Jak kino pokazuje europejską biedę

Ludzie spychani na margines, niemogący związać końca z końcem, stojący w kolejkach w urzędach pracy nie są dziś wdzięcznym tematem dla kina. Ale to o nich powstają ważne filmy. Takie jak „Między dwoma światami”.

Publikacja: 17.06.2022 10:00

Juliette Binoche z aktorkami amatorkami, z którymi w filmie „Między dwoma światami” zagrała ekipę sp

Juliette Binoche z aktorkami amatorkami, z którymi w filmie „Między dwoma światami” zagrała ekipę sprzątaczek pracujących na promach

Foto: Christine Tamalet

Płaca minimalna to na rękę 6,84 euro za godzinę. Ktoś uznał, że 7,96 to za mało, żeby przeżyć, a 8,46 to za dużo – notuje Marianne, bohaterka filmu „Między dwoma światami”. W pośredniaku mówi, że przez 20 lat zajmowała się domem, teraz mąż ma inną kobietę. Musiała zmienić otoczenie. Przyjechała do Caen, chce zacząć wszystko od nowa. Z humanistyczną maturą, bez zawodowych doświadczeń może dostać tylko dorywczą pracę sprzątaczki. Po robocie spotyka się czasem ze znajomymi spod pośredniaka. Kręgielnia, pogaduchy. Małe marzenia. A gdyby wygrały na loterii? Chrystele, młoda blondynka, matka trójki dzieci, mówi: „Trochę pieniędzy dałabym mamie i w końcu coś byłoby dla mnie: kupiłabym sobie trampki za trzy stówy, zapłaciła za tatuaż”. Inna dziewczyna: „Ja zrobiłabym prawko”.

Chrystele sprząta na promach. Przepracowuje trzy szychty dziennie: od 6 rano do 23.30. Pomiędzy szychtami wraca na chwilę do domu i zaraz jedzie z powrotem. Bardzo rano i w nocy nie ma busów, wtedy idzie godzinę piechotą. Wciąga Marianne do roboty na promie. 230 kajut, 4 minuty na każdą. „Górna prycza, dolna. Tracisz czucie w plecach, gdy wracasz do domu, ramiona wciąż się trzęsą” – mówi któraś ze sprzątaczek.

Między sprzątaczkami jest jakiś rodzaj lojalności i solidarności. Marianne wpisuje się w to środowisko, zaprzyjaźnia z Chrystele, ale przypadkiem wychodzi na jaw prawda. Marianne jest pisarką. Chciała poznać świat niedopłaconych pracowników, opowiedzieć o tym, co zwykle pozostaje niewidzialne. Niektórzy sprzątacze zjawiają się na autorskim wieczorze Marianne po wydaniu książki. Dziękują. Chrystele czuje się oszukana w przyjaźni i wykorzystana. Jedyne, czego może bronić, to własna godność. A dwa światy? One skazane są na obcość.

Czytaj więcej

Dénes Nagy: Węgrzy Równali z ziemią ukraińskie wsie

Trzy francuskie osobowości

Za filmem „Między dwoma światami” stoją trzy superciekawe osobowości francuskiej kultury. 60-letnia dziś Florence Aubernas jest cenioną dziennikarką. Przez 20 lat pracowała w „Liberation”, w 2006 roku przeszła do „Le Nouvel Observateur”, sześć lat później do „Le Monde”. Była wszędzie tam, gdzie rodziły się konflikty: w Rwandzie, Kosowie, Algierii, Afganistanie, Iraku, Syrii. W styczniu 2005 roku została porwana z Uniwersytetu w Bagdadzie, gdzie na kampusie zbierała materiał o uchodźcach z miasta Fallujah. W więzieniu spędziła pięć miesięcy. Leżała w celi ze związanymi rękami i zasłoniętymi oczami, dziennie mogła zrobić około 20 kroków. Po interwencji francuskiego ministra spraw zagranicznych została wypuszczona. I nie zrezygnowała z zawodu.

W 2009 roku wzięła sześć miesięcy bezpłatnego urlopu i pojechała do Caen. Postanowiła napisać książkę o ludziach zarabiających poniżej francuskiej płacy minimalnej. W pośredniaku zaproponowano jej tylko sprzątanie. Swoje doświadczenia opisała w książce „Le Quai de Ouistreham”, która stała się w 2010 roku bestsellerem. Tylko od lutego do kwietnia sprzedano 120 tysięcy jej egzemplarzy.

– Przeczytałam i poczułam, że to materiał na mądry i ważny film – mówi mi Juliette Binoche. To drugie nazwisko, które firmuje „Między dwoma światami”. Gwiazda francuskiego kina, laureatka nagród aktorskich na festiwalach w Berlinie, Cannes i Wenecji, nagrodzona Oscarem za kreację w „Angielskim pacjencie”, a wreszcie bohaterka „Niebieskiego” Krzysztofa Kieślowskiego skontaktowała się z Florence Aubernas. Jednak ona nie zgadzała się na sprzedaż praw. Postawiła warunek: za kamerą ma stanąć Emmanuel Carrère. Tylko on.

– Ta historia zrobiła na mnie duże wrażenie. Florence opisała zjawiska, z którymi na co dzień się stykamy, ale przechodzimy obok nich obojętnie – mówi mi Emmanuel Carrère. – Nie myślałem jednak o jej adaptacji. Byłem zaskoczony propozycją. Nie jestem reżyserem, zrobiłem dotąd zaledwie dwa filmy: dokument i ekranizację własnej powieści „Wąsy”. A z Florence znaliśmy się, ale nie byliśmy szczególnie zaprzyjaźnieni. Myślę więc, że ona dostrzegła zarówno w moim pisaniu, jak i filmie nastawienie wiernego faktom dokumentalisty.

Być jak najbliżej prawdy

Zapewne tak właśnie było. Emmanuel Carrère uchodzi za jednego z najbardziej interesujących pisarzy francuskich. Jego przodkowie ze strony matki byli emigrantami. Babcia urodziła się w Rosji, dziadek w Gruzji. Z ojczyzny wyrzuciła ich rewolucja, spotkali się w Paryżu w latach 20. Matka Carrère’a przyszła na świat we Francji, ale rodzice długo mówili do niej tylko po rosyjsku. Do szóstego roku życia myślała, że żyje w Moskwie. Potem została historykiem, specjalizowała się właśnie w historii Rosji.

– Kochałem Dostojewskiego, Puszkina, Gogola, Czechowa, ale kiedy zacząłem pisać, uciekałem od rosyjskich tematów – mówi Carrère. Miał jednak rozliczenia z tą częścią świata. Życie i śmierć jego dziadka spowijała tajemnica. Gruzin nigdy nie poczuł się w Paryżu dobrze. Nie znosił francuskiej burżuazji. A w czasie wojny pracował jako tłumacz dla niemieckiej policji. Na początku 1945 roku zniknął, zapewne wykonano na nim karę śmierci.

– W młodości matka zawsze bała się, że ludzie odwrócą się od niej jako córki kolaboranta – wspomina. – Nawet potem, gdy była dojrzałą osobą, błagała, żebym nie wracał do historii dziadka, bo ją to zabije.

Nie ustąpił. Napisał „Powieść rosyjską”, żeby, jak mówi, pochować ducha, który go prześladował. Opisał dwa lata (2000–2002), gdy w małym rosyjskim miasteczku kręcił dokument „Powrót do Kotielnicz”. Rozmawiał w książce z trzema kobietami: z narzeczoną, z dziewczyną, którą poznał w Rosji, i z własną matką. Ta ostatnia po wyjściu „Powieści rosyjskiej” nie odzywała się do niego przez dwa lata, ale w końcu mu wybaczyła. Nikt od niej się nie odwrócił. „A dla mnie to była psychoterapia” – przyznaje pisarz.

Po rosyjski temat sięgnął też, gdy zainteresował się postacią Limonowa, którego tak scharakteryzował: „Był rzezimieszkiem na Ukrainie, idolem sowieckiego undergroundu, kloszardem, a potem służącym miliardera na Manhattanie, modnym pisarzem w Paryżu i żołnierzem, zagubionym gdzieś na Bałkanach. A teraz, w tym kolosalnym, postkomunistycznym burdelu – jest starym, charyzmatycznym wodzem partii młodych desperados. On sam widzi w sobie herosa, choć można uznawać go za skurwiela. I tu na razie kończę swój osąd. Ale pomyślałem, że jego epickie i niebezpieczne życie o czymś opowiada. Nie tylko o nim samym, nie tylko o Rosji, lecz o historii nas wszystkich, od zakończenia drugiej wojny światowej”.

