Świat bez autorytetów jest niemożliwy

Powrót do monolitycznego społeczeństwa powszechnie uznawanych autorytetów i absolutnie niewzruszonych wartości to złudzenie równie upiorne, jak marzenie o świecie wolnym od wszelkich autorytetów. Nic takiego nie jest możliwe.

Publikacja: 24.12.2020 07:00

Świat bez autorytetów jest niemożliwy

Foto: Mirosław Owczarek

Jest taka stara chasydzka przypowieść: „Kiedy przed Baal Shemem postawiono do wykonania trudne zadanie, udał się do pewnego miejsca w lesie, rozniecił ogień i pogrążył się w modlitwie – po czym wypełnił to, co mu zadano. Kiedy pokolenie później Maggid z Meseritz stanął przed tym samym wyzwaniem, udał się w to samo miejsce i powiedział: »Nie możemy już rozpalić ognia, ale możemy zmówić modlitwę«. Podobnie jak poprzednio, to, czego miał dokonać, zostało wypełnione. Kolejne pokolenie później rabbi Mosze Leib musiał wykonać to samo zadanie. Poszedł więc do lasu i rzekł: »Nie możemy już rozpalić ognia, ani nie wiemy, jak należy się modlić. Wiemy jednak, do którego miejsca w lesie należy się udać – i to musi wystarczyć«. Kiedy w następnym pokoleniu przed rabbim Riszinem postawiono to samo zadanie, stwierdził: »Nie możemy rozpalić ognia, nie umiemy się modlić, zapomnieliśmy także, gdzie znajduje się owo miejsce w lesie. Możemy jednak opowiedzieć historię«".

Czego dotyczy ta zagadkowa przypowieść? Odsłania się w niej przed nami dziwna figura: pamięć o tym, co zostało zapomniane. Był jakiś ogień, jakieś słowa modlitwy, jakieś miejsce w lesie. Zapomnieliśmy jednak, jaki był ich ukryty sens; nie wiemy, jak z nich korzystać. Czujemy się przez to nieswojo. Coś, co powinno być dla nas jasne i zrozumiałe – coś bardzo ważnego – już takim nie jest.

Przełożone na język filozofii, doświadczenie to mówi: nić tradycji pękła. Zostaliśmy odcięci od własnych początków. Od tego, na czym, u jej najgłębszych źródeł, zbudowano naszą kulturę. Jak pisała w ubiegłym stuleciu Hannah Arendt, „bez tradycji – która dokonuje wyboru i nazywa, która przekazuje i konserwuje, która wskazuje, gdzie leżą skarby i jaka jest ich wartość – ciągłość czasu nie istnieje, nie ma też – w ludzkich wymiarach mówiąc – przeszłości ani przyszłości, tylko odwieczna przemiana świata i biologiczny cykl żyjących w nim istot". Żadna duchowa siła ani idea nie organizuje już w takich warunkach ludzkiego świata. Niepodważalna jest tylko materia; ostateczną wyrocznią – ziemia, do której wszystko powraca.

Nie tylko Hannah Arendt, przyglądając się cywilizacji europejskiej, matce aspiryny i cyklonu B, miała poczucie, że doszło do jakiegoś niesłychanego regresu. Nie tylko ona uważała, że w samym sercu nowoczesnej Europy znajduje się coś mrocznego, co czasami wśród krzyków i zgiełku, kiedy indziej zaś bezszelestnie, niweczy człowieczeństwo człowieka. Trudno odeprzeć to poczucie, mając w pamięci wydarzenia XX wieku, a nawet rozglądając się po prostu wokoło. A przecież w tezie o zerwaniu nici europejskiej tradycji – w pewnym sensie niewątpliwie prawdziwej – tkwi jakiś paradoks. Tam, gdzie owo zerwanie jest całkowite, nie daje się go bowiem ani zauważyć, ani tym bardziej wypowiedzieć.

„Zerwanie" nici tradycji nie dotyczy więc tego, że zostałem w stopniu absolutnym odcięty od początków kultury, w której się wychowałem i która mnie przenika do samego szpiku. Rzecz raczej w tym, że zostałem od nich jakby odgrodzony murem. Albo – używając innej metafory – że nie mogę do nich powrócić, gdyż między mną a nimi zieje przepaść. Mój własny początek nie jest więc już dla mnie jasny. Nie znając go dobrze, nie mogę wiedzieć, kim jestem. Żaden sens nie jest już prosty ani oczywisty, zrozumiały sam przez się.

Czym był autorytet?

Słowem kluczem do tej przedziwnej zagadki jest pojęcie „autorytetu". Niestety, i ono uległo zaciemnieniu, nadużywane zakrzepło w banał. Z jednej strony słyszymy wciąż, że „brak nam dziś prawdziwych autorytetów". Z drugiej – że trzeba przyglądać się im krytycznie, a nawet podejrzliwie, bo zagrażają naszej indywidualnej wolności. Na naszych oczach, wskutek rażących zaniedbań moralnych, upadają powszechnie uznawane dotychczas autorytety, inne trzęsą się w posadach. Księża wykorzystujący seksualnie nieletnich i tuszujący te przypadki hierarchowie Kościoła; przebrani incognito funkcjonariusze służb pałujący demonstrantów – oto przypadki nadużywania posiadanej władzy, która prostą drogą prowadzi do erozji autorytetu.

Związek obu tych pojęć wydaje się ścisły, ale nie sposób ich ze sobą utożsamić. Autorytet to władza bez domieszki przemocy. Jest to zatem jedyna władza polityczna w najwłaściwszym sensie słowa. Widać to szczególnie wyraźnie, gdy porównamy autorytet z prawem. Autorytet nie rozkazuje, ale wskazuje. Ten, kto go posiada, zaświadcza swoim postępowaniem o prawdzie tego, co głosi. Słowa muszą zostać potwierdzone zgodnym z nimi życiem. Bez tego nie ma autorytetu.

Tymczasem prawo to rozkaz. Prawo nie uznaje dyskusji, ale stwierdza po prostu, co wolno, a czego nie. Nie ma o czym z nim lub jego przedstawicielami rozmawiać. Możemy tylko postąpić legalnie lub nielegalnie (co nie odpowiada różnicy sprawiedliwie czy niesprawiedliwie). Wybierając tę drugą możliwość, narażamy się na jakąś formę represji; choćby karę finansową albo uwięzienie. Za prawem kroczy więc zawsze cień możliwej przemocy. Nie potrafiąc wymusić na wszystkich posłuszeństwa, staje się ono szybko własną parodią. Okazuje się warte tylko tyle, ile papier, na którym je spisano – czyli nic. Nie znaczy to, oczywiście, że prawo jest tożsame z siłą, a jedynie, że nawet w państwach, które słusznie nazywamy praworządnymi, skuteczne działanie prawa pozostaje niewyobrażalne bez istnienia stojących na jego straży organów represji, takich jak policja. Prawdziwe wydaje się natomiast proste równanie: tam, gdzie upada autorytet, rośnie naga siła.

Podobnie jak prawo, autorytet zabiera głos w kwestii tego, jak należy postępować, a jak nie; jakie życie uznać można za dobre, a jakie za złe. Nie odwołuje się jednak – ani pośrednio, ani bezpośrednio – do żadnych gróźb. Niczego również nie perswaduje. Wyraża po prostu swoje stanowisko donośnym i zdecydowanym głosem. Jeżeli go nie posłuchamy, nie spotkają nas za to żadne represje. Co najwyżej sami sprowadzimy na siebie nieszczęście, przed którym autorytet nas przestrzegał.

Czy warto słuchać tych ostrzeżeń? Warto, bo autorytetem z definicji może być tylko ktoś, kto wie więcej niż my, kto lepiej poznał świat, kto dokładniej go rozumie. Autorytet jest z natury rzeczy nieegalitarny, podważa powszechną równość wszystkich. Ustanawia rodzaj nieformalnej nierówności, w której ten, kto wie, jak dobrze żyć, może być przewodnikiem dla tych, którzy tego jeszcze nie wiedzą. Wskazuje, innymi słowy, pewne punkty orientacyjne, daje twardy grunt pod nogami. „Autorytet – pisała wspomniana już Arendt – daje światu trwałość i stabilność, których ludzie potrzebują właśnie dlatego, że są istotami śmiertelnymi, najbardziej niestałymi i kruchymi ze wszystkich. Zanik autorytetu jest równoznaczny ze zrujnowaniem podstaw owego świata, który od tej pory zaczyna dryfować, zmieniać się i przeobrażać z jednej postaci w drugą z coraz większą gwałtownością, tak jakby nasze życie polegało na zmaganiu się z jakimś Proteuszowym uniwersum, gdzie wszystko może w każdej chwili stać się czymś innym".

Bez autorytetu ludzki świat jest niczym statek bez kotwicy. Zostaje wydany na pastwę nieogarnionego żywiołu przemian, który pochłonie wszystko, co stałe. Czy nie taka właśnie jest nasza kondycja? I czy nie wynika z tego, że w samą potrzebę autorytetu wpisany jest pewien mroczny element natury człowieka? Skoro potrzebujemy niewzruszonych punktów orientacyjnych, chętnie zawierzymy tym, którzy twierdzą, że je nam oferują. Pozbyć się egzystencjalnego niepokoju, złożyć w czyichś rękach wszystkie nasze najgłębsze potrzeby – to wciąż jedna z najmocniejszych, a przy tym najskrzętniej ukrywanych ludzkich motywacji. Erich Fromm, przypatrując się dziejom XX-wiecznych ideologii, nazwał to zjawisko „ucieczką od wolności". Nie mamy powodów, by przypuszczać, że siła tej motywacji zmniejszyła się w naszym, coraz bardziej niespokojnym stuleciu.

Bliźniacze podobieństwo skrajności

Od początku europejskiej nowoczesności ludzie dzielą się na dwie grupy. Jednych ekscytuje wielka morska wyprawa, w którą jako cywilizacja wyruszyliśmy. Drudzy tęsknią za stałym lądem. A mówiąc mniej metaforycznie: jedni, ci postępowo nastawieni, wierzą, że prędzej czy później dopłyniemy do Ziemi Obiecanej. Są przekonani, że człowiek może osiągnąć doskonałość dopiero w przyszłości – a przynajmniej, że będzie ona coraz lepsza. Drudzy, nazwijmy ich umownie konserwatystami, są przeciwnego zdania. Najdoskonalszy był ich zdaniem początek: najdalsza dająca się wyobrazić przeszłość. Świat pozostaje w ich ocenie ludzki jedynie tak długo, jak długo słychać w nim echa dochodzącego od mitycznego początku głosu. Gdy ten ucichnie, człowiek utraci siebie.

Trudno o bardziej jaskrawy kontrast. Zauważmy jednak pewne frapujące podobieństwa. Konserwatysta, który nie wierzy w autorytet, jest jak postępowiec, który nie wierzy w utopię. A co można zrobić, żyjąc w świecie, który wypadł z kolein? Nie ma w nim już czego konserwować – to oczywiste. Można, co najwyżej, spróbować odwrócić bieg wydarzeń, cofnąć wskazówki historycznego zegara. Jeżeli rewolucja dokonała zerwania nici tradycji, oznacza to, że kontrrewolucja musi ją na powrót zawiązać. Autorytet da się stworzyć na nowo; odbudować ze zgliszczy. Pisała Arendt: „Jestem (...) całkowicie pewna, że gdybyśmy poszli za wskazówkami konserwatystów (...), to bez większego trudu potrafilibyśmy stworzyć takie substytuty. Stosując przemoc, udawalibyśmy, że odbudowujemy autorytet władzy, a odkrywając na nowo funkcjonalną użyteczność religii, powołalibyśmy religię zastępczą – tak jakby nasza cywilizacja nie była już wystarczająco zaśmiecona wszelkiego rodzaju namiastkami i niedorzecznościami".

Skoro świat stanął na głowie, trzeba nim wstrząsnąć raz jeszcze, by wszystko wróciło na swoje miejsce. Skoro tradycyjne autorytety nie bronią się same, trzeba je wesprzeć par excellence nowoczesną inżynierią społeczną. Tradycjonalizm staje się ideologią władzy, a w konsekwencji również pałką na politycznych oponentów, zgodnie z podejściem „kto nie jest z nami, ten szerzy nihilizm". Tak oto konserwatysta, który uznaje, że tradycja umarła, staje się rewolucjonistą á rebours.

Między wspomnianymi skrajnościami jest też i druga, nie mniej wymowna zbieżność. Otóż zwolennicy postępu są równie zależni od autorytetu jak jego oficjalni obrońcy. Kierunek dziejowych przemian wyznaczają przecież zawsze ci, którzy kroczą w ich awangardzie. To oni wiedzą lepiej nie tylko, jak być powinno, ale również – jak ów pożądany stan rzeczy zaprowadzić. Postępowiec może więc ufać swoim idolom równie ślepo jak tradycjonalista, któremu zarzuca ciasny dogmatyzm. Zamiast Bogu czy przodkom wierzył będzie oświeconym filozofom, kierownictwu partii albo naukowcom. Od autorytetu nie ma więc ucieczki. Nawet rewolucja potrzebuje proroków.

Nieodzowność polityki

Żaden prawdziwy początek nie może do końca przeminąć. Prawdziwy, czyli jaki? Taki, który odpowiada najgłębszym ludzkim pragnieniom, którejś z naszych najbardziej fundamentalnych potrzeb. To z nich utkana jest natura człowieka. Problem polega na tym, że owe najbardziej podstawowe potrzeby nie dają się ze sobą uzgodnić. Nie tworzą harmonijnego porządku, ale wchodzą ze sobą nieuchronnie w spór. Dlatego czymś nieodzownym jest dla człowieka polityka. Dlatego z natury, a nie przypadkowo, jest on zwierzęciem politycznym.

Czy nowoczesna demokracja odpowiada na wszystkie najbardziej podstawowe potrzeby ludzkiej kondycji? Czy potrafi ugruntować samą siebie? Czy wychodząc naprzeciw pragnieniu równej godności wszystkich, potrafi również odpowiedzieć na przeciwną, wertykalną potrzebę? Potrzebę jasnego zdefiniowania tego, co „wysokie" i „niskie", co warte wysiłku, a co bezwartościowe. Krótko: jak odnosi się do autorytetów?

Już Alexis de Tocqueville, nie będąc bynajmniej wrogiem demokracji, przestrzegał, że grozi jej zamknięcie człowieka w ciasnym indywidualizmie, w klatce prywatności, którą uznawać się będzie za nową postać wolności. To chyba faktycznie kluczowe złudzenie naszej epoki: przekonanie, że do szczęścia nie potrzebuję nikogo. A więc, że sam mogę być suwerennym autorem mojej pomyślności. Od nikogo poza mną ona nie zależy. A to oznacza również, że tylko siebie mogę obarczać winą za swoje ewentualne poczucie niespełnienia. Nie potrzebuję więc autorytetów, by rozsądnie wybierać drogę przez życie. Przeciwnie, ich obecność zagraża właśnie mojej swobodzie wyboru. A co zrobić, kiedy mimo swej suwerenności czuję się zagubiony? Lukę po autorytecie zastępuje coaching, późnonowoczesny przemysł profesjonalnego doradztwa; a w wersji hard: wszelkie ideologie, które jasno określają wroga winnego wszelkim niedoskonałościom świata.

W efekcie, żyjąc w nowoczesnym społeczeństwie demokratycznym, znajdujemy się w sytuacji, w której żaden początek nie może mieć władzy nad naszymi wyborami. To – jednocześnie – fundament naszej indywidualnej wolności i najpoważniejsze dla niej zagrożenie. Wydaje się, że wolność niezakotwiczona, niewsparta na żadnym zewnętrznym autorytecie, mająca swoje źródło jedynie w woli pojedynczego człowieka, wydaje się ideą ponad miarę skończonej i głęboko niedoskonałej istoty, jaką jest człowiek. W praktyce, zastosowana na masową skalę, przemieni się w banalną swobodę, w pozbawione hamulców używanie życia.

W tego rodzaju obawach jest wiele racji. Często używa się ich jednak jako ideologicznego straszaka, sugerując, że od wolności lepiej uciec, niż zmagać się z jej dolegliwościami. Marzenie o kulturze wolnej od dylematów i wątpliwości to przecież również marzenie o czymś w rodzaju duchowej monolityczności, która nieprzypadkowo nasuwa skojarzenia z tyranią. Jednomyślność między ludźmi nigdy nie bywa spontaniczna, zawsze jest wynikiem stosowania przymusu. Również o społeczeństwie, które posiada tylko jeden, wspólny wszystkim, niekwestionowany autorytet, a nie wielość wchodzących ze sobą czasami w spór autorytetów, trudno powiedzieć, by było wolne.

Wolność okazuje się więc nieuchronnie problematyczna. Na właściwe dla niej bolączki nie ma prostego lekarstwa. Trudno powiedzieć, kiedy upadek starych autorytetów służy jej sprawie, a kiedy niesie w sobie więcej zagrożeń – wszystko zależy od konkretnych okoliczności miejsca i czasu. Również sam ich kryzys nie musi być niczym złym, przeciwnie: często stanowi niezbędny warunek odrodzenia. Pewne wydaje się tylko to, że powrót do monolitycznego społeczeństwa powszechnie uznawanych autorytetów i absolutnie niewzruszonych wartości (tzn. takich, które nie mogą być przedmiotem publicznej debaty czy krytyki) to złudzenie równie upiorne, jak marzenie o świecie wolnym od wszelkich autorytetów. Nic takiego zwyczajnie nie jest możliwe. Wszelkie działania zmierzające w stronę uzyskania tak rozumianej jedności nie mogą być niczym innym jak nowoczesnymi ideologiami, przystrojonymi dla niepozoru w szaty rzeczy dawnych i zacnych.

Co nam więc pozostaje? Nie potrafimy już rozpalić ognia ani zmówić modlitwy, ani nawet odnaleźć owego mitycznego miejsca w lesie. Możemy jednak opowiedzieć o tym historię. W niej echa zapomnianych początków mogą wybrzmiewać bez końca. Dopóki o nią pytamy, nić tradycji nie została zerwana ostatecznie. 

Jan Tokarski (ur. 1981 r.) – filozof, eseista. Jego ostatnia książka to „Moment Tukidydesa" (Warszawa 2019)

Jest taka stara chasydzka przypowieść: „Kiedy przed Baal Shemem postawiono do wykonania trudne zadanie, udał się do pewnego miejsca w lesie, rozniecił ogień i pogrążył się w modlitwie – po czym wypełnił to, co mu zadano. Kiedy pokolenie później Maggid z Meseritz stanął przed tym samym wyzwaniem, udał się w to samo miejsce i powiedział: »Nie możemy już rozpalić ognia, ale możemy zmówić modlitwę«. Podobnie jak poprzednio, to, czego miał dokonać, zostało wypełnione. Kolejne pokolenie później rabbi Mosze Leib musiał wykonać to samo zadanie. Poszedł więc do lasu i rzekł: »Nie możemy już rozpalić ognia, ani nie wiemy, jak należy się modlić. Wiemy jednak, do którego miejsca w lesie należy się udać – i to musi wystarczyć«. Kiedy w następnym pokoleniu przed rabbim Riszinem postawiono to samo zadanie, stwierdził: »Nie możemy rozpalić ognia, nie umiemy się modlić, zapomnieliśmy także, gdzie znajduje się owo miejsce w lesie. Możemy jednak opowiedzieć historię«".

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS