Oczywiście ktoś może słusznie dopytywać: czy, ostatecznie rzecz biorąc, wszelka władza nie generuje tego typu mechanizmów? Przecież każdy zarządzający ma w jakimś stopniu i w jakimś zakresie coś z władcy. Kluczowe jest jednak owo „w jakimś stopniu" i „w jakimś zakresie". Dworski system kreuje inną dynamikę dla wszystkich tych zagrożeń, bo obdarowuje plenipotencją na życie.
Nie trzeba chyba szeroko tłumaczyć, że właśnie te strukturalne słabości okazały się szczeliną, która pozwoliła wślizgnąć się do instytucji Kościoła, a potem zagnieździć i niestety na sporą skalę rozgościć, nadużyciom, które dziś wywołują słuszne oburzenie i niesmak. Koncentracja władzy i odpowiedzialności, mało precyzyjne i arbitralne mechanizmy jej kontroli, wraz z możliwością zmiany istotnych decyzji przez odwoływanie się do woli monarchy – ostatecznej instancji – tworzą podatny grunt dla rozwoju patologii. Martwy punkt w polu widzenia monarchy lub po prostu niedoinformowanie może oznaczać problem na dużą skalę. Szczególnie wtedy, gdy chodzi o zarządzanie instytucją, do której należy grubo ponad miliard wyznawców.
Dorosła i zdrowa relacja
Z pewnością można byłoby spojrzeć na ostatnie trzy pontyfikaty jako na próby bardzo poważnego mierzenia się z problemami Kościoła. Nie wyobrażajmy sobie zresztą, że papieże – i szerzej pracownicy watykańskich instytucji – nie zdają sobie sprawy z ograniczeń dziedziczonego po poprzednich wiekach systemu zarządzania. Jan Paweł II starał się – jak to wielokrotnie przedstawiano – obejść aparat. Stawiał na bezpośredni kontakt. Poprzez autentyzm i uczciwość swojego świadectwa chciał porwać za sobą wierzących – także duchownych – i pokazać, że „człowieka nie można zrozumieć bez Chrystusa". Benedykt XVI wierzył w siłę myśli – chciał, by bogactwo teologicznej wizji pomogło stworzyć może niezbyt wielką, ale gotową na wszystko drużynę dla „małej łodzi", która przetrwa nadchodzące sztormy. Franciszek chce z kolei skonfrontować kościelne struktury ze światem, wypchnąć duchowieństwo z bezpiecznego zacisza pałaców, klasztorów i plebanii, nie pozwala odwracać oczu od problemów, na które tak wielu nie chce dziś patrzeć.
Pewnie nie da się znaleźć odpowiedzi na dzisiejszy kryzys, ignorując te podpowiedzi. Bez żaru osobistego świadectwa i autentyzmu, bez duchowej i intelektualnej głębi, bez odwagi zanurzenia się w wyzwaniach i problemach współczesnego świata nie uda się utorować drogi dla bardziej przekonującej wersji kościelnej instytucji. Z drugiej jednak strony nie wydaje mi się, by było to możliwe, jeśli tym wszystkim wysiłkom nie będzie towarzyszyć poszukiwanie nowego, doskonalszego modelu dla przepływu twórczej energii, czyli sprawowania władzy. Taki nowy model musi wziąć pod uwagę sakramentalne znaczenie osoby biskupa we wspólnocie wierzących i walory centralizacji struktur, ale powinien wyeliminować, a przynajmniej możliwie zminimalizować opisane wyżej, niszczące kościelną instytucję, dworskie porządki.
Nie mam gotowego rozwiązania. Mam jednak wspomnienie współpracy ze wspólnotami, w których relacja ksiądz–świeccy wydawała mi się dorosła i zdrowa. Ksiądz nie był w nich kwestionowany w swoich sakramentalnych zadaniach, z drugiej jednak strony mógł się spodziewać, że zostanie rozliczony ze swojego zaangażowania w życie wspólnoty jak każdy inny jej członek. Zapewne wiele się składa na taki właśnie dynamizm neokatechumenalnych wspólnot (bo o nich mowa). Wydaje mi się jednak, że w sporej mierze bierze się on ze sposobu zarządzania nimi – każda z nich prowadzona jest przez zespół złożony z pary małżeńskiej, księdza i osoby samotnej (kawalera bądź panny). I to wcale nie ksiądz jest jej formalnym szefem, ale zwykle mąż – ojciec – głowa domu, choć może przewodzić i kobieta. Muszę też przyznać, że jeśli myślę o głoszeniu chrześcijańskiego przesłania w stylu św. Pawła i jego listów, to nieodparcie od lat pierwszym moim skojarzeniem są katechezy głoszone wiele lat temu przez jedną z osób odpowiedzialnych za wspólnotę neokatechumenalną, notabene bankowca z zawodu.
To oczywiście tylko przykład, z pewnością są inne, może lepsze modele, które warto wziąć pod uwagę. Wypada mi też podkreślić, że nie byłem i nie jestem członkiem wspólnoty neokatechumenalnej, nie piszę o tym rozwiązaniu, by zachwalać „swoje". Myślę jednak, że rozwiązanie tego typu – nowa wersja struktur zarządzania i administrowania instytucją – jest dziś kościelnej wspólnocie koniecznie potrzebna, by naprawdę skutecznie rozsadzić dynamikę dworskich zależności.