Jacek L., siedemdziesiąt dwa lata
Od zawsze i na zawsze żagle. Zaczynałem jako mały chłopiec na Mazurach i mam nadzieję umrzeć na pokładzie jachtu albo przynajmniej maleńkiej łodzi. Moja żona śmieje się, że przynajmniej wie, z kim ją zdradzam. Nie musi wynajmować prywatnego detektywa, żeby wiedzieć, gdzie spędzam wolne chwile. Ona trochę marudzi, że przez łódki nie jeździmy nigdzie indziej, ale kiedy trzeba się pakować na żagle, to jest pierwsza. Bo na jachcie to faceci zasuwają, a kobiety co najwyżej przyrządzają posiłki. I tyle męki. Nawet sprzątać nie muszą, bo trzeba robić to fachowo. Ja zresztą uwielbiam pucować łódki, bo wydaje mi się, że jest wtedy moja. Niestety, nie stać mnie na własną.
Jachty w Chorwacji odkrył mój znajomy z Trójmiasta. U nas pogoda nie zawsze jest na tyle dobra, żeby sobie spokojnie pożeglować, a ja też nie jestem zwolennikiem szaleńczej walki z falami. Poza tym chciałoby się już zacząć ogrzewać stare kości, a na polskim morzu można się co najwyżej nabawić reumatyzmu. Bo nawet jeśli za dnia słońce pali, to nocą ciągnie po plecach i rano człowiek jest tak połamany, że nic nie może zrobić i każde schylenie się czy podciągnięcie żagla sprawia ból. Bo to już niestety nie te lata. Ale póki człek jako tako sprawny, trzeba korzystać z tego, co oferują.
Znajomy, mój równolatek, trzy lata temu kupił sobie pierwszego laptopa w życiu, chociaż zawsze odgrażał się, że nigdy dobrowolnie nie wprowadzi komputera do domu, bo z tego tylko nałogi i strata czasu. Ale wstyd mu było przed kolegami, że nie ma sprzętu w domu, i go w końcu nabył. Na Discovery obejrzał reportaż o chorwackich portach, w których jak grzyby po deszczu po tej ich bałkańskiej wojnie powstają firmy wypożyczające jachty, również zagranicznym turystom. Znajomy wszedł w internet, wklepał w Google: „jachty Chorwacja wynajem”, i aż się zdziwił, ile stron wyskoczyło. Również w języku polskim. Zaczął czytać i czytał tak opisy firm i opinie turystów do samej północy. Zapalił się do pomysłu momentalnie. Następnego dnia dzwoni do mnie już o ósmej rano z propozycją: „Gdybyśmy wynajęli taki jacht w trzy pary, to koszt byłby mniejszy niż w Polsce. Co wy na to?”. No co mogliśmy na to? Pojechaliśmy trzy miesiące później, we wrześniu, żeby nie było już tak gorąco. Zresztą z Chorwacją jest o tyle dobrze, że można pływać o każdej porze roku.
Jeden z nas ma busa, bo ma firmę przewozową. Wpakowaliśmy się w tego busa, miejsca dla każdego było aż nadto. Luksus, nie mordęga, szczególnie dla nóg i kręgosłupa. Z Warszawy do Sukošanu to jednak ponad tysiąc trzysta kilometrów. Ale zmienialiśmy się co kilka godzin i jakoś poszło, jechaliśmy nie więcej niż czternaście godzin. Kręgosłupy bolały, nogi puchły, ale czego oczekiwać po ciele w tym wieku. Za to widok kołyszących się na wodzie jachtów momentalnie wynagrodził nam wszystkie niedogodności. Pierwszą noc przespaliśmy jeszcze w marinie, żeby w miarę dojść do siebie, ale już o poranku następnego dnia: ahoj, przygodo! Z Sukošanu w zatoce Ždrelac do zatoki Telašcica, z niej na wyspy Levrnaka, Piškera i Levsa, na czwarty dzień kurs na wyspę Zlarin, potem do Parku Narodowego Krka, szóstego dnia na wyspę Vrgada i z Vrgady z powrotem do Sukošanu.
Nasz jacht zawsze ciekawie wygląda: trzech facetów siwych jak gołąbki, z brzuszkami i chudymi łydkami, ciągle krążących po pokładzie, a do tego trzy kobiety z zafarbowanymi na przeróżne kolory włosami udające gwiazdy filmowe, opalające się i próbujące wyglądać na chudsze niż w rzeczywistości. Wszyscy nonszalancko ubrani, z przewiązanymi przez różne części ciała bandanami. Nasze żony nie za bardzo lubiły, gdy zbliżaliśmy się do jakiejkolwiek plaży, bo tam opalało się mnóstwo szczupłych i młodych dziewczyn, dlatego udawaliśmy za każdym razem, że ich widok nie robi na nas żadnego wrażenia. Zresztą, która z młodych poleciałaby na takiego staruszka?