Nawrót kryzysu europejskiego ducha

Liberalizm nie potrafi uczynić swojego przesłania czytelnym – może wcale go nie posiada. Jest nihilizmem przystrojonym dla niepoznaki w szaty projektu niosącego ludziom wyzwolenie. Wyzwolenie od wszystkiego, a więc prowadzące ku niczemu.

Publikacja: 15.07.2022 10:00

Nawrót kryzysu europejskiego ducha

Foto: MIROSŁAW OWCZAREK

Wiele zjawisk, które zwykliśmy uważać za nowe, miało swoje antecedencje w mniej lub bardziej odległej przeszłości. Choćby głęboki pesymizm Europy, widzącej w sobie kulturę znajdującą się w fazie schyłku, odchodzącą w przeszłość, pozbawioną wigoru. Podobny jak dzisiaj duch zwątpienia przenikał Zachód przed niecałym stuleciem – w latach 20. i 30. XX wieku. Radykalnie konserwatywni krytycy widzieli wówczas w naszej cywilizacji mający się zaraz zawalić gmach – lub wręcz stojącą wciąż jedynie siłą bezwładu stertę gruzów.

Czytaj więcej

W obronie dekadenckiej Europy

Literatura jak sejsmograf

Atmosferę tamtych lat w napisanym w 1940 roku eseju pt. „W brzuchu wieloryba” znakomicie oddał George Orwell. Zwłaszcza w pierwszej ze wspomnianych dekad, w czasach gospodarczego boomu, na ulicach i w kawiarniach zachodnich metropolii roiło się od awanturników i niespełnionych artystów. Wszyscy oni mieli głowy pełne śmiałych planów, uważali się za geniuszy i wyczekiwali niecierpliwie chwili, gdy staną się sławni. Licytowali się na efektowne gesty i egzystencjalny pesymizm.

Znakomitym opisem ówczesnego stanu ducha był zdaniem Orwella „Zwrotnik Raka” Henry’ego Millera. Powieść ta, wydana po raz pierwszy w Paryżu w roku 1934, kończy się fragmentem, w którym bohater „po rozpuście, pijaństwach i idiotycznych wybrykach, zwyczajnie siada na brzegu Sekwany i patrzy na płynącą rzekę, w mistyczny sposób akceptując rzeczy takimi, jakie są. Co jednak akceptuje? Po pierwsze, nie Amerykę, lecz cmentarzysko Europy, gdzie każda grudka ziemi przeszła przez niezliczone ludzkie ciała. Po drugie, nie epokę ekspansji i wolności, ale epokę strachu, tyranii i dyscypliny. Mówić »akceptuję« w dzisiejszych czasach to mówić, że akceptuje się obozy koncentracyjne, policyjne pałki, Hitlera, Stalina, bomby, samoloty, konserwy, karabiny maszynowe, pucze, czystki, slogany, dzienne normy wydajności dla robotników, maski przeciwgazowe, okręty podwodne, szpiegów, prowokatorów, tajne więzienia, aspirynę, kino hollywoodzkie i morderstwa polityczne. Oczywiście nie tylko te rzeczy, ale między innymi te. Taka jest też ostatecznie postawa Henry’ego Millera” – pisał Orwell.

Kulturalny człowiek, dostrzegając rozpad kultury, w której przyszło mu żyć, oscyluje nieustannie między pragnieniem ekscesu a apatią. Raz rzuca się w wir niebezpiecznych przygód, kiedy indziej akceptuje wszystko, co widzi wokoło, przyjmując postawę biernej obojętności. W takiej atmosferze duchowej „zanika poczucie, że coś tworzymy, że się rozwijamy. Metafora nieustannie bujającej się kołyski idzie w zapomnienie, myślimy tylko o nieustannie parzącej się herbacie. Akceptacja cywilizacji w jej obecnym kształcie jest akceptacją rozkładu. Akceptacja nie wymaga już wysiłku, stała się postawą pasywną, a nawet »dekadencką«, jeśli słowo to cokolwiek oznacza”. Równolegle do bierności pojawia się tęsknota za radykalną zmianą. Za historycznym wstrząsem, który będzie czymś naraz wspaniałym i strasznym. Za narzuconym odgórnie porządkiem, który odmieni obecny – niemożliwy do wytrzymania – stan rzeczy.

Dokładnie z tego powodu, jak zauważał Orwell, „związek między pesymizmem a światopoglądem reakcyjnym jest dość oczywisty. Mniej oczywiste jest to, dlaczego najwięksi pisarze lat dwudziestych byli pesymistami. Skąd to poczucie dekadencji, skąd czaszki i kaktusy, skąd tęsknota za utraconą wiarą i cywilizacjami, które nigdy nie nadejdą? Czy aby nie stąd, że ludzie ci tworzyli, paradoksalnie, w wyjątkowo uprzywilejowanej epoce? Tylko w takich czasach może rozkwitać »kosmiczna rozpacz«. Ludzie o pustych żołądkach nie tylko nie rozpaczają nad stanem świata; oni w ogóle się nad nim nie zastanawiają. Lata 1910–1930 były okresem prosperity. Jeśli było się obywatelem jednego z krajów sojuszniczych i nie brało się udziału w walce, można było znieść nawet lata wojny. Lata dwudzieste były złotym okresem dla intelektualistów-rentierów; czasem takiej beztroski, jakiej świat jeszcze nie widział. Wojna się skończyła, nie powstało żadne nowe państwo totalitarne, znikły wszelkie moralne i intelektualne tabu, gotówka płynęła szerokim strumieniem. W modzie było »rozczarowanie«. Każdy kto zarabiał pięćset funtów rocznie, stawał się intelektualistą i zaczynał doskonalić się w trudnej sztuce taedium vitae. Był to czas łatwej rozpaczy, domorosłych Hamletów, tanich biletów powrotnych do kresu nocy”.

Uprzywilejowani intelektualiści, pieszczoszki losu, właśnie dlatego, że żyją w czasach stabilności i dobrobytu, mogą wygłaszać swoje ultrakonserwatywne tyrady przeciw skorumpowanemu światu oraz bylejakości masowych społeczeństw.

Rozpacz jako pokusa

Skąd jednak bierze się odrzucenie całkiem przyzwoitego na pierwszy rzut oka świata? W czym ma swoje źródła? W tym, że rozpacz jest jedną z największych pokus ludzkiego ducha. Wydaje nam się, że każdy normalny człowiek pragnie być szczęśliwy i – o ile to możliwe – unika rozpaczy. W rzeczywistości wcale tak nie jest, a przynajmniej: nie jest tak w każdym przypadku. Nie kto inny, jak sam Immanuel Kant stwierdził kiedyś, że „z pokrzywionego drzewa człowieczeństwa nie da się wyciosać nic prostego”. W rzeczy samej. Nawet pragnienie szczęśliwego życia i unikania rozpaczy nie jest w nas tak proste, jak mogłoby się wydawać.

Dlaczego więc rozpacz może być pokusą? Ponieważ – jak nieraz zdarza nam się sądzić – uszlachetnia nasze życie, przydaje mu powagi, ma w sobie powab tragicznego estetyzmu. Kto rozpacza, budzi szacunek i współczucie. Zapewne spotkała go jakaś niesprawiedliwość, jest ofiarą. Ma więc prawo złorzeczyć na świat. Więcej: może nie brać odpowiedzialności za jego obecny stan, ani za swoje w nim położenie. Może także – z wyżyn swojego cierpienia – ferować moralne wyroki. Nie jest natomiast zobowiązany działać. Rozpacz daje więc człowiekowi prawo do bycia rzeczą, biernym przedmiotem pozbawionym możliwości kształtowania tego, co się dzieje. Jednocześnie, co zakrawa na paradoks, rozpacz gwarantuje mu poczucie bycia absolutnym podmiotem. Utwierdza w przekonaniu o jego moralnej wyższości względem istniejącego świata oraz rządzących nim reguł.

Z symetrycznie podobnych przyczyn szczęście można sobie przedstawić jako coś odpychającego. Można widzieć w nim rodzaj duchowej bezmyślności, która pozwala cieszyć się wszystkim, nie zważając na cudze cierpienie czy dokonującą się niesprawiedliwość. Szczęście zostaje w takiej perspektywie zrównane z radością, jaką daje lekkomyślna zabawa czy zaspokajanie egoistycznych pragnień (nieważne: przyziemnych czy wybujałych). Staje się, na przykład, szczęściem ogłupionych przez rynkową propagandę konsumentów. Tych wiecznych dzieci, chcących tylko bez końca (i bez przerwy) bawić się oraz używać życia.

Człowiek – zwłaszcza, gdy żyje w dobrobycie i bezpieczeństwie – potrzebuje jednak czegoś więcej. Chciałby, aby jego egzystencja miała jakiś wyższy cel. Żeby nie składała się tylko z – przyjemnych bądź nie – chwil, po których wszystkich czeka to samo: „gruda ziemi na głowę i oto koniec na wieki” (Pascal). „Kłopot polegał na tym – zauważał przenikliwie Orwell – że w roku 1930 nie istniała żadna działalność, poza badaniami naukowymi, sztuką i lewicową polityką, w której sens mogłaby uwierzyć osoba myśląca. Odbrązawianie zachodniej cywilizacji osiągnęło wówczas apogeum, panowało powszechne rozczarowanie. Czy można było nadal, jak gdyby nigdy nic, iść przez życie w sposób typowy dla klasy średniej – jako żołnierz, duchowny, makler giełdowy, urzędnik administracji kolonialnej? Które z wartości wyznawanych przez naszych dziadów mogliśmy brać serio? Patriotyzm, religia, imperium, rodzina, świętość małżeństwa, więzy szkolne, narodziny dziecka, jego wychowanie, honor, dyscyplina – każdy przeciętnie wykształcony człowiek mógł w ciągu trzech minut wywrócić je na nice. Co jednak zyskujemy pozbywając się tak elementarnych wartości jak patriotyzm czy religia? Nie pozbywamy się potrzeby posiadania czegoś, w co można uwierzyć”.

Kiedy taki stan ducha utrzymuje się przez dłuższy czas, wahadło ludzkich emocji wychyla się z łatwością ku drugiemu ze wspomnianych wcześniej biegunów. Apatia przechodzi w tęsknotę za wielkim wydarzeniem, choćby miało ono oznaczać dramatyczne konwulsje historii. Ludzie – zwłaszcza intelektualiści – rozpaczliwie poszukują jakiegoś boga, który zażądałby od nich wszystkiego, i któremu wszystko mogliby oddać. „Myślę – komentował Orwell – że nie trzeba szukać dalej powodów, dla których młodzi pisarze lat trzydziestych zwrócili się w stronę partii komunistycznej. Była ona po prostu czymś, w co można uwierzyć. Pisarze znaleźli tam Kościół, wojsko, ortodoksję, dyscyplinę. Znaleźli ojczyznę i – przynajmniej od 1935 roku – Führera. Całe wiernopoddaństwo i przesądy, których intelekt rzekomo się pozbył, mogły wrócić lekko tylko zamaskowane. Patriotyzm, religia, imperializm, chwała wojskowa – wszystko w jednym słowie, Rosja. Ojciec, król, przywódca, bohater, zbawca – wszystko w jednym słowie, Stalin. Bóg-Stalin. Diabeł-Hitler. Niebo-Moskwa. Piekło-Berlin. Wszystko, jak trzeba. Jak widać, fenomen »nawrócenia« angielskich intelektualistów na komunizm nie jest trudny do wyjaśnienia: ideologia ta jest po prostu rodzajem patriotyzmu wykorzenionych”.

Czytaj więcej

Niestabilność, globalizacja i polityka. Czego nas uczy pandemia?

Zamaskowany nihilizm

Zarysowuje się tu sprzeczność, o której często dziś zapominamy: sprzeczność między wolnością a wykorzenieniem. Każdy, kto wyobraża sobie, że człowiek wolny to taki, który jest wyemancypowany od zewnętrznych, ograniczających swobodę jego wyborów wpływów (rodzimej kultury, religii, języka, obyczaju, historii, etc.), popełnia dramatyczny błąd. Wyobraża sobie bowiem wolność jako rodzaj duchowej pustyni, na której nie ma żadnych znaków pomagających jednostce określić, co jest dobre, a co złe; co piękne, a co szpetne; co wartościowe, a co pozbawione wartości. Jednocześnie, wyobraża sobie człowieka jako duchowego tytana, na wpół boską istotę, zdolną istnieć w pełni samodzielnie i suwerennie o wszystkim decydować. To jednak niebezpieczna iluzja. Jesteśmy śmiertelnikami – a więc istotami słabymi, żyjącymi w fundamentalnej niewiedzy. Niewiedzy odnośnie do tego, skąd przychodzimy, kim jesteśmy i do czego zmierzamy. By móc wieść dobre życie, wszyscy potrzebujemy stabilnych punktów orientacyjnych, które pomogą nam znaleźć właściwą drogę. Bez nich wszystko okazuje się tak samo puste i pozbawione znaczenia. Jeżeli bowiem to ja – i tylko ja – mam suwerennie o wszystkim decydować, nic nie jest bardziej trwałe od moich indywidualnych kaprysów. Wszystko spoczywa na fundamencie, o którym wiadomo z góry, że jest doskonale płynny – zależy od woli pojedynczego człowieka.

Tęsknota za porządkiem, absolutnymi wartościami i żelazną dyscypliną rodzi się więc właśnie tam, gdzie najmniej byśmy się jej spodziewali. Pośród ludzi, którzy, jak mogłoby się wydawać, obdarzeni zostali nieznanym w dziejach zakresem wolności. „Prawie wszyscy czołowi pisarze lat trzydziestych – podkreślał Orwell – wywodzili się z wyemancypowanej, choć niezahartowanej życiowo klasy średniej i byli zbyt młodzi, żeby naprawdę pamiętać Wielką Wojnę. Takie rzeczy, jak czystki, tajna policja, więzienie bez procesu itp. są dla nich czymś zbyt odległym, by mogły przerażać. Akceptują totalitaryzm właśnie dlatego, że nie znają niczego poza liberalizmem”.

Jest to, prawdę powiedziawszy, najbardziej dewastująca krytyka liberalizmu, jaką potrafię sobie wyobrazić. Wynika z niej bowiem, że liberalizm nie potrafi uczynić swojego przesłania czytelnym – a może wcale go nie posiada. Jeżeli wyzwalanie człowieka z rozmaitych pęt nie dokonuje się w imię żadnego ideału, jeżeli nie jest wynikiem moralnego wezwania, to okazuje się tylko zaproszeniem do nieograniczonej niczym zabawy. Słowem, jest nihilizmem przystrojonym dla niepoznaki w szaty projektu niosącego ludziom wyzwolenie. Wyzwolenie od wszystkiego, a więc ku niczemu.

Wielu intelektualistów, znudzonych tą nieznośną lekkością wszystkiego i powszechną mieszczańską letniością, wybiera więc polityczny radykalizm. Bez żadnych dodatkowych przyczyn czy subtelnych motywacji. Po prostu dlatego, że jest radykalny i obiecuje nadać naszej lichej, przyziemnej egzystencji rys powagi.

Wtedy i dziś

Współcześnie – inaczej niż w latach 40., gdy Orwell pisał cytowany wyżej esej – tęskne wyczekiwanie za wielkimi wstrząsami historii charakterystyczne jest raczej dla myślicieli prawicowych niż dla lewicy. Podobnie jak niecałe 100 lat temu, dzisiejsza Europa ma jednak fundamentalny problem z ugruntowaniem własnych wartości. Ze znalezieniem punktu oparcia, który byłby naraz wiarygodny i nadawał ludzkiemu życiu sens – tak w jego wymiarze indywidualnym, jak i zbiorowym. Mimo spektakularnych sukcesów naszego kontynentu w innych obszarach, ten właśnie kryzys – kryzys europejskiego ducha – również dziś wydaje się problemem kluczowym. Jak bowiem w swojej napisanej w 1940 roku recenzji „Mein Kampf” Hitlera podkreślał Orwell, „ludzie pragną nie tylko higieny, komfortu, bezpieczeństwa, krótszego dnia pracy, antykoncepcji oraz, ogólnie rzecz biorąc, rozsądku; pragną również, przynajmniej co pewien czas, walki i samopoświęcenia, że nie wspomnę już o werblach, sztandarach i defiladach odbywanych na znak poparcia”.

Na tej właśnie, zaszytej głęboko w ludzkiej duszy potrzebie, budują swój polityczny kapitał wszelkie ideologie radykalne – zarówno lewicowe, jak i prawicowe. Komu wydaje się, że politykę można ograniczyć do spraw przyziemnych – wzrostu gospodarczego, rozbudowy dróg, wysokości podatków, szerokiego wyboru świadczeń socjalnych etc. – ten jest bardzo naiwny. Odpowiedzialna polityka zajmuje się oczywiście również wszystkimi wspomnianymi kwestiami (i wieloma innymi). Nie może jednak całkowicie abstrahować od sfery symbolicznej. Od tej sfery, dzięki której ludzie zyskują poczucie, że ich życie ma jakiś szerszy sens; że coś znaczy. Żadna forma polityczna, która nie wychodzi naprzeciw tej głębokiej, metafizycznej potrzebie człowieka, nie może być trwała.

George Orwell, pisząc swój tekst na początku lat 40., starał się uświadomić tę zależność swoim współczesnym, sięgając po radykalny przykład. „Podczas gdy socjalizm, a nawet – bardziej półgębkiem – kapitalizm, powiedział ludziom: »Ofiarowuję wam dobrą zabawę«, Hitler rzekł im: »Ofiarowuję wam walkę, niebezpieczeństwo i śmierć«, i w rezultacie cały naród rzucił mu się do stóp. Być może, że gdy ludziom wyjdzie to później bokiem, zmienią zdanie, tak jak to było pod koniec ostatniej wojny. Po kilku latach rzezi i głodu slogan: »Najwięcej szczęścia dla największej liczby ludzi« nadal brzmi nieźle, jednak obecnie przewagę zyskuje inny slogan: »Lepszy makabryczny koniec niż makabra bez końca«. Gdy dziś walczymy z człowiekiem, który napisał te słowa, nie wolno nam nie doceniać ich siły emocjonalnej”.

W czasie, gdy za naszą wschodnią granicą tyrański reżim brutalnie napada demokratyczne państwo, duch zwątpienia w zachodnie wartości snuje się po intelektualnych salonach Europy. Wraz z nim żywa jest współcześnie również – i coraz lepiej widoczna – tęsknota za radykalnym wstrząsem, który wszystko odmieni lub (co na jedno wychodzi) za autorytarną władzą, która nad wszystkim zapanuje. Wbrew temu, co lubimy myśleć, ideologie nie wyparowały z naszego świata. Rozkosz kulturowej rozpaczy wciąż jest dla nas – sytych i (przynajmniej chwilowo) bezpiecznych Europejczyków – realnie odczuwalną pokusą.

Czytaj więcej

Świat bez autorytetów jest niemożliwy

Jan Tokarski (1981) jest historykiem idei, redaktorem „Przeglądu Politycznego” i kwartalnika „Kronos”

Wiele zjawisk, które zwykliśmy uważać za nowe, miało swoje antecedencje w mniej lub bardziej odległej przeszłości. Choćby głęboki pesymizm Europy, widzącej w sobie kulturę znajdującą się w fazie schyłku, odchodzącą w przeszłość, pozbawioną wigoru. Podobny jak dzisiaj duch zwątpienia przenikał Zachód przed niecałym stuleciem – w latach 20. i 30. XX wieku. Radykalnie konserwatywni krytycy widzieli wówczas w naszej cywilizacji mający się zaraz zawalić gmach – lub wręcz stojącą wciąż jedynie siłą bezwładu stertę gruzów.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi