W konkluzji uznał: „Wszędzie tam, gdzie proceduralna praworządność załamuje się, i to na dodatek – jak obecnie w Polsce – w majestacie politycznego uznania, w jej miejsce musi wkraczać przemoc”.

Spokojniej ujął to samo w następnym numerze tego pisma prof. Jacek Hołówka, etyk z Uniwersytetu Warszawskiego: „W krajach ze stabilnym systemem politycznym wybory parlamentarne nie wprowadzają głębokich zmian. (…) Nie ma w szczęśliwym kraju festiwalów zwycięstwa i nie ma marszów protestacyjnych na ulicach. Celem nadrzędnym polityki jest utrzymanie ładu, porządku i spokoju. Wybory nie wywołują zamętu, bo niewiele zmieniają – wszystko, co najważniejsze, pozostaje po staremu. W Polsce jednak każdorazowe wybory to nowy etap w niewygasającej »wojnie polsko-polskiej«”.

Inni autorzy idą dalej. Sędzia Trybunału Konstytucyjnego prof. Mariusz Muszyński w „Rzeczpospolitej” (20 grudnia 2023 r.) stwierdził, że rząd Donalda Tuska jest nielegalny, a podjęte przezeń decyzje mogą być kwestionowane. Wcześniej ten sam sędzia powiadał, że usunięcie „neosędziów” ze składu tego trybunału jest niemożliwe, a wyrok TK zaostrzający prawo aborcyjne (mimo późniejszego zakwestionowania go przez Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu) jest nienaruszalny. Inny prawnik Dariusz Lasocki ubolewał w „Rzeczpospolitej” (19 stycznia 2024 r.) nad bezprawnym przejęciem mediów publicznych, stawiając to wydarzenie w jednym rzędzie z siłowymi przejęciami telewizji przez dyktatorów w Moskwie, Harare, Kabulu, Libreville i Niamey. Dziwił się tylko mecenas, że aż prawie 53 proc. ankietowanych Polaków popiera te niegodne działania.

Co więc się dzieje? Czy rząd Tuska to łamiąca prawo kryptodyktatura, a jej mianowańcy powinni (jak wezwała jedna z posłanek PiS) „jak najszybciej opuścić budynek” i ponownie wprowadzić tam panią Holecką oraz panów Adamczyka, Rachonia i Pereirę oraz powrócić do przesławnych „pasków” w TVP Info? Uszanować mianowaną przez PiS Krajową Radę Sądowniczą? Czy może to tylko zaostrzająca się walka polityczna, gdzie każdy chwyt jest dobry, a każda obelga dozwolona? Albo jest jeszcze gorzej: ostatecznie upada demokracja, której w Polsce zakosztowaliśmy tak mało i tak krótko, a to, co widzimy i słyszymy, to tylko odłamki bomb pękających na polu bitewnym.

Czytaj więcej

Sarmacki diabeł już wystarczająco objadł się polską duszą

Najlepszy ze złych ustrojów

Demokracja od swych początków miała możnych wrogów. Nie cierpiał jej już wielki Platon; może dlatego, że w demokratycznym głosowaniu na ateńskiej agorze skazano na śmierć jego mistrza Sokratesa? Zamiast niej proponował rządy filozofów niezależnych od chwiejnych werdyktów tłumu i znanych z mądrości; sowiecki komunizm doprowadził to zalecenie „księcia filozofów” do ostatecznego absurdu, predestynując do rządzenia elitę partii przez nikogo niewybieraną i niczym nieograniczoną. Nie inaczej jest z wszelkimi innymi dyktaturami – narodowymi, religijnymi czy po prostu wojskowymi ­– mimo że nieraz, opatulając się w owczą skórę, przybierają jakieś pokraczne miano i przykładnie przeprowadzają pseudowybory.

