Iza Klementowska. Reportaże o starości

Nie lubię zmian. Lubię to, co polubiłem za młodu, z czym wiążą się najwspanialsze wspomnienia mojego życia i co nigdy mnie nie rozczarowało. Po co mnie na starość poznawać coś nowego, skoro stare jest idealne?

Publikacja: 16.09.2022 17:00

Iza Klementowska. Reportaże o starości

Foto: SIMONA PILOLLA 2/SHUTTERSTOCK

Jacek L., siedemdziesiąt dwa lata

Od zawsze i na zawsze żagle. Zaczynałem jako mały chłopiec na Mazurach i mam nadzieję umrzeć na pokładzie jachtu albo przynajmniej maleńkiej łodzi. Moja żona śmieje się, że przynajmniej wie, z kim ją zdradzam. Nie musi wynajmować prywatnego detektywa, żeby wiedzieć, gdzie spędzam wolne chwile. Ona trochę marudzi, że przez łódki nie jeździmy nigdzie indziej, ale kiedy trzeba się pakować na żagle, to jest pierwsza. Bo na jachcie to faceci zasuwają, a kobiety co najwyżej przyrządzają posiłki. I tyle męki. Nawet sprzątać nie muszą, bo trzeba robić to fachowo. Ja zresztą uwielbiam pucować łódki, bo wydaje mi się, że jest wtedy moja. Niestety, nie stać mnie na własną.

Jachty w Chorwacji odkrył mój znajomy z Trójmiasta. U nas pogoda nie zawsze jest na tyle dobra, żeby sobie spokojnie pożeglować, a ja też nie jestem zwolennikiem szaleńczej walki z falami. Poza tym chciałoby się już zacząć ogrzewać stare kości, a na polskim morzu można się co najwyżej nabawić reumatyzmu. Bo nawet jeśli za dnia słońce pali, to nocą ciągnie po plecach i rano człowiek jest tak połamany, że nic nie może zrobić i każde schylenie się czy podciągnięcie żagla sprawia ból. Bo to już niestety nie te lata. Ale póki człek jako tako sprawny, trzeba korzystać z tego, co oferują.

Znajomy, mój równolatek, trzy lata temu kupił sobie pierwszego laptopa w życiu, chociaż zawsze odgrażał się, że nigdy dobrowolnie nie wprowadzi komputera do domu, bo z tego tylko nałogi i strata czasu. Ale wstyd mu było przed kolegami, że nie ma sprzętu w domu, i go w końcu nabył. Na Discovery obejrzał reportaż o chorwackich portach, w których jak grzyby po deszczu po tej ich bałkańskiej wojnie powstają firmy wypożyczające jachty, również zagranicznym turystom. Znajomy wszedł w internet, wklepał w Google: „jachty Chorwacja wynajem”, i aż się zdziwił, ile stron wyskoczyło. Również w języku polskim. Zaczął czytać i czytał tak opisy firm i opinie turystów do samej północy. Zapalił się do pomysłu momentalnie. Następnego dnia dzwoni do mnie już o ósmej rano z propozycją: „Gdybyśmy wynajęli taki jacht w trzy pary, to koszt byłby mniejszy niż w Polsce. Co wy na to?”. No co mogliśmy na to? Pojechaliśmy trzy miesiące później, we wrześniu, żeby nie było już tak gorąco. Zresztą z Chorwacją jest o tyle dobrze, że można pływać o każdej porze roku.

Jeden z nas ma busa, bo ma firmę przewozową. Wpakowaliśmy się w tego busa, miejsca dla każdego było aż nadto. Luksus, nie mordęga, szczególnie dla nóg i kręgosłupa. Z Warszawy do Sukošanu to jednak ponad tysiąc trzysta kilometrów. Ale zmienialiśmy się co kilka godzin i jakoś poszło, jechaliśmy nie więcej niż czternaście godzin. Kręgosłupy bolały, nogi puchły, ale czego oczekiwać po ciele w tym wieku. Za to widok kołyszących się na wodzie jachtów momentalnie wynagrodził nam wszystkie niedogodności. Pierwszą noc przespaliśmy jeszcze w marinie, żeby w miarę dojść do siebie, ale już o poranku następnego dnia: ahoj, przygodo! Z Sukošanu w zatoce Ždrelac do zatoki Telašcica, z niej na wyspy Levrnaka, Piškera i Levsa, na czwarty dzień kurs na wyspę Zlarin, potem do Parku Narodowego Krka, szóstego dnia na wyspę Vrgada i z Vrgady z powrotem do Sukošanu.

Nasz jacht zawsze ciekawie wygląda: trzech facetów siwych jak gołąbki, z brzuszkami i chudymi łydkami, ciągle krążących po pokładzie, a do tego trzy kobiety z zafarbowanymi na przeróżne kolory włosami udające gwiazdy filmowe, opalające się i próbujące wyglądać na chudsze niż w rzeczywistości. Wszyscy nonszalancko ubrani, z przewiązanymi przez różne części ciała bandanami. Nasze żony nie za bardzo lubiły, gdy zbliżaliśmy się do jakiejkolwiek plaży, bo tam opalało się mnóstwo szczupłych i młodych dziewczyn, dlatego udawaliśmy za każdym razem, że ich widok nie robi na nas żadnego wrażenia. Zresztą, która z młodych poleciałaby na takiego staruszka?

Siedem dni żeglowania, siedem dni pływania w ciepłym morzu, siedem dni jedzenia owoców morza – i jestem jak nowo narodzony.

Czytaj więcej

Kaczyński kontra superpaństwo UE. Warto ryzykować polexit?

Teresa B., lat dziewięćdziesiąt.

Całe życie byłam towarzyska, to i znajomych się uzbierało. Wielu już pomarło, nie ma miesiąca, żebym nie dowiadywała się o czyjejś śmierci. Wtedy zapalam w ich intencji świeczki i mówię sobie: „Panie Boże, daj mi pożyć jeszcze trochę. Nie zdążyłam się nażyć”. I jakoś tak z roku na rok udaje mi się uciec przed kostuchą. Mam znajomych i w górach, i nad morzem. Zimą staram się jeździć do Bukowiny Tatrzańskiej, gdzie kolega syna prowadzi mały pensjonat. Ale wtedy głównie siedzę przed kominkiem lub patrzę na góry przez okno. Już rzadko kiedy wychodzę na śnieg. Boję się, że się przewrócę. Tyle co posiedzę na fotelu na balkonie przykryta kocem i na chwilę wystawię kości na słońce. Natomiast latem już nie jest ślisko. Jeżdżę do znajomych, którzy mają duży, jeszcze poniemiecki dom na obrzeżach Sopotu. Mieszkają w nim z córką i jej rodziną. Są ode mnie młodsi o całe sześć lat. Kiedy przyjeżdżam, opiekują się mną dosłownie wszyscy. Czasami aż muszę opędzać się od towarzystwa, bo latem ich dom przypomina sanatorium. Oprócz mnie przyjeżdża pan Franciszek z Radomia, w tym roku mija mu osiemdziesiąt pięć lat, pani Aniela spod Olsztyna, siedemdziesiąt dziewięć lat, i Jadwiga z okolic Sosnowca, osiemdziesiąt dwa lata. Różnica wieku między nami spora, ale poza problemami z poruszaniem się nie widać jej tak bardzo. Ja chodzę z nich wszystkich najwolniej i zawsze muszą na mnie czekać. Na szczęście na plażę jest blisko, więc nigdy nie zdążymy się z tego powodu pokłócić. A jeśli nawet zaczniemy, to zaraz na plaży nam przechodzi, bo musimy sobie znaleźć dobre miejsce, gdzie nie będzie zbyt wielu ludzi, a szczególnie dzieci grających w piłkę i rzucających piaskiem po wszystkich dookoła. Rozkładamy nasze parawany, parasole od słońca i próbujemy plażować. Chodzimy przeważnie zaraz po śniadaniu, kiedy słońce nie jest jeszcze takie palące, albo koło siedemnastej. I wytrzymujemy zaledwie jakieś dwie godziny, rzadko kiedy trzy. Potem pakujemy się z powrotem i to pakowanie z tego wszystkiego jest najbardziej męczące.

Na plaży momentalnie zasypiam. A co robi w tym czasie reszta, to naprawdę nie wiem. Biorą jakieś książki i gazety, ale czy czytają, to pojęcia nie mam. Po dwóch godzinach jestem naprawdę odprężona i wypoczęta, tylko kości mnie bolą, bo nie sposób dobrze ułożyć się w leżaku. Zanim z niego wstanę, mija chyba z pół godziny. Podobnie pozostali. Lubię z nimi przebywać, bo nie za bardzo chce im się na plaży rozmawiać. Zupełnie jak mnie. Też wolę słuchać szumu morza. Rozmawiamy za to dużo przy posiłkach i wieczorami, kiedy gramy w karty.

Córka moich znajomych gotuje tak pysznie, że mogłaby otworzyć restaurację. Oczywiście wszyscy płacimy za swój pobyt, ale nie tyle, ile musielibyśmy zapłacić za normalne wczasy. Płacimy tylko tak naprawdę za jedzenie, ale ja na odchodnym zawsze wcisnę miłej Marysi jeszcze jakieś pieniądze. Za dobroć, troskliwość i cierpliwość do starego człowieka. Bo przez te dwa tygodnie ona ma na głowie szóstkę starców! I jest z tym praktycznie sama. Jej mąż pracuje, więc za dnia go nie ma. Dzieci wyjeżdżają na swoje wakacje i zwalniają nam pokoje. Marysia mówi, że to dla niej również rozrywka, bo nasze poczucie humoru wprowadza ją w dobry nastrój, zapomina o własnych troskach. Ale jak tu narzekać na cokolwiek, kiedy człowiek jest sto metrów do morza, ma pod nosem i wikt, i opierunek, i ogród z szumem drzew, i ciszę? To byłby po prostu grzech. Jej gołąbki w sosie pomidorowym, sałatka jarzynowa i zupa kalafiorowa śnią mi się potem, jak już wrócę do domu.

Jako najstarsza dostaję pokój na parterze, z werandą wychodzącą na ogród. Zaraz po przebudzeniu, jeszcze w piżamie wychodzę sobie na próg i wdycham morskie powietrze. To przeważnie okolice godziny szóstej rano. Wtedy jest najrzeźwiejsze. Dwa tygodnie nad morzem ładują mnie energią potem na prawie cały rok. I przez cały ten rok żyję praktycznie od wakacji do wakacji. Stawiam sobie taki cel – jeszcze jedne wakacje w życiu. Na razie się udaje.

Waldemar P., lat siedemdziesiąt

Nigdy nie byłem za granicą. Może trudno w to uwierzyć w dzisiejszych czasach, kiedy są samoloty i nowoczesne autobusy, ale zupełnie nie ciągnęło mnie w świat. Znajomi wciąż nie mogą się nadziwić, że wystarczają mi polskie góry. Tym bardziej że do granicy czeskiej mam niecałe trzy godziny jazdy samochodem, do niemieckiej podobnie. Ale nie potrzebuję obcych nacji, nie muszę znać ani ich zwyczajów, ani okolic, w których żyją. Nawet syn z synową mówią: „Tato, jesteś jeszcze w pełni sił, masz pieniądze, jedź gdzieś. A jeżeli nie chcesz sam, to chociaż z nami do Chorwacji. Samochodem droga zajmie nam raptem pół doby. Nie zmęczysz się”. Ale ja po pierwsze, nie chcę przeszkadzać młodym, a po drugie, uważam, że z rodzicami nie powinno się spędzać urlopu. Wakacje są też po to, żeby i od rodziny odpocząć, choćby nie wiem, jak bardzo się ją kochało. Poza tym źle się czuję w miejscu, w którym mówią obcym dla mnie językiem. Nie to, że się boję o własne bezpieczeństwo, ale ja po prostu lubię wiedzieć, co kto do mnie mówi i czego chce. To pewnie nawyk z pracy – bycie ostrożnym po trzydziestu pięciu latach w policji staje się nawykiem, jak mycie zębów. Do tego nie lubię zmian. Lubię to, co polubiłem za młodu, z czym wiążą się najwspanialsze wspomnienia mojego życia i co nigdy mnie nie rozczarowało. Po co mnie na starość poznawać coś nowego, skoro stare jest idealne? Polskie góry to jest to, czego potrzebuję. Nic więcej. Dopóki starczy sił, będę po nich chodził. Co roku od prawie pięćdziesięciu lat przez dwa tygodnie chodzę wciąż tymi samymi szlakami. Zmieniają się tylko twarze turystów i ich ekwipunek. W zależności od tego, jaką mam formę, wybieram albo łagodne Bieszczady, albo nieco trudniejsze Karkonosze, albo już wyczynowo, żeby dać sobie w kość – Tatry. Przyjeżdżam samochodem, na przykład do Karpacza, zostawiam go u znajomego pod domem, żeby miał baczenie, i idę. Najpierw kieruję się do mojego ulubionego schroniska Samotnia, gdzie siedzę trochę nad oczkiem wodnym i jem bigos, a na wieczór wspinam się do Strzechy Akademickiej, gdzie przesypiam pierwszą noc. I to zawsze jest dla mnie święto. Cisza, ciemność i świt niepodobny do żadnego innego. W taki właśnie świt poznałem przed laty moją żonę. Ona miała siedemnaście lat i długie rude warkocze, ja dziewiętnaście i mnóstwo pryszczy na twarzy. Ale miałem atut, którego nikt inny nie miał – grałem na gitarze i śpiewałem. Wcale nie najgorzej. Kiedy spotkaliśmy się tego poranka, bo ja już nie mogłem spać i chciałem jak najszybciej znaleźć się na szlaku, a ona nie położyła się jeszcze, bo pokłócona z koleżanką przesiedziała z nerwów na dworze całą noc – wiedziałem, że nadepnąłem jej na stopę nie bez przyczyny. Pobraliśmy się trzy lata później. Od tamtej pory co roku wyjeżdżaliśmy na wakacje w góry. Nad morze pojechaliśmy raz, bo rodzina nie dawała nam spokoju, że nic tylko góry i góry. Zmęczyło nas i to leżenie na piasku, i gapienie się na płaską wodę.

Widzę, że już z roku na rok coraz wolniej wchodzę nawet na górkę, na której stoi Samotnia, ale idę. Smaruję kości maściami rozgrzewającymi i jakoś udaje mi się przechodzić te dwa tygodnie – robię sobie więcej przystanków, skracam trasy, muszę się oszczędzać. Ale ze szlaku zdejmą mnie chyba dopiero wtedy, kiedy będę musiał położyć się bezsilny do łóżka. Góry to dla mnie wolność i ucieczka od rzeczywistości, polityków, którzy nic tylko obiecują, a nie poprawiają jakości życia ludzi, szczególnie młodych, na dorobku. To ucieczka od miasta – jego natężenia, ruchu, klaksonów, tramwajów, smogu i hałasu. Ale też ucieczka od wiecznego ludzkiego narzekania, od kolejek w sklepie i rozmów na klatce schodowej.

Czytaj więcej

Bronisław Komorowski: Wszystkie barwy patriotyzmu

Danuta W., lat sześćdziesiąt osiem

Mój mąż na emeryturze jeszcze sobie dorabia. Jest księgowym i firmy podnajmują go jako konsultanta. Mówi, że nie chce mu się siedzieć w domu i patrzeć w telewizor. Na szczęście kolejni klienci ciągle go sobie polecają. To wzmacnia jego męskie ego, czuje się dowartościowany, a ja się cieszę, kiedy widzę, że on taki zadowolony. Na wakacje musi jeździć, bo przecież mu się należy, skoro pracuje. A ja nigdy nie mówiłam urlopowi nie. Poza tym na co dzień mam święty spokój, nikt mi się pod nogami nie plącze i nie marudzi, jak wielu mężów moich koleżanek, którzy nie wiedzą, co mają ze sobą zrobić na emeryturze.

Mamy dwóch synów, a oni już własne rodziny. Nie przyjeżdżają zbyt często, bo małe dzieci często chorują. Poza tym młodszy mieszka aż pod Trójmiastem, starszy w Częstochowie.

Jesteśmy sprawni na tyle, że możemy sobie pozwolić na długie jazdy samochodem. Nie męczy nas to jakoś za bardzo. Co lato obiecujemy sobie, że pojedziemy w inny zakątek, ale rok w rok lądujemy w Bibione koło Wenecji. To nasze miejsce na ziemi. Kiedy za namową znajomych przyjechaliśmy tam po raz pierwszy, spojrzeliśmy na morze i oboje jednocześnie przyznaliśmy, że to właśnie tu.

Wynajmujemy apartament blisko plaży. Jeżeli jedziemy z synami, to wtedy większy, czteropokojowy, lub po prostu mały domek, bo cenowo wychodzi na to samo. Jeżeli wakacje spędzamy sami, to wystarczy nam kawalerka z kuchnią i łazienką.

Przez dwa tygodnie przed wyjazdem przygotowuję weki. Zagotowuję dosłownie wszystko, co daje się zagotować: klopsy w sosie pomidorowym, zraziki, a nawet kotlety schabowe w kapuście. Niby stać nas na jedzenie w restauracjach, ale oboje mamy wrażliwe żołądki i kończy się to zazwyczaj rozwolnieniem lub odwrotnie – okropnym zatwardzeniem. A co to za wakacje, które spędza się w toalecie? Przezorny zawsze ubezpieczony. Wiem coś o tym, bo ponad trzydzieści lat przepracowałam w PZU. Zabieramy ze sobą też kasze i ryż, a ziemniaki i pozostałe warzywa kupujemy na miejscowym targu. I oczywiście makarony również tutejsze. To jednak byłby grzech, gdybyśmy przywozili kluski do kraju pasty. Nie oszczędzamy też na pomidorach i oliwie z oliwek, z której korzystamy tu hektolitrami. No i oczywiście cappuccino i te ich maleńkie ciasteczka – migdałowe cantuccini. W ciągu roku uważamy na cukier, ale na wakacjach szalejemy. Po powrocie rezygnujemy z cukru na dłuższy czas i jakoś udaje nam się do tej pory nie nabawić poważniejszych dolegliwości.

Na prośbę dzieci dwa razy zrobiliśmy wyjątek. Z jednym synem pojechaliśmy do Bułgarii, z drugim do Grecji. To w sumie dobrze, bo zobaczyliśmy zupełnie inny kawałek świata. Grecy i Bułgarzy są tacy cisi i oddani turystom, że aż się zdziwiliśmy. To miła odmiana, kiedy ktoś zaprasza cię do jego restauracji i podaje wino, żeby zachęcić do posiłku. A jeśli nie zostajesz, to nie chce wziąć pieniędzy za napitek, bo może jednak do niego jeszcze wrócisz. W Bułgarii trochę się umęczyłam i niewiele widziałam, bo wciąż biegałam za wnukiem. Trzylatek wszystkiego chce spróbować i wszędzie wejść. Po tych wakacjach obiecałam sobie, że już nigdy nie dam się namówić na wspólny urlop, jeżeli nie pojedzie z nami synowa. Akurat wtedy musiała zostać w kraju. Nawał pracy.

Ale za to Grecja to były wakacje marzeń. Pojechaliśmy na Kretę, gdzie nie żałowałam sobie żadnej wycieczki. Był i rejs statkiem po Morzu Śródziemnym, i słynny wąwóz Samaria, objechaliśmy wyspę dookoła, zaczepiając o Knossos ze słynnym labiryntem. Mieliśmy wspaniałą przewodniczkę. Wieczorami siadywaliśmy na ogromnym patio, gapiliśmy się w morze i popijaliśmy wino. Choć na co dzień zbyt wiele wina nie pijemy, to tam trochę poszaleliśmy. Ale nic nam nie było! W Polsce wypijemy po lampce, a na drugi dzień problemy i z brzuchem, i z sercem, i z głową.

To był mały pensjonat dla około czterdziestu osób, prawie sami Polacy, więc człowiek czuł się swobodnie i swojsko. Większość była w naszym wieku i nieraz miałam wrażenie, że na wyspie sami seniorzy. Właściciele pensjonatu każdego wieczoru organizowali nam tańce z coraz to nowym lokalnym zespołem. Nudy z pewnością nie było. I co ważniejsze, nie było też głośnej muzyki z magnetofonu. Jedyną muzyką, którą słyszeliśmy, była grecka, grana na żywo. To miła odmiana po tym, co serwuje nam polskie radio. Od tych tańców rano zawsze bolały mnie kolana i barki, ale wystarczyło pół godziny gimnastyki w basenie pod okiem animatora i wszystko mijało. Często zastanawiałam się tam, dlaczego w Polsce nie chodzę na takie zajęcia.

To były najpiękniejsze wakacje. I dlatego oboje uznaliśmy, że już nigdy nie pojedziemy do Grecji, żeby nie zepsuć sobie wspomnień. Teraz w Grecji kryzys, więc nie wiadomo, co zastalibyśmy na miejscu. Jeździmy zatem do Bibione, które znamy jak własną kieszeń i które niczym nas już nie może zaskoczyć. Bo w tym wieku to już właśnie tego się chce – braku niespodzianek. Szczególnie niemiłych.

Fragment książki Izy Klementowskiej „Minuty. Reportaże o starości”, która ukaże się 22 września nakładem wydawnictwa Marginesy

Jacek L., siedemdziesiąt dwa lata

Od zawsze i na zawsze żagle. Zaczynałem jako mały chłopiec na Mazurach i mam nadzieję umrzeć na pokładzie jachtu albo przynajmniej maleńkiej łodzi. Moja żona śmieje się, że przynajmniej wie, z kim ją zdradzam. Nie musi wynajmować prywatnego detektywa, żeby wiedzieć, gdzie spędzam wolne chwile. Ona trochę marudzi, że przez łódki nie jeździmy nigdzie indziej, ale kiedy trzeba się pakować na żagle, to jest pierwsza. Bo na jachcie to faceci zasuwają, a kobiety co najwyżej przyrządzają posiłki. I tyle męki. Nawet sprzątać nie muszą, bo trzeba robić to fachowo. Ja zresztą uwielbiam pucować łódki, bo wydaje mi się, że jest wtedy moja. Niestety, nie stać mnie na własną.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi