Watykan. Ostatni taki dwór w Europie

Strukturalne słabości dworskiego modelu sprawowania władzy okazały się szczeliną, która pozwoliła wślizgnąć się do instytucji Kościoła, a potem zagnieździć i niestety na sporą skalę rozgościć, nadużyciom, które dziś wywołują słuszne oburzenie i niesmak.

Publikacja: 18.12.2020 18:00

Scentralizowana struktura Kościoła to wielki atut w zglobalizowanym świecie. Ma jednak także swój ci

Scentralizowana struktura Kościoła to wielki atut w zglobalizowanym świecie. Ma jednak także swój cień. Na zdjęciu Franciszek sprawuje mszę podczas XV Zgromadzenia