Pojechał do Moskwy, spotkał się z Limonowem, potem mówił, że bohater jego powieści był tam traktowany jak „skrzyżowanie Michela Houellebecqa… i Lou Reeda”. Dziś książka ma zostać zekranizowana przez Kiryłła Sieriebriennikowa, scenariusz napisali Ben Hopkins i Paweł Pawlikowski. Polskiego reżysera ciekawiła ta postać: do swojego dokumentu „Serbski epos” wmontował zdjęcia Limonowa ostrzeliwującego Sarajewo.

Carrère wykształcił własny sposób pisania i zbierania materiałów. W pracy dziennikarskiej ma szerokie spectrum zainteresowań: od gwiazd filmowych po neonazistów. W wydanym w 2016 roku zbiorze „Trzeba mieć dokąd pójść” znalazły się teksty napisane przez niego w ciągu 25-letniej kariery. Styl tych opowieści jest na ogół śledczo-reporterski. Taki jak reportaż, do którego zbierał materiał w Kotielniczu. Jego bohaterem jest Węgier, który pod koniec II wojny światowej trafił do radzieckiej niewoli. Wsadzono go do szpitala psychiatrycznego w małym miasteczku i wszyscy o nim zapomnieli. Spędził tam 55 lat. Nigdy nie nauczył się rosyjskiego. Miał 75 lat, gdy ktoś go przez przypadek odnalazł. Jako stary człowiek wrócił do ojczyzny. Carrère odwiedził nie tylko rosyjski Kotelnicz, lecz również węgierską wioskę, z której „ostatni jeniec II wojny światowej” pochodził.

Innym razem zainteresowała Carrère’a historia Jeana-Claude’a Romanda, lekarza z Genewy, który pozorując pożar, zabił rodziców, żonę, dwoje dzieci. Okazało się, że studiował tylko przez rok medycynę i nigdy nie pracował, jak twierdził, dla Światowej Organizacji Zdrowia. Nikt z jego przyjaciół nie podejrzewał oszustwa. A potem nikt nie wiedział, z czego naprawdę żył. Jak się okazało, rodzinę i kochankę utrzymywał z przekrętów finansowych oraz oszczędności wyłudzonych od rodziców i teściów.

– Chciałem napisać powieść. Ale potem pomyślałem, że muszę być jak najbliżej prawdy. Ten facet żył, siedział w więzieniu. Dostałem pozwolenie i zaczęliśmy korespondować. Po czterech latach miałem gotową książkę „Przeciwnik” – przyznaje, i dodaje, że było to trudne doświadczenie: – Nie osądzałem go. Nie chciałem ani potępiać, ani wybielać, bo w takiej sytuacji można się winić za to, że jest się zbyt pobłażliwym lub zbyt krytycznym. To było straszne. W każdym z nas jest okno na piekło. Stanąłem w nim na własne życzenie na siedem lat. Już nigdy się na coś podobnego nie zdobędę.

Wydał w sumie kilkanaście książek, m.in. „Królestwo”, niezwykły traktat religijny połączony z historią własnej wiary. Ale w twórczości reportersko-pisarskiej nie uprawiał nigdy dziennikarstwa wcieleniowego. – Wykładam na stół nieznaczone karty – twierdzi. – Wszyscy znają zasady mojej gry. Kiedy chcę napisać tekst o neonazistach, nie udaję jednego z nich i nie zapisuję się do partii, żeby ich podpatrywać od wewnątrz. Mówię: jestem dziennikarzem i chcę wiedzieć, co myślicie, zrozumieć, co wami kieruje. Z mojego doświadczenia wynika, że jeśli powiesz uczciwie, na czym ci zależy, zwykle przekonujesz do siebie nawet tych najbardziej nieufnych i wrogich.

Gdy zatem pytam go o metodę pracy Florence Aubernas, odpowiada: – Rozumiem chęć obserwowania ludzi z tego samego co oni poziomu. Taki rodzaj dziennikarstwa może sprawić, że odkryjemy coś, czego nie dowiedzielibyśmy się podczas zwyczajnych wywiadów i rozmów z bohaterami reportażu. Ale niesie to ze sobą rodzaj niepokoju moralnego.

Czytaj więcej

Trzydziestolatka na rozdrożu

Dwa światy na planie

W „Między dwoma światami” kobiety, z którymi pracuje pisarka na statku, czują się przez nią oszukane. Przyjęły ją do swojego grona, tymczasem ona chciała z nich czerpać materiał do książki. Ale w końcu zrobiła to, by „niewidzialne stało się widzialne”. Przystępując do pracy nad filmem, Carrère długo prowadził castingi, ale udało mu się zebrać doskonały zespół.

– Moje aktorki amatorki wiedziały, co grają – wspomina. – Podczas zdjęć losy ich bohaterek zlały się tak mocno z ich własnym życiem, że już nie jestem pewny, co w filmie pochodzi ze scenariusza, a co od nich. Tekst, który dostały do ręki, na planie przestawał być najważniejszy, liczyła się chemia między nimi.

– Dziewczyny były gotowe dać z siebie wszystko – potwierdza Juliette Binoche. – Była w nich złość. chciały pokazać swoje życie, ale granie przed kamerą nie było dla nich proste. Wiele scen wymagało obnażenia emocjonalnego, a amator nie ma w sobie systemu obronnego. Na planie trzeba otworzyć duszę, nasiąknąć problemami, z jakimi mierzy się bohaterka. To wymaga sporo odwagi. Myślę, że one ją miały, choć zdarzały się momenty kryzysowe. Pamiętam, jak jedna z nich załamała się, bo eksperyment stał się dla niej zbyt bolesny. Bałam się, że odejdzie z filmu, ale udało jej się opanować emocje.

Binoche wpisała się w ten krąg kobiet „z innego świata”. Bez makijażu, zaniedbana, blada, coraz sprawniej wymieniająca brudną pościel. – Dziewczyny dość szybko mnie zaakceptowały – mówi mi teraz. – Po kilku dniach przestały na mnie patrzeć jak na gwiazdę, wprowadzały mnie w tajniki sprzątania. Stałam się jedną z nich. Najdłużej zachowała w stosunku do mnie dystans Helene Lambert. Grała Chrystele, z którą zaprzyjaźniałam się najbardziej, więc bardzo mi zależało, żebyśmy się w końcu polubiły. I udało się.

Powstało kino społeczne pokazujące najbiedniejsze warstwy zamożnego społeczeństwa. – Walczyłam o ten film, bo wiedziałam, że można się w nim zbliżyć do życia, jakiego na co dzień nie dostrzegamy. Postarać się zrozumieć, jak bardzo oddalają się od siebie w naszym społeczeństwie ludzie wpływowi, zamożni i ci, którzy codziennie walczą, by związać koniec z końcem – mówi mi Juliette Binoche.

Książka Florence Aubernas ukazała się dziesięć lat temu, ale przecież nic się w tym czasie nie zmieniło. – A jeśli nawet, to na gorsze – uważa Emmanuel Carrère. – Owszem, zdarzają się już firmy, w których sprzątaczki robią porządki w godzinach otwarcia biur. Stają się pracownicami, a nie duchami. Ale w większości instytucji i na promach jest tak, jak było.

Ludzie spychani na margines, niemogący związać końca z końcem, stoją w kolejkach w urzędach pracy, wykłócają się z nieżyczliwymi urzędnikami, dla których paragraf jest ważniejszy niż człowiek, nie są wdzięcznym tematem dla kina. Takie filmy to dziś domena Brytyjczyków. Przede wszystkim niezmordowanego 86-letniego dziś Kena Loacha, twórcy takich obrazów jak „Kes”, „Riff-Raff”, „Biedroneczko, biedroneczko”, „Wiatr w oczy”, „Jestem Joe”, „Słodka szesnastka”, „Ja, Daniel Blake”, „Nie ma nas w domu”. Jego bohaterami są: samotny chłopiec z górniczej rodziny, ojciec, który nie ma pieniędzy, by kupić córce sukienkę do komunii, kobieta, której opieka społeczna odbiera dziecko, nastolatek przystępujący do mafii, żeby zapewnić dobre warunki życia wychodzącej z więzienia matce. Czy wreszcie eksploatowani i pozbawieni poczucia życiowego bezpieczeństwa pracownicy zmuszani do samozatrudnienia.

Do tego samego gatunku należą „Życie jest słodkie”, „Sekrety i kłamstwa”, „Wszystko albo nic” czy „Vera Drake” innego angielskiego mistrza Mike’a Leigha. A za nimi idą kolejni Brytyjczycy, którzy uczyli się fachu na kinie społecznego realizmu.

W niezamożnych dzielnicach Lille kręcą swoje filmy belgijscy bracia Jean-Pierre i Luc Dardenne’owie, wyczuleni na ludzi biednych, emigrantów, a nawet tych, którzy są trochę na bakier z prawem. W jednym z najbardziej dramatycznych obrazów „Dwa dni, jedna noc” też opowiedzieli o zachodnim rynku pracy: sportretowali młodą kobietę, matkę dwojga dzieci, która traci posadę w firmie zatrudniającej zaledwie 16 osób. Warunkiem pozostania jest zgoda ponad połowy kolegów na cofnięcie im premii. Dziewczyna ma tylko jeden weekend, by ich przekonać. Ludzie, których odwiedza, mogliby stanąć w jednym szeregu z Chrystele i jej koleżankami.

Kino francuskie rzadziej zapuszcza się w takie rejony, a jeśli już, to raczej do pełnych niepokoju i gwałtu dzielnic nędzy zamieszkałych przez emigrantów. Ale i tutaj powstała znakomita „Miara człowieka” Stéphane’a Brizé. To podsłuchane rozmowy i otoczony naturszczykami Vincent Lindon, grający pięćdziesięciolatka, który traci robotę w fabryce, a ma na utrzymaniu żonę i syna z porażeniem mózgowym. Na rynku pracy nikt na niego nie czeka. Brizé opowiada o upokorzeniu. O tych, którym do pierwszego zostaje w kieszeni kilka monet, którzy nie są w stanie wykupić leku czy zapewnić dziecku rehabilitacji. I tu także Chrystele z „Między dwoma światami” mogłaby być jedną z bohaterek.

„Między dwoma światami” wpisuje się w nurt niełatwych opowieści o współczesnym zachodnim świecie i jego dysproporcjach społecznych. Często niesprawiedliwych. Bohaterowie wszystkich tych filmów walczą o każdy następny dzień: swój, rodziny. Teoretycznie nie są to tematy atrakcyjne, nie ma tu zagadek kryminalnych, wielkich namiętności i supermenów. A jednak widz wychodzi z kina ze ściśniętym gardłem. Bo może zbyt często zapominamy, jak bardzo, nawet w demokratycznych społeczeństwach, są od siebie oddalone te dwa światy?

Czytaj więcej

Jane Campion w drodze po Oscary

Płaca minimalna to na rękę 6,84 euro za godzinę. Ktoś uznał, że 7,96 to za mało, żeby przeżyć, a 8,46 to za dużo – notuje Marianne, bohaterka filmu „Między dwoma światami”. W pośredniaku mówi, że przez 20 lat zajmowała się domem, teraz mąż ma inną kobietę. Musiała zmienić otoczenie. Przyjechała do Caen, chce zacząć wszystko od nowa. Z humanistyczną maturą, bez zawodowych doświadczeń może dostać tylko dorywczą pracę sprzątaczki. Po robocie spotyka się czasem ze znajomymi spod pośredniaka. Kręgielnia, pogaduchy. Małe marzenia. A gdyby wygrały na loterii? Chrystele, młoda blondynka, matka trójki dzieci, mówi: „Trochę pieniędzy dałabym mamie i w końcu coś byłoby dla mnie: kupiłabym sobie trampki za trzy stówy, zapłaciła za tatuaż”. Inna dziewczyna: „Ja zrobiłabym prawko”.

Pozostało 95% artykułu
Kultura
Ten bostoński zaśpiew
Kultura
„Zwierzęta na wojnie”: O kocie, który poszedł na wojnę
Kultura
Kwiat Jabłoni: Jeszcze nigdy tak bardzo nie obawialiśmy się o wynik wyborów
Kultura
„Lunch z ludźmi sukcesu”: 52 weekendy Rozmów
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Kultura
Nick Cave, Biblia i narkotyki