Jane Campion w drodze po Oscary

„Psie pazury" Jane Campion z 12 nominacjami mają szansę na duży sukces oscarowy. Po latach milczenia artystka pokazała film wyrafinowany i niepokojący: kolejną opowieść o świecie nietolerującym inności.

Publikacja: 25.03.2022 17:00

Jane Campion w drodze po Oscary

Foto: AFP, Christophe Archambault

Długie, siwe włosy. W kącikach oczu i na policzkach zmarszczki, w które nie wstrzykuje botoksu. Grube okulary, zza których wyglądają oczy całkowicie pozbawione makijażu. Jane Campion za miesiąc kończy 68 lat. I przeżywa wspaniałe chwile. Jej film o dwóch braciach prowadzących ranczo w Montanie ma tuzin nominacji do Oscara. Najwięcej ze wszystkich. W historii tej nagrody nierzadko zdarzało się, że twórcy obsypanych nominacjami tytułów wychodzili z gali oscarowej bez statuetek. Jednak pozycja filmu wydaje się mocna.

„Psie pazury" miały światową premierę we wrześniu 2021 roku na festiwalu w Wenecji. Potem na rozmaitych festiwalach i w plebiscytach krytyków zdobyły – aż trudno w to uwierzyć – prawie 250 nagród: dla filmu, za reżyserię, aktorstwo, scenografię. A w ostatnim tygodniu zgarnęły brytyjską BAFTĘ i nagrodę Gildii Reżyserów Amerykańskich. To obiecujący sygnał, w ponad 70-letniej historii tego wyróżnienia tylko siedem razy zdarzyło się, by Oscara za reżyserię nie dostał artysta uhonorowany wcześniej przez kolegów po fachu. Jane Campion odbierała też ostatnio znaczące nagrody recenzentów: Critic's Choice Award oraz laur krytyków nowojorskich.

– Każdy film Jane Campion był ważny, a „Psie pazury" całkowicie wywróciły gatunek westernu – powiedział ostatnio podczas gali w Nowym Jorku Martin Scorsese, który właśnie montuje dramat kryminalny z Dzikiego Zachodu „Killers of the Flower Moon". A Jane Campion, specjalistka od drgnień duszy kobiet, tym razem weszła w męski świat. „Psie pazury" powstały na motywach pochodzącej z 1967 roku powieści Thomasa Savage'a.

W stanie Montana, na farmie położonej wśród wypalonych słońcem łąk wolno toczy się dramat czwórki bohaterów. Męski i przystojny Phil pilnuje rodzinnego interesu, dyrygując kowbojami w kurzu, który unosi się spod kopyt bydła. Szorstki i niedostępny, ale grający pięknie na banjo. A niektórzy szepczą, że jest świetnie wykształcony. Jego brat George to z kolei korpulentny fajtłapa w garniturze. Ich wspólne życie zmieni się, gdy George oświadczy się barmance z lokalnej knajpy i Rose wprowadzi się do domu braci z nastoletnim synem Peterem, niepasującym do surowej Montany – delikatnym, zamkniętym w sobie chudzielcem, który woli wycinać z papieru sztuczne kwiaty i marzy, by zostać chirurgiem. Phil nie jest w stanie Rose zaakceptować. Upokarza zarówno ją, jak i jej syna. Aż do dnia, w którym zacznie go uczyć poruszania się po twardej rzeczywistości Montany. Jednak tragedia wisi w powietrzu.

Akcja „Psich pazurów" toczy się w latach 20. XX wieku, ale krajobraz sprawia, że nie wydają się to czasy odległe. Jane Campion rysuje świat, w którym obowiązuje jeden wzór męskości – nieakceptujący inności, bezlitosny w stosunku do słabszych i tych, którzy wyłamują się z narzucanych norm. Phil nigdy nie przyzna się do homoseksualizmu, Peter wyprze z siebie każdą próbę zrozumienia własnej seksualnej orientacji. Żaden z nich nie będzie miał siły, by zawalczyć o siebie, choćby tak jak kowboje z „Brokeback Mountain".

Jane Campion misternie rysuje portrety bohaterów, którzy nie dają sobie rady ze sobą i z otaczającą ich opresyjną kulturą. Przypomina, że relacje między ludźmi nawet w pozornie prostej rzeczywistości nie są proste. „Psie pazury" to film pełen niedopowiedzeń, niepojący, bardzo bolesny. Czuje się w nim mądrość człowieka, mającego za sobą niejeden życiowy zakręt, ale też wrażliwość kobiety, która nie pozwala sobie na sentymentalizm, choć uruchamia całe pokłady swojej wrażliwości.

Czytaj więcej

Ucieczka z kraju w obrazkach

Pierwsza Złota Palma

Urodziła się w 1954 roku w Wellington, w Nowej Zelandii. Ojciec był reżyserem, matka – aktorką. Przez pewien czas związani byli z londyńską sceną Old Vic, a po powrocie do Australii założyli własny teatr. – Szło im ciężko, ale i ja, i siostra odbębniałyśmy zajęcia w szkole i wracałyśmy do domu, żeby zagłębić się w wyimaginowaną, teatralną rzeczywistość, w której odgrywałyśmy rozmaite spektakle. Co prawda nie przepadałam za aktorami, którzy bywali w naszym domu, bo wydawało mi się, że wciąż grają i rzadko bywają prawdziwi, ale nie wyobrażałam życia bez sceny. Jednak szybko zrozumiałam, że jestem kompletnym aktorskim beztalenciem – opowiadała mi kiedyś.

Po maturze zdała więc na antropologię, ale mając 21 lat wyjechała z Nowej Zelandii, by w Australii studiować malarstwo. – Myślę, że studia w Sydney College of Art wpłynęły na moje spojrzenie na świat i rozumienie sztuki – mówi. – Wróciłam do marzeń o kinie, choć w Australijskiej Szkole Filmowej, do której później zdałam, niewiele się nauczyłam. Dopiero na planie własnych produkcji poczułam, że jestem na swoim miejscu. Robiąc krótkie filmy, odnalazłam klimaty dzieciństwa, kiedy z siostrą odgrywałyśmy przedstawienia. A gdy w 1986 roku dostałam Złotą Palmę w Cannes dla krótkiego metrażu, byłam wniebowzięta.

Nagrodzony film „Peel" (polski tytuł „Skórka" lub „Ćwiczenia dyscypliny") to dziewięciominutowa opowieść o młodym ojcu, który z synkiem jedzie na wycieczkę. W samochodzie dyscyplinuje dziecko, które przez okno wyrzuca skórki od pomarańczy. Campion pokazała, jak łatwo rozprzestrzenia się przemoc, także ta domowa. Jak szybko dziecko uczy się manifestowania własnej siły wobec słabszych.

W 1989 roku długometrażowy jej fabularny debiut „Sweetie" też trafił na festiwal w Cannes. I został wybuczany.

Dysfunkcyjna rodzina, rozchodzące się małżeństwo, dwie córki. Kay próbuje na siłę ułożyć sobie życie. A tytułowa Sweetie zjeżdżająca do domu z pseudomenedżerem usiłuje „zrobić karierę w show-biznesie". Rozpuszczona przez ojca pozostała dużym dzieckiem, egoistycznym i nieznośnym. Jane Campion świadomie zagrała na emocjach widzów. Realistyczne obrazy kryły niepokój, ale nie trafiły w swój czas. Niedawno, odbierając nagrodę krytyków nowojorskich za „Psie pazury", Jane Campion wspomniała recenzenta „New York Timesa" Vincenta Canby'ego, który jako jeden z nielicznych zobaczył wtedy w jej filmie interesujące dzieło. – Zmienił moje życie – przyznała reżyserka. I dodała, że po canneńskiej klęsce poważnie myślała o odejściu z kina. Powstrzymało ją to, że miała uruchomioną produkcję następnego projektu.

Nakręcony rok później „Anioł przy moim stole" wzbudził już zachwyt. Adaptacja autobiograficznej prozy pisarki nowozelandzkiej Janet Frame to studium wyobcowania i samotności osoby innej niż wszyscy. Podobnie jak w „Sweetie", Jane Campion połączyła prosty, kronikarski styl narracji z umiejętnością pokazania piękna krajobrazu i z subtelnym zapisem stanów ludzkiej duszy. Tragiczną historię jednego życia – prób samobójczych, zamknięcia na osiem lat w zakładzie psychiatrycznym z powodu źle zdiagnozowanej schizofrenii – opowiedziała bez zbędnej litości. Z wnikliwością obserwowała walkę pełnej kompleksów bohaterki o zachowanie godności i tożsamości. Po tym studium pełnym fascynacji brzydotą i odmiennością, po próbie pokazania piękna tkwiącego w człowieku, od którego inni się odwracają, Jane Campion zaczęto porównywać do Davida Lyncha, autora „Człowieka słonia". Ona sama tłumaczyła: – Lubię rozmaitość ludzkich istot, lubię skrajności, lubię wszystko, co nas odróżnia.

Bohaterka jej głośnego, nakręconego w 1993 roku filmu „Fortepian" też była „inna". Jane Campion cofnęła się do XIX wieku. Młoda Angielka przyjeżdża z dziewięcioletnią córką do nowozelandzkiego buszu, gdzie ma zostać żoną farmera, którego nigdy nie widziała. Kobieta nie mówi, jej łącznikiem ze światem jest fortepian, na którym gra, gdy poprzez muzykę chce przekazać swój nastrój. Nie wie też, czym jest miłość. Uświadomi jej to człowiek prosty, analfabeta, pobierający u niej lekcje gry. Sprawi, że ona pozna czułość i namiętność, że pokocha. Historię pełnego napięć trójkąta pomiędzy niemą kobietą, jej mężem i kochankiem opowiedziała delikatnie, wygrywając każdy gest, każde spojrzenie. Pomógł w tym operator Stuart Dryburgh, którego zdjęcia w buszu były duszne od żaru i cierpienia, a te nad oceanem – pełne tęsknoty i niespełnienia. Pomogło też znakomite trio aktorskie: Holly Hunter, która potrafiła pokazać budzącą się w kobiecie namiętność, Sam Neill, świetny w roli zdradzanego mężczyzny, oraz Harvey Keitel jako analfabeta Baines.

To była Złota Palma – pierwszy raz w historii Cannes zdobyta przez kobietę. A potem przyszły jeszcze trzy Oscary – za scenariusz oraz za role Holly Hunter i 11-letniej wówczas Anny Paquin.

Trochę woźna, trochę sprzątaczka

Mówią o niej: profesjonalistka. Dokładna, dążąca skutecznie do efektu, jaki sobie wymarzyła. Ona sama ujmuje to inaczej: – Na planie jestem kimś między woźną i sprzątaczką. I dodaje skromnie, że starannie dobiera aktorów, ale potem daje im dużą wolność. To oni decydują w dużej mierze o kształcie filmu.

Nie jest filmową maszyną, lecz wrażliwym człowiekiem, kobietą, w której życiu różnie się układało. Czas sukcesów „Fortepianu" przyniósł jej też ból. – Kiedy 12 dni po narodzinach umarł mój synek Jaspar, nie wiedziałam, jak przetrwać. Miałam prawie 40 lat, zawsze uważałam się za silną babę, twardo dążącą do celu. I nagle okazało się, że tak nie jest. Po śmierci Jaspara nie wiedziałam, jak mam dalej żyć. Uratowała mnie kolejna ciąża i córka, która urodziła się rok później – mówi dziś.

Po urodzeniu Alice zrobiła trzy kolejne filmy: „Portret damy", „Święty dym" i „Tatuaż". Pierwszy szedł tropem jej wcześniejszych obrazów. Znów kostium, wiek XIX. I trzy kobiety. Główna bohaterka – piękna młoda Amerykanka przyjeżdża do Anglii, gdzie chce skosztować innego życia i przez przypadek staje się dziedziczką dużego spadku. Odrzuca uczucia kilku mężczyzn, bo – jak tłumaczy – „jest w niej iskra, którą chce rozniecić". Chce skosztować życia, a wpada w sidła bezwzględnego faceta. Małżeństwo wtłacza ją w skomplikowany układ między mężem, kobietą, która naraiła jej własnego kochanka, i pasierbicę. Muzykę do „Portretu damy" napisał Wojciech Kilar.

W dwóch pozostałych filmach porzuciła kostium, ale żaden nie dorównał jej wcześniejszym produkcjom. „Święty dym" był historią dziewczyny, którą rodzina próbuje wyrwać spod wpływu hinduskiej sekty. W „Tatuażu" opowieść o alienacji w wielkim mieście utopiła w kryminale pełnym seksu. To nie były ani jej klimaty, ani jej gatunek. Być może sama poczuła, że się zagubiła, bo podjęła decyzję, by na kilka lat odsunąć się od kina. Postanowiła to zrobić dla siebie i dla córki, która miała wtedy 10 lat.

– Reżyseria filmowa to piękny zawód, ale intensywny i wymagający poświęceń – tłumaczyła. – Nagle poczułam, że obudziłam się 20 czy 30 lat starsza i zorientowałam, że mam filmografię dłuższą niż biografię. Nie umiałam powiedzieć, co lubię robić w wolnym czasie. Chciałam więc zobaczyć, jak to jest nie żyć wyłącznie pracą. Uspokoiłam się, wyciszyłam, odzyskałam kontakt z przyjaciółmi, własnoręcznie robiłam zabawki dla córki. Brałam się za wszystko, co wydawało mi się bezwartościowe, bezużyteczne i sentymentalne.

Dopiero w 2009 roku wróciła do kina i do swoich klimatów. „Jaśniejsza od gwiazd" była historią o miłości XIX-wiecznego poety Johna Keatsa do 18-letniej Fanny Browne. – Ta opowieść ma w sobie ogromny ładunek emocji – mówiła po premierze. – Czułam się, jakbym weszła do innego świata, niemal na inną planetę. Krytyk z „Guardiana" Peter Bradshaw odnalazł w tym filmie klimat XIX-wiecznej Anglii, pełen entuzjazmu. Quentin Tarantino twierdził, że nigdy cierpienie nie zostało pokazane na ekranie równie wyraziście, a reżyserka zapewniała, że miłość jest niezmienna i wieczna. A jednak mam wrażenie, że dziś ten film się nie broni. Campion pokazała historię miłości i śmierci (Keats umarł w wieku 25 lat) beznamiętnie i monotonnie, zabrakło dusznej atmosfery, rodem choćby z „Fortepianu".

Czytaj więcej

Trzydziestolatka na rozdrożu

Jestem jak czarownica

Zaczynał się też już inny czas. Jane Campion coraz trudniej było znaleźć fundusze na swoje projekty. – Kino pogubiło się. Brakuje tego, co tworzyło jego siłę: obrazów środka. Coraz trudniej przyciągnąć widzów, więc hollywoodzkie wytwórnie próbują zminimalizować ryzyko, stawiając na wielkie widowiska, pełne efektów specjalnych – mówiła.

Miała świadomość, że praca dla telewizji, która przez lata uchodziła za niegodną mistrzów, zaczęła oznaczać wolność. – Wielkie studia wpływają na kształt filmu, zastrzegają sobie prawo do ostatecznego montażu, zmieniają zakończenia – opowiada. – W BBC usłyszałam: „Rób to, na co masz ochotę. Żadnych ograniczeń, żadnych barier, żadnej cenzury, także autocenzury".

Tak powstał jej serial „Tajemnice Laketop". Próbująca utopić się 12-letnia córka narkotykowego bossa, uratowana, trafia do obozu, w którym mieszkają kobiety wyrzucone na margines, szukające ucieczki od świata. Po kilku dniach dziewczyna znika. Sprawę prowadzi policjantka, która wróciła do rodzinnego miasta w Nowej Zelandii, by opiekować się chorą matką. Odszukanie dziecka staje się niemal jej obsesją. Zwłaszcza że przy okazji musi zmierzyć się z demonami własnej młodości.

Serial Jane Campion klimatem przypominał „Miasteczko Twin Peaks" Davida Lyncha. Były tam skrzętnie skrywane tajemnice, mroczna atmosfera przeżartego grzechem, ale solidarnego miasta, poskręcane losy, dzika przyroda równie piękna, co groźna, a wreszcie namiętności podniesione do potęgi.

Jedna z bohaterek filmu, skrzyżowanie guru i wiedźmy, nieokreślona seksualnie osoba, która przewodziła samotnym, starzejącym się kobietom, miała długie, siwe włosy jak Campion. – Ta postać nie jest wzorowana na mnie, ale sama często myślę o sobie jak o czarownicy – śmiała się reżyserka.

I nie ukrywała, że obóz wyrzuconych na margines życia kobiet fascynował ją. – Niosą dawne niepowodzenia, ale też wolność, jaką daje przekroczenie pewnej granicy wieku. Wiem coś o tym, sama jestem jedną z takich kobiet. Jako nastolatka przeżywałam największe dramaty, nienawidziłam życia. Dojrzewanie jest potwornie trudne: wszystko się w tobie kotłuje. Spokój przychodzi z wiekiem, kiedy już zdążymy się pogodzić ze sobą i zrezygnować z ambicji nie do spełnienia.

Dziś wygląda na osobę spełnioną. Mieszka w Australii, ale kocha okolice jeziora Wakapitu w Nowej Zelandii. Ma tam, jak mówi, „chatkę": – Niebo nad górami, dzika przyroda, kompletna samotność. Niesamowite miejsce. Czuję się tam szczęśliwa. W takich miejscach można odciąć się od hałasu i zrozumieć, kim się jest.

Jane Campion coraz głośniej upomina się też o prawa kobiet. – Chciałoby się zapytać: Co ma do sztuki filmowej płeć? – mówi. – Ale jest nas mniej za kamerą niż mężczyzn. I to ma swoje konsekwencje. Kobiety reżyserki zbyt łatwo wyrzekają się siebie, próbując przybrać męski punkt widzenia. Udają kogoś, kim nie są.

Coraz więcej kobiet przełamuje jednak filmowy „szklany sufit". Złotą Palmę w Cannes dostała Julie Ducournau, Złotego Lwa w Wenecji – Audrey Diwan. Nagrodę Gildii Reżyserów Jane Campion odbierała z rąk ubiegłorocznej zdobywczyni Oscara, autorki „Nomadland" Chloé Zhao. – Jestem dumna z tej kobiety – dziękowała jej. Gratulowała również Maggie Gyllenhaal, gdy ta dostała nagrodę za najlepszy debiut.

Teraz, mając w dorobku Oscara za scenariusz „Fortepianu", ma szansę powtórzyć sukces Chloé Zhao. Jest poważną kandydatką do zdobycia statuetki za reżyserię i za najlepszy film roku. To byłby też wielki triumf Netfliksa, który film wyprodukował. A przecież poza tymi kategoriami jest jeszcze dziesięć innych, w których „Psie pazury" dostały nominacje, także te aktorskie dla Benedicta Cumberbatcha za rolę Phila, Kirsten Dunst za Rose czy wreszcie 25-letniego Kodiego Smita-McPhee za pełną półcieni i niedopowiedzeń postać Petera. Ile z nich zamieni się w statuetki, okaże się wkrótce.

A co dalej? Sama mówi: – Nie muszę robić filmów bez przerwy. Doszłam do wniosku, że w moim wieku mogę już sobie pozwolić na lenistwo.

Ale czy ktoś w to dzisiaj uwierzy?

Czytaj więcej

Sławomir Sikora: Zabiłem dwóch ludzi

Długie, siwe włosy. W kącikach oczu i na policzkach zmarszczki, w które nie wstrzykuje botoksu. Grube okulary, zza których wyglądają oczy całkowicie pozbawione makijażu. Jane Campion za miesiąc kończy 68 lat. I przeżywa wspaniałe chwile. Jej film o dwóch braciach prowadzących ranczo w Montanie ma tuzin nominacji do Oscara. Najwięcej ze wszystkich. W historii tej nagrody nierzadko zdarzało się, że twórcy obsypanych nominacjami tytułów wychodzili z gali oscarowej bez statuetek. Jednak pozycja filmu wydaje się mocna.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich