Renesansowe otwarcie ku Europie zastąpił zwrot ku Wschodowi. Nawet w późnym średniowieczu, a cóż dopiero w renesansie, synowie szlachty jeździli na Zachód, poznawali Francuzów, Włochów, Niemców. Dyskutowali z nimi (na ogół po łacinie) jak równi z równymi. W czasach kontrreformacji ich wykształcenie ograniczało się już tylko do konwiktu jezuickiego, a cudzoziemców poznawali dopiero na polach bitew. Orientalizacja ubioru nastąpiła wraz z ograniczeniem wykształcenia.
Tak kultura polskiego baroku stała się zamknięta i nieufna, zaściankowa, przesiąknięta samochwalstwem, niechęcią do filozofii i głębszej wiedzy. Barok był leniwy, a przy tym megalomański: wynosił swojskość, to, co nowe i wymagające wysiłku, uważał za deprawujące miazmaty. Rozdarcie między Scyllą sarmatyzmu a Charybdą cudzoziemszczyzny to dwa oblicza naszego kompleksu niższości.
Na takim gruncie oczywistą była podstawowa zasada wiary potrydenckiej: „wierz, ale nie szperaj”. Kaznodzieja królewski Piotr Skarga, uważany za bezkompromisowego krytyka wad szlacheckiego państwa (jego pomnik stoi na krakowskim Starym Mieście), był nieprzejednanym wrogiem wolnej myśli i tolerancji religijnej, chwalcą absolutyzmu. Dramatyczne otrzeźwienie w drugiej połowie XVIII wieku, w czasach konstytucji majowej – uchwalonej zresztą podstępem przez mniejszość ówczesnej szlachty – przyszło o wiele za późno, stąd rozbiory.
Stopniowy upadek demokracji, a z nią państwa w barokowej Rzeczypospolitej polsko-litewskiej, trwał bez świadomości osuwania się w dół, bez liczenia się z rzeczywistością; więcej, przy rosnącym samozadowoleniu narodu szlacheckiego, który miał się za Sarmatów nie tylko lepszych od innych stanów, ale od innych Europejczyków. Magnat Łukasz Opaliński w połowie XVII wieku tuż przed szwedzkim potopem pisał: „Żyjemy bezpiecznie nie znając gwałtów ani obawy. Nie łupi nas żołnierz, nie gnębi poborca, władca nie uciska ani nie zmusza do ciężarów (…) Zajmujemy się Rzeczpospolitą, gdy nam się podoba”.
W takim samozadowoleniu zrywano sejmy, pławiono się w wolności, którą już dawno pomylono z anarchią. Nie jest ważne, jakim jesteś obywatelem, nieważne, jaka jest władza i czy w ogóle masz na nią wpływ, ważne, że wolno ci wykrzyczeć każde głupstwo, jakie masz na języku, że „jesz, pijesz i popuszczasz pasa”.
Ten najgorszy w naszej historii okres został uświęcony przez polski romantyzm XIX-wieczny, przez kolejne pokolenia i w kolejnych ustrojach wbijany do uczniowskich łbów. To Mickiewicz już w „Pieśni filaretów” uniósł się wysoko ponad grunt realiów, wołając: „mierz siłę na zamiary nie zamiar podług sił!”. Ten sam wieszcz narodowy w III części „Dziadów” nazwał Polskę Chrystusem narodów okrutnie cierpiącym za grzechy wszystkich innych.
Ale najbardziej destrukcyjną rolę odegrał Juliusz Słowacki (nawiasem mówiąc, ulubiony poeta Piłsudskiego) w swoich poematach, a może rapsodach, „Genezis z ducha” i „Król Duch”, które raczej są przydługimi modlitwami („Genesis” taki właśnie nosi podtytuł) przedstawiającymi historię jako pochód duchów buntujących się przeciw Bogu, ale jednocześnie dążących do wielkości i prawdy. „Duch globowy” wciela się w ludzi najwybitniejszych i popycha ich do wielkich czynów, nieraz krwawych i okrutnych. Tu już nasz wieszcz antycypuje filozofię Fryderyka Nietzschego.
Dramat „Samuel Zborowski” napisze później, ale postać tytułowa jest dla niego przykładem takiego wcielenia. Spór reprezentującego państwo kanclerza Jana Zamoyskiego ze Zborowskim nie jest sporem Kreona i Antygony, bo za Samuelem nie stoją żadne racje moralne, tylko dumna, dzika i z niczym się nielicząca samowola. U Słowackiego Zamoyski jest trywialnym racjonalistą, a Zborowski wcieleniem wolności. Król Batory, na wniosek kanclerza każąc ściąć Zborowskiego, ścina polską wolność, ścina Mesjasza. Szlachta polska to „100 tys. Chrystusów na koniach szturmujących Nowe Jeruzalem”. Polskość jest ostatnim i najwyższym stadium ewolucji człowieka, przez co muszą przejść wszystkie narody. Oto nasza misja i nasz sens! Mętny mesjanizm podszyty niepohamowaną pychą.
Zbolały przegranymi powstaniami i cierpieniem narodu polski romantyzm XIX-wieczny wyssał soki z XVII-wiecznego sarmatyzmu, pożywił się nim, uświęcił go. Tak powstała owa „ciemna strona” naszego romantyzmu, o której pisała przenikliwie Maria Janion, choć jej wołanie pozostało daremne. Tak powstał romantyczny, barokowy i mesjański patriotyzm polski, któremu niezbędni są Polacy, ale zupełnie niepotrzebna jest Polska, bo jej przeznaczeniem jest kolejna masakra, a jej rzeczywistością – śmiertelna walka szlachetnych widm jak u Słowackiego. Im w Polsce gorzej, tym lepiej dla „króla Ducha”.
Na swoje nieszczęście Solidarność – już z chwilą swego powstania – odwołała się do tego mitu, umocnionego potem jeszcze w stanie wojennym. Nieliczne głosy rozsądku zagłuszył bogoojczyźniany jazgot.
Jarosław Marek Rymkiewicz nie musiał się wiele wysilać, by w swej książce uświęcić warchoła Zborowskiego jako symbol polskości, miał grunt przygotowany przez Słowackiego. Przecież to nikt inny jak mityczny „suweren”, panoszący się wedle swego widzimisię, gdy tylko wzbierze w nim moc. Dlatego ten sarmacki mit usiłuje teraz uświęcić prawicowa publicystyka polityczna, widząc godne upamiętnienia tradycje nie w okresie, gdy polski republikanizm renesansowy był twórczy i demokratyczny, ale w czasach sarmackich, gdy stał się zamknięty, nietolerancyjny, klerykalny i samochwalczy. Jak pisał jeden z jej dzisiejszych eksponentów: „dorośniemy do roli prawdziwie wielkich Polaków – konfederatów barskich, którzy rozumieli, że walczyć i umierać winniśmy tylko w Okopach Świętej Trójcy”.
Dlatego narodowym zajęciem Polaków jest dziś poszukiwanie nowej Jałty. Nie tylko jesteśmy przekonani, że „jakby przyszło co do czego”, to sojusznicy nam nie pomogą; więcej – szukamy dowodów, że nowa Jałta już nastąpiła w tajemnicy.
Podejrzana wolność
Odpowiedź na odwieczne polskie pytanie „Kiedy będzie lepiej?” brzmi: „Już było!”. Barok bowiem przeplata się w dziejach z renesansem nie tylko w minionych wiekach. Po krótkim wytchnieniu renesansowym, które u nas zaczęło się dopiero w 1989 roku – choć w świecie dużo wcześniej – znowu mamy barok. Kontrreformację nie tylko w Polsce przeciw „postkomunistycznemu lewactwu”, otwartemu soborowemu chrześcijaństwu, a nawet przeciw Solidarności; tej najszlachetniejszej i wiekopomnej z lat 1980–1989. Kontrreformację w świecie przeciw liberalizmowi, przeciw wolnemu, tolerancyjnemu społeczeństwu, zgodnej współpracy między ludźmi i państwami.
Wielu rozumnych niegdyś konserwatystów zdradziło to zobowiązujące miano, dało się omamić blaskowi władzy, zadowoliło ich miejsce w izbie czeladnej populistów; dopiero teraz pojmują, do czego doprowadzili, ale jest już od dawna za późno. Mało kto zachował dziś jeszcze zaufanie do chłodnych, lecz racjonalnych procedur, którymi żywi się liberalna demokracja. Nadeszła znowu era charyzmatycznych wodzów, którzy niezawodnie wskażą wiernym masom kierunek jedynie słusznego marszu.
Ale jest coś jeszcze gorszego: bezduszna polityka skazująca ludzi na cierpienie i poniżenie wynikające tylko z fałszywych idei, które podziela mniejszość, ale, niestety, rządząca. Wspomniana tu już Maria Janion, wielka i przenikliwa analityczka baroku, sarmatyzmu i czerpiącego z nich soki XIX-wiecznego romantyzmu polskiego, pisała niedługo przed śmiercią w liście skierowanym do uczestników Kongresu Kultury w 2016 roku: „Naród, który nie umie istnieć bez cierpienia, musi sam sobie je zadawać. Stąd płyną szokujące sadystyczne fantazje o zmuszaniu kobiet do rodzenia półmartwych dzieci, stąd rycie w grobach ofiar katastrofy lotniczej, zamach na zabytki przyrody, a nawet, proszę się nie zdziwić – uparte kultywowanie energetyki węglowej, zasnuwającej miasta dymem i grożącej nadchodzącą zapaścią cywilizacyjną”. Gloryfikacja i sakralizacja cierpienia jest fundamentem polskiego romantyzmu, a na nim ufundowana jest cała prawie nasza kultura. Chrystus Narodów tylko przez cierpienie spełni swą odkupicielską misję. Cierpiętniczy mesjanizm ma być naszą odtrutką na trud istnienia. Inne narody sięgają wtedy po wytężoną pracę i nowe w niej pomysły, dużo lepiej na tym wychodząc. U nas – jak Mickiewicz w „Panu Tadeuszu” – wolimy z nostalgią wspominać chwalebną przeszłość:
Dopóki wiara kwitła, szanowano prawa,
Była wolność z porządkiem i z dostatkiem sława!
Kiedy „było lepiej”, nie zrobiliśmy nic, albo bardzo niewiele, by zwalczyć uśpionego wtedy chwilowo sarmackiego diabła wypasionego na tak bliskiej polskiej duszy romantycznej mistyce. Teraz jest za późno. Teraz został on wprzęgnięty w rydwan władzy, by pociągnąć nas wszystkich – chcemy, czy nie chcemy – do wybranej przezeń nie tyle ziemi obiecanej, ile ciemnej jaskini przetrwania w złym świecie, jaki nadciąga. W świecie niestabilnym, wobec niepewnych sojuszy i chwiejącej się ekonomii, na przysłowiowym „bożym igrzysku”, gdzie od wieków przewalały się wrogie armie, Polska może przetrwać – wedle niego – tylko jako kraj zamknięty, ciemny, ksenofobiczny, po parafiańsku katolicki, co nie znaczy, że chrześcijański, odporny na wszystko, co płynie z zepsutego otoczenia.
Wolność jest podejrzana, bo nie wiadomo, dokąd nas zaprowadzi. Za to przynajmniej wiadomo, że polskość zawsze zaprowadzi do przeszłości. Dobrze znanej. A barok sprzyja ciemnocie, niestety…
Kto i jak ma go zresztą dziś zwalczać? Przeciw społecznym nastrojom, dominującemu typowi patriotyzmu, przeciw oficjalnie popieranej i nagradzanej historiografii? Trudno będzie z tego wyjść, niezależnie od przyszłych układów politycznych. Przywódcy zdobywają władzę, gdy potrafią wciągnąć mit na swą służbę, uczynić zeń sztandar pociągający zdezorientowane tłumy. Tak się właśnie stało. Ta umiejętność nie świadczy jednak o wielkości, tylko o sprycie. Polityk i jego partia dawno już przeminą, ale mity pozostaną. Może posłużą następnemu szarlatanowi, może powoli zejdą do narodowej rupieciarni. Pozostaje wierzyć, że tak się stanie, lecz wymaga to intelektualnego wysiłku w warunkach mniej sprzyjających niż kiedykolwiek. Pisał o tym proroczo Adam Mickiewicz w „Lirykach lozańskich”:
Ręce za lud walczące sam lud poobcina
Imion miłych ludowi lud pozapomina
Wszystko przejdzie. Po huku, po szumie, po trudzie
Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali ludzie.
Z racji wieku należąc do innej niż dzisiejszy barok epoki, uważam, że istnieje też inna – bo renesansowa – recepta na przetrwanie w świecie złym i niestabilnym. Znaleźć się w twardym jądrze integrującej się Unii Europejskiej, zlać się z nią także politycznie, nie tracąc jednak narodowej świadomości, języka i kultury, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie zamierza ich nas pozbawić. Postawić na solidarność i zwartość tego jądra i samemu być z nim solidarnym.
Może to ryzykowne, ale nie mniej realne niż poprzednia wizja. Jest to jednak droga przeciw dominującej dziś świadomości i miłym polskiej duszy mitom. Dlatego na pytanie o przyszłość mogę odpowiedzieć jak bohater głośnego niegdyś filmu „Seksmisja”: „Ciemność widzę!”.