Jest taka stara chasydzka przypowieść: „Kiedy przed Baal Shemem postawiono do wykonania trudne zadanie, udał się do pewnego miejsca w lesie, rozniecił ogień i pogrążył się w modlitwie – po czym wypełnił to, co mu zadano. Kiedy pokolenie później Maggid z Meseritz stanął przed tym samym wyzwaniem, udał się w to samo miejsce i powiedział: »Nie możemy już rozpalić ognia, ale możemy zmówić modlitwę«. Podobnie jak poprzednio, to, czego miał dokonać, zostało wypełnione. Kolejne pokolenie później rabbi Mosze Leib musiał wykonać to samo zadanie. Poszedł więc do lasu i rzekł: »Nie możemy już rozpalić ognia, ani nie wiemy, jak należy się modlić. Wiemy jednak, do którego miejsca w lesie należy się udać – i to musi wystarczyć«. Kiedy w następnym pokoleniu przed rabbim Riszinem postawiono to samo zadanie, stwierdził: »Nie możemy rozpalić ognia, nie umiemy się modlić, zapomnieliśmy także, gdzie znajduje się owo miejsce w lesie. Możemy jednak opowiedzieć historię«".
Czego dotyczy ta zagadkowa przypowieść? Odsłania się w niej przed nami dziwna figura: pamięć o tym, co zostało zapomniane. Był jakiś ogień, jakieś słowa modlitwy, jakieś miejsce w lesie. Zapomnieliśmy jednak, jaki był ich ukryty sens; nie wiemy, jak z nich korzystać. Czujemy się przez to nieswojo. Coś, co powinno być dla nas jasne i zrozumiałe – coś bardzo ważnego – już takim nie jest.
Przełożone na język filozofii, doświadczenie to mówi: nić tradycji pękła. Zostaliśmy odcięci od własnych początków. Od tego, na czym, u jej najgłębszych źródeł, zbudowano naszą kulturę. Jak pisała w ubiegłym stuleciu Hannah Arendt, „bez tradycji – która dokonuje wyboru i nazywa, która przekazuje i konserwuje, która wskazuje, gdzie leżą skarby i jaka jest ich wartość – ciągłość czasu nie istnieje, nie ma też – w ludzkich wymiarach mówiąc – przeszłości ani przyszłości, tylko odwieczna przemiana świata i biologiczny cykl żyjących w nim istot". Żadna duchowa siła ani idea nie organizuje już w takich warunkach ludzkiego świata. Niepodważalna jest tylko materia; ostateczną wyrocznią – ziemia, do której wszystko powraca.
Nie tylko Hannah Arendt, przyglądając się cywilizacji europejskiej, matce aspiryny i cyklonu B, miała poczucie, że doszło do jakiegoś niesłychanego regresu. Nie tylko ona uważała, że w samym sercu nowoczesnej Europy znajduje się coś mrocznego, co czasami wśród krzyków i zgiełku, kiedy indziej zaś bezszelestnie, niweczy człowieczeństwo człowieka. Trudno odeprzeć to poczucie, mając w pamięci wydarzenia XX wieku, a nawet rozglądając się po prostu wokoło. A przecież w tezie o zerwaniu nici europejskiej tradycji – w pewnym sensie niewątpliwie prawdziwej – tkwi jakiś paradoks. Tam, gdzie owo zerwanie jest całkowite, nie daje się go bowiem ani zauważyć, ani tym bardziej wypowiedzieć.
„Zerwanie" nici tradycji nie dotyczy więc tego, że zostałem w stopniu absolutnym odcięty od początków kultury, w której się wychowałem i która mnie przenika do samego szpiku. Rzecz raczej w tym, że zostałem od nich jakby odgrodzony murem. Albo – używając innej metafory – że nie mogę do nich powrócić, gdyż między mną a nimi zieje przepaść. Mój własny początek nie jest więc już dla mnie jasny. Nie znając go dobrze, nie mogę wiedzieć, kim jestem. Żaden sens nie jest już prosty ani oczywisty, zrozumiały sam przez się.