Demokracja zaistniała w świecie nie dlatego, że wykreowali ją mędrcy, ale przez to, że pojawiły się nowe, prężne, rosnące w siłę grupy czy też klasy społeczne, które żądały dla siebie praw, i uznały państwo za wspólną własność obywateli, o którą trzeba się wspólnie troszczyć. Zamożni mieszczanie, właściciele niewolników w Atenach, szlachta w Rzeczypospolitej polsko-litewskiej, kupcy i rzemieślnicy w Wenecji, Anglii, Niderlandach, potem we Francji.

Ale na tym właśnie polega największa i nieusuwalna słabość demokracji: te grupy społeczne, które jej pragną i uważają się za jej obywateli, muszą bezustannie o nią dbać, jak o delikatną roślinę. Jeśli uznają, że demokracja to tylko możliwość „dowalenia” rządzącym na ateńskiej agorze albo raz na cztery lata w wyborach parlamentarnych, to roślina musi uwiędnąć.

Demokracja nie jest ustrojem dla leniów, bo obywatel powinien poznać jej mechanizmy, zastanowić się nad kandydatami lub partiami, które zabiegają o jego głos. Nie jest też ustrojem dla biedaków, bo na to wszystko potrzeba czasu i głowy uwolnionej od elementarnej troski o przeżycie. Jeśli wyborca będzie głosował na byle kogo albo na tego, kto mu więcej zapłaci, demokracja nieuchronnie upadnie; a najczęściej zostaje z niej tylko wydmuszka, w której szarogęsi się tyran. Dlatego właśnie upadł wielki i wyprzedający swoje czasy eksperyment demokratyczny Rzeczypospolitej polsko-litewskiej – szlachta zbiedniała i uwiesiła się u magnackich klamek, zabrakło jej zarówno chęci i czasu do zajmowania się „rzeczą wspólną”, jak i odwagi poszerzenia warstwy obywatelskiej o inne grupy społeczne.

Modne dzisiaj określenie „społeczeństwo obywatelskie” rozumiemy zwykle jako sieć pozarządowych organizacji realizujących niezależnie od władzy różne interesy obywateli, wspierających ich zainteresowania, kontrolujących rozmaite dziedziny życia, przez co niepozwalających rządzącym na działania skryte i egoistyczne. Należałoby jednak rozumieć je szerzej jako ogół obywateli pewnych swojej podmiotowości i należnych im praw, nieulegających sztuczkom politycznych szalbierzy, dumnych, że właśnie ich niepodległa zbiorowość jest źródłem władzy. Demokracja kwitnie, kiedy funkcjonuje takie społeczeństwo, zamiera, gdy ono słabnie.

Państwo demokratyczne jest oczywiście państwem prawa, ale możliwa jest także praworządność bez demokracji, dość przypomnieć XIX-wieczne królestwo pruskie, które starało trzymać się paragrafów, choć nie bez odstępstw. Konstytucyjne sformułowanie „państwo prawa” to jeszcze za mało dla ustanowienia ludowładztwa.

Prawie 200 lat temu młody francuski arystokrata Alexis de Tocqueville zachwycał się raczkującą dopiero demokracją amerykańską, oczarowało go, że na ulicach Filadelfii jak równy z równym – niby na ateńskiej agorze – dyskutują o sprawach publicznych szewc i kupiec, bogacz i biedak, w tym samym stopniu czując się obywatelami swego miasta, stanu i federacji. Pisał potem: „Demokracja nie daje narodowi rządu najbardziej sprawnego, lecz dokonuje tego, co najzręczniejszy rząd nie jest w stanie dokonać: rodzi w całym organizmie społecznym niespokojne ożywienie, przemożną siłę i energię, które nie mogłyby bez niej zaistnieć i które – przy sprzyjających okolicznościach – mogą zdziałać cuda. Na tym polega jej prawdziwa wyższość”.

Tenże Tocqueville nie szczędził też demokracji krytyki; martwiło go, że w demokratycznych wyborach zwykle zwyciężają przeciętniacy podobni do swych wyborców, rzadko wybitni przywódcy, którzy odważają się stawiać rodakom wymagania i wskazywać na wielkie, lecz trudne cele. Zalety demokracji przeważają jednak nad wadami. Jeden z tych wielkich przywódców, Winston Churchill, który zwyciężywszy w wojnie, zaznał też wyborczej klęski, nazywał demokrację „najlepszym ze złych ustrojów”. Miał zapewne rację, bo jest ona jedynym ustrojem, który pozwala jawnie działać swoim nieprzejednanym wrogom. Wobec tak rozumianego społeczeństwa obywatelskiego nie mają oni wiele do powiedzenia, bo nie są w stanie wpłynąć na użytek, który świadomi obywatele robią ze swych wyborczych kartek.

Warto jednak przywołać tu zapomniany już list drugiego po Waszyngtonie prezydenta USA – Johna Adamsa – który tak pisał do siostrzeńca: „Pamiętaj, że demokracja nigdy nie trwa długo. W krótkim czasie zużywa się, wyczerpuje i zabija sama siebie. Nie było nigdy demokracji, która nie popełniłaby samobójstwa”.

Solidarność idiotów

Demokracja jest dzieckiem wolności: nie równą jej siostrą, lecz tylko dzieckiem niezdolnym do życia bez matczynej opieki. Wyrasta dopiero wtedy, gdy wolność zapuści korzenie, bez niej nieuchronnie upada. Jeśli tak, to jedyną postacią demokracji zasługującą na to miano jest demokracja liberalna. Zapewnia wolność wszystkim; nie tylko tym, którzy wygrali wybory, ale pokonanym przeciwnikom, także wszelkim mniejszościom: seksualnym, etnicznym, religijnym i jakie tylko mogą zaistnieć. Tych, którzy przegrali, należy szanować nie tylko ze względu na przyzwoitość, ale przezorność: kiedyś znów mogą wygrać i spuścić manto zwolennikom obecnej władzy, chociaż są partie, które tej prostej – zwykle zawartej w konstytucji – zasady wciąż nie pojmują. Ale ta zasada niepozwalająca deptać i poniżać tych, którzy przegrali wybory, to jeszcze za mało; trzeba także szanować mniejszości, które nigdy wyborów nie wygrają, bo są nieliczne, ale też składają się z pełnoprawnych obywateli.

Zwycięska większość ma nieodpartą pokusę, by o tym zapomnieć; jak bowiem szanować tych, których wartości nie podzielamy, a zwłaszcza takich, co nas denerwują, niech więc siedzą cicho i nie rzucają się zbytnio w oczy. Ale oni z kolei – powołując się na równość – też domagają się praw, takich jak rządząca większość. Trzeba więc uznać, że albo zwycięzcy wyborów zawsze mają rację w myśl średniowiecznej zasady: „czyja władza, tego religia”. Albo też ustanowić umocowane w konstytucji instytucje stojące na straży praw i poszanowania mniejszości, i tak się zwykle dzieje: mamy więc Trybunał Konstytucyjny, różne sądy odwoławcze, rozmnożonych coraz bardziej rzeczników praw obywatelskich, praw kobiet albo dziecka, mniejszości seksualnych lub etnicznych i tak dalej…

Demokracja liberalna jest przeto w coraz większym stopniu wymuszana przez niewybieralne, zwykle sędziowskie instancje ważniejsze niż głos wyborczej większości. Już Tocqueville widział w prawnikach „pożądany element arystokratyczny” łagodzący werdykty zwycięzców. Jednak stopniowo liberalna demokracja zmienia się na tej drodze w niedemokratyczny liberalizm. Jest to dylemat nie do rozwiązania, którego skutki łagodzi tylko umiar i wzajemna wyrozumiałość, ale o nią jest zwykle najtrudniej.

Tutaj właśnie demagogia politycznych szalbierzy ma największe pole do popisu i chętnie z niego korzysta. „Mniejszości narodowe to agentury obcych mocarstw!” – woła. „LGBT chce zniszczyć obyczaje i seksualizować dzieci!”. Podobnie kobiety są głupsze, bachory mają czuć respekt przed pasem, heretycy niech ukorzą się przed wyznaniem większości, a niepełnosprawni nie pchają w miejsca publiczne. No i znajduje wdzięczny odzew, tym bardziej że – skoro wszyscy są równi i wszystkie racje są tak samo ważne – to mniejszości coraz więcej chcą dla siebie i coraz natarczywiej pragną prezentować swoją obecność, co z kolei budzi niechęć „normalnej” większości, która czuje swoją siłę, ale coraz mocniej krępowaną przez „polityczną poprawność”. Dlatego rosnące uznanie zyskuje dziś określenie „demokracja nieliberalna”, dokładając do tego jeszcze jakieś mętne przymiotniki, jak „suwerenna”, „sterowana”, narodowa” czy nawet „chrześcijańska”, w zależności od tego, czy rządzi Putin, Orbán, Erdogan, czy inny jeszcze watażka.

Wielu ludziom nawet to w smak. Starożytni Grecy nie nazywali „idiotami” pospolitych głupków – jak my dzisiaj – lecz ludzi obojętnych wobec spraw publicznych, niemających ochoty do sprostania prawom i obowiązkom obywatela. W demokratycznych państwach-miastach starożytności taka orientacja nie była powodem do chluby. Inaczej dzisiaj, współczesna polityka sprzyja idiotom, choć ich w ten sposób nie nazywa, raczej im schlebia. Do nich przede wszystkim odwołuje się wszelki populizm, demagogia i polityczna szarlataneria; na ich leniwy rozum i krótką pamięć liczy. Powszechnemu zidioceniu i zanikowi pamięci sprzyja dzisiejsza dominacja mediów społecznościowych i telewizji jako jedynych źródeł informacji. Liczy się krótki błysk, cięta riposta i szybkość reakcji, zanika głębsza analiza.

Tym bardziej że komplikują się sprawy publiczne: kiedyś rządzenie było jako tako proste, trzeba było tylko dobrej woli i odpowiedzialności. Jeszcze Marks lekkomyślnie pisał, że kucharka w komunizmie będzie mogła rządzić. Dziś trzeba wiedzy, sprawy się pokomplikowały, ekonomia jest nauką trudną, a jej rezultaty niepewne, globalizacja sprzęgła świat w jeden wielki organizm. Tymczasem kucharce wciąż się zdaje, że nie przekracza to zakresu jej pojmowania, a jak czegoś biedula nie ogarnia, to jest pewna, że „oni” – na złość prostemu człowiekowi – wszystko pochachmęcili albo rozkradli. Podobnie zbliżenie programów tradycyjnych partii politycznych, brak głębszych różnic między socjaldemokracją a rozumnym konserwatyzmem, ma za zblatowanie umocowanych u władzy elit, które trzeba wreszcie przepędzić, a najlepiej zamknąć w kryminale.

W ostatnich latach napisano grube tomy o przyczynach narastającego w całym świecie populizmu, a on jest tylko nostalgiczną tęsknotą za „starymi, dobrymi czasami”, kiedy wszystko było jasne, proste i zrozumiałe, kiedy byle wiejski mędrek bez trudu pojmował, „jak jest”, a głosowanie było równie oczywiste, jak decyzja o śmierci gladiatora na arenie. Populizm liczy na głosy takich właśnie pogubionych prostaków. „Macie rację, jesteście najlepsi, nie musicie wstydzić się swojego nieuctwa! Jesteście solą ziemi, a nasz kraj znowu będzie wielki, jeśli tylko przepędzimy złodziei, darmozjadów i kosmopolitów!”. Jeśliby jakiś światły, choć naiwny przywódca usiłował spokojnie tłumaczyć ludziom, o co w tym wszystkim chodzi, skłaniał swój elektorat do myślenia i poszerzenia horyzontów, to na pewno przegrałby wybory z prostakiem, byle mocnym w gębie.

Solidarność idiotów najmocniej obezwładnia demokrację, ale też idioci zastępujący rozumnego obywatela są marzeniem każdego autokraty. To jest właśnie postpolityka. To jest współczesna odpowiedź na niepokój Tocqueville’a. Leszek Kołakowski napisał już dawno: „Kłopot z demokracją jest taki, że nie wydziela żadnych ideologicznych czadów zniewalających umysły młode i naiwne”. Był optymistą, jeszcze wierzył w dorastanie umysłów. Demokracja wymaga dojrzałości i nadziei, populizm tylko złości i nostalgii. Dlatego rozrasta się jak rakowy guz.

Czytaj więcej

Między integracją a kołchozem. Jak to było z tą UE i praworządnością

Dobro wspólne, czyli wspólna nadzieja

Rozmaicie pojmują filozofowie ideę dobra wspólnego. Według Platona uosabia je państwo niepodzielnie rządzone przez predestynowanych do tego mędrców, a obywatele powinni wiedzieć, że podporządkowaniem realizują także dobro własne. Przez mędrców i filozofów można rozumieć elitę partii lub narodu i wtedy mamy przepis na komunizm lub faszyzm. Myśliciele religijni – poczynając od świętych Augustyna i Tomasza – uważali, że dobro wspólne realizuje się w Bogu i dążeniu do wiecznego zbawienia. Dobrze, ale co zrobić w takim państwie z niewierzącymi lub wierzącymi inaczej?

Najtrudniej zdefiniować dobro wspólne z punktu widzenia liberalnej demokracji, trzeba wówczas bezustannie szukać płaszczyzn, na których realizuje się dobro jak największej liczby obywateli, ale zawsze nie wszystkich, zawsze będą niezadowoleni z tak podjętych decyzji. Tu właśnie dochodzimy do być może najważniejszej, a dziś szczególnie dolegliwej słabości systemu demokratycznego, także u nas w teraźniejszej Polsce.

Demokracja polega bowiem na sporze, obojętnie, czy toczy się na ateńskiej agorze, czy we współczesnym parlamencie. Złudzenie pożądanej jednomyślności jest szkodliwym zakłamaniem: zgoda jest możliwa tylko wśród aniołów albo w totalitaryzmie. W łagodniejszej formie prowadzi do liberum veto albo do przekupstwa i załatwiania spraw pod stołem w gronie wtajemniczonych. Spór może być ostry, a nawet gwałtowny, spierające się strony mogą się nawet znieważać, ucierpi najwyżej ego obrażonego polityka, ale nie demokracja. Ona nie będzie pognębiona, dopóki strony spierają się w imię dobra wspólnego, chociaż każda inaczej je rozumie. Zaczyna się rozsypywać dopiero wtedy, gdy przedmiotem sporu jest dobro partii albo jakiejś grupy społecznej przeciw dobru innej koterii. Nie pomogą żadne frazesy i patriotyczne dyrdymały, którymi zawsze pudruje się taki spór.

Krótka pamięć, którą charakteryzuje się każdy idiota, sprzyja takiemu pudrowaniu. Sędzia Muszyński liczy na to, że zapomnieliśmy już, że jest „neosędzią” nieprawnie wybranym przez pisowski Sejm do tej roli. Rządząca do 2015 roku Platforma w koalicji z PSL-em złamała prawo, wybierając w tymże roku prócz trzech sędziów TK, którym właśnie kończyła się kadencja, także dwu „na zapas”, aby „platformiany” skład zablokował poczynania prącego do zwycięstwa PiS-u. Jeszcze bardziej zgrzeszył przeciw prawu prezydent Duda, nie zaprzysięgając prawidłowo wybranych, i sam PiS, wybierając „neosędziów” na podstawie uchwały sejmowej. Więc niech nikt nie twierdzi, że teraz nie można ich usunąć podobną uchwałą niewymagającą zgody prezydenta.

Podobnie obecna Krajowa Rada Sądownictwa, jako rzekomo niezależna od władzy wykonawczej instytucja rekomendująca prezydentowi osoby do mianowania na sędziowskie urzędy, jest jedynym przypadkiem w Unii Europejskiej, kiedy można takie decydujące dla ustroju prawnego gremium powołać zwykłą większością sejmową (nawet jednego, dokupionego głosu), w przeciwieństwie do innych państw, gdzie wymagana jest większość kwalifikowana wymuszająca kompromis stron. Osoby, które ignorują ten kompromitujący fakt, powołując się tylko ma nienaruszalność kadencji, świadomie kłamią albo liczą na naszą krótką pamięć.

Nie inaczej ma się spór o stanowisko prokuratora krajowego, który przedtem podlegał prokuratorowi generalnemu, czyli ministrowi sprawiedliwości. Tuż przed przegraną w ostatnich wyborach PiS – korzystając z przewagi sejmowej i przychylności prezydenta – tak zablokowało prawnie to stanowisko, by uczynić je niezależnym od ministra. Może – mając na względzie spokój społeczny i dobro wspólne – w myśl zasady „dura lex, sed lex” trzeba przecierpieć okres obowiązywania prawa ustanowionego w interesie jednej partii? Ale nie wolno udawać, że tak było zawsze, przemilczać, że dopiero przed paroma miesiącami została zablokowana enklawa dawnej władzy na czele prokuratury. Tylko idiota o krótkiej pamięci przyjmie to za dobrą monetę i na takich idiotów w roli publiczności liczą krętacze po obu stronach.

Tak nasz polski spór porzuca ideę dobra wspólnego, o którą trzeba się spierać, na rzecz wydzierania sobie przysłowiowego „postawu sukna” w imię interesów takiej czy innej partii lub grupki. Bardzo przykre, że szczególnie jest do tego skora partia powołująca się co chwila na wiarę, tradycję i Kościół, a przecież jego nauka społeczna i przykurzone już encykliki Jana Pawła II uparcie przypominają o tej wartości. Nic dziwnego, że jest to zabójcze dla demokracji.

Sprawy idą w tym kierunku nie tylko u nas. W USA w walce Donalda Trumpa o ponowny wybór nie liczy się już dobro kraju, lecz nostalgiczne rozzłoszczenie ludzi uważających się za pokrzywdzonych i pominiętych, liczą się trafiające do nich chwytliwe hasła bez pokrycia. W Europie Zachodniej również coraz silniejsze są partie i ruchy społeczne kierujące się nostalgią, upatrujące całego zła w napływie emigrantów albo w unijnej biurokracji. Polityka nie przypomina już dziś agory, tylko stadion wypełniony tłumem kiboli. Jakże w takim miejscu opowiadać staroświeckie frazesy o „wspólnym dobru”? W czasach kiedy było ono traktowane poważnie, okazywało się tożsame ze wspólną nadzieją; dziś wspólna jest tylko złość.

Marsz prostytutek w obronie cnoty

Doskonałym przypadkiem porzucenia i podeptania dobra wspólnego jest obecny spór o media publiczne, a przede wszystkim o telewizję. Spór głupi i daremny, bo panowanie nad telewizją nie zapewnia wyborczego zwycięstwa, czego najlepszym przykładem są ostatnie wybory, podobnie jak wiele przykładów wcześniejszych. Ale spór pobudzający namiętności, bo wciąż pokutuje postkomunistyczne przekonanie, że „kto ma kamerę, ten ma władzę”, no i oczywiście szklany ekran obecny jest w każdym domu niby „wielki brat” z proroczej wizji Orwella.

Tak, ma rację mec. Dariusz Lasocki: przejęcie telewizji przez ministra Sienkiewicza było operacją siłową, podobnie jak wspomniane przezeń przejęcia w Moskwie, w Harare, Kabulu, Libreville i Niamey. Owszem, pominął on zapisy prawne o prerogatywach zabetonowanych przez PiS organów, takich jak Rada Mediów Narodowych czy KRRiT. Ale trzeba liczyć tylko na krótką pamięć idiotów żyjących jedynie migotliwą teraźniejszością, aby twierdzić, że tak było zawsze, że taki jest nienaruszalny porządek moralny i konstytucyjny. Zapomnieć o tym, że już w latach 2015/2016 zaraz po uzyskaniu władzy – wykorzystując ówczesną większość sejmową i uległego prezydenta – PiS ustanowił sprzyjające sobie władze publicznego radia i telewizji, stopniowo przekształcając te media w swoje tuby propagandowe.

Czy dobro wspólne da się pogodzić z zawłaszczeniem rzekomo publicznych mediów przez jedną tylko partię, ale nadal finansowanych z podatków wszystkich obywateli? Mielibyśmy czekać, aż upłynie sześcioletnia kadencja RMN, tolerując szczekaczkę przekraczającą zajadłością nawet komunistyczne normy, i to jeszcze przez nas sowicie opłacaną? Dlatego protest wyrzuconych z pracy, ale przedtem opłacanych milionowo „gwiazd” dawnej telewizji nazwałem w jednym z moich wtorkowych felietonów w „Rzeczpospolitej” marszem prostytutek w obronie cnoty, co uważam za dość łagodne i w miarę eleganckie.

Do tego owa telewizja prowadziła spór pojmowany jako wyrywanie sobie owego „postawu sukna”. Gdyby był to spór o dobro wspólne, tylko inaczej pojmowane przez obie strony, możliwe byłyby inne, mniej bulwersujące rozwiązania. Także reset konstytucyjny, o którym się ostatnio mówi, ale do którego na pewno nie dojdzie, bo obie kibolskie drużyny zbyt mocno okopały się – każda na swoich szańcach i każda twierdzi, że broni demokracji, tylko musi ona wyglądać „po naszemu”. Tymczasem demokracja – jakkolwiek byśmy ją rozumieli – już dawno została podeptana, podobnie jak dobro wspólne.

Kibola nie interesują argumenty, a filozofia sportu jest dlań za trudna. Kierują nim emocje i ślepa wierność drużynie. Podobnie jest w naszych sporach politycznych, najłatwiej jest przyznać rację jednym, a drugich uznać za wcielenie zła. Bezrozumny spór nieliczący się z dobrem wspólnym deprawuje obie strony, nie tylko tę, która – broniąc starego porządku – liczy na krótką pamięć i rozbuchane emocje popierających ją idiotów. Ci, którym sukces przynosi prawnicza „jazda po bandzie”, rosną w przekonaniu o własnej nieomylności i przy następnej okazji wybiorą jeszcze bardziej drastyczne skróty. Na pięść odpowiada się pięścią.

Jeśli w przyszłości dojdzie do zmiany politycznej, górę weźmie odwet, tak jak w kibolskiej „ustawce”. Pierwsze przykłady można znaleźć w dziejach ostatnich lat. Przyszłość zapewne kryje brutalne i jeszcze bardziej godne pożałowania wydarzenia.

Czytaj więcej

Młodzi fascynują, starzy decydują

Nadzieja umiera ostatnia

Jest źle, ale nadzieja jeszcze nie umarła. Jest wciąż niewielkie pole, na którym pojęcie dobra wspólnego w polityce może się odrodzić. To służba cywilna, w dzisiejszej Polsce istniejąca tylko na papierze, bo chyba nawet zapomnieliśmy o próbach jej zbudowania. Po upadku PRL-u jej odbudowę zainicjował rząd Włodzimierza Cimoszewicza ustawą z 1996 roku, utrwalił rząd Jerzego Buzka dwa lata później. Istnieje ona i funkcjonuje od wielu dziesięcioleci w głównych państwach Zachodu w postaci korpusu fachowych i apolitycznych urzędników, którzy niezmiennie tworzą administrację publiczną niezależnie od wyniku wyborów. Zmieniają się ministrowie i ich gabinety polityczne, urzędnicy zostają.

Tylko w USA istnieją jeszcze relikty XIX-wiecznego systemu „łupów”, który pozwalał każdorazowym zwycięzcom wyrzucać poprzedników – od dyrektora do sprzątaczki – zastępując ich swoimi mianowańcami. Taki też bałagan panuje u nas, mimo że formalnie służba ta jeszcze istnieje. Rząd Jerzego Buzka był bowiem ostatnim, który ją szanował. Kolejne rządy – począwszy od kierowanego przez Leszka Millera – tylko psuły i ograniczały. Wygodniej jest bowiem mianować, gdzie trzeba, posłusznych satelitów niż niezależnych fachowców.

Po wyborczym zwycięstwie w 2007 roku oczekiwano, że rząd Donalda Tuska przystąpi do odbudowy, ale (zapewne z tego samego powodu) nie kiwnął w tej sprawie palcem. Nic więc dziwnego, że przez dwie kadencje PiS-u rozwalono do reszty te ruiny, które jeszcze pozostały.

Przed ostatnimi wyborami ówczesna opozycja demokratyczna mówiła o odbudowie służby cywilnej, ale po wyborach zapadła cisza. Nie jest to na pewno pierwsza potrzeba nowego rządu, lecz proces odbudowy będzie długotrwały i żmudny, jedną ustawą jej się nie przywróci. Ale jest niezbędny, o ile pojęcie dobra wspólnego i służby publicznej ma jeszcze istnieć. Może starczy nam sił i mądrości – tyle, co Amerykanom w przedostatnim dziesięcioleciu XIX wieku – by porzucić dewastujący życie publiczne system łupów? Może rząd mieniący się demokratycznym znajdzie w sobie dość wielkoduszności, aby samemu – w imię dobra wspólnego – ograniczyć własną swobodę działania w imię tego, co wspólne? Nie jestem wcale tego pewien.

Wyznaczyłem sobie tylko pewną granicę: jeśli do końca pierwszego roku rządów obecnej koalicji, czyli do połowy grudnia bieżącego roku, nic nie wydarzy się w tej sprawie, to znaczy, że nadzieja okazała się daremną.

Gwałtu, co się dzieje! „Rozmach ataku na praworządność jest niespotykany” – napisał Jan Rokita już w tytule swego tekstu (13 stycznia 2024 r.) w internetowym tygodniku „Wszystko co najważniejsze”. A to przecież były poseł i przewodniczący klubu parlamentarnego PO, dziś publicysta i wykładowca akademicki, a pismo skupia poważnych i utytułowanych autorów. Według niego poczynania rządzącej koalicji – tak w dziedzinie mediów publicznych, jak wymiaru sprawiedliwości – zasługują na ostrą naganę w przeciwieństwie do PiS, „które rządząc przez osiem lat trzymało się dość rygorystycznie procedur ustrojowych z konstytucji”. Rokita pisał dalej, że „coś podobnego nie przydarzyło się nikomu” – ani sądom III Rzeszy w czasie denazyfikacji, ani tym w ZSRS czy państwach bloku wschodniego po upadku komunizmu. „Ani w Norymberdze, ani w Hadze, ani w żadnym innym trybunale, nie przyszło nikomu do głowy, aby nazistowskie czy sowieckie sądy uznać za »nie-sądy«, a ich wyroki zbiorczo za nieistniejące”. W konkluzji uznał: „Wszędzie tam, gdzie proceduralna praworządność załamuje się, i to na dodatek – jak obecnie w Polsce – w majestacie politycznego uznania, w jej miejsce musi wkraczać przemoc”.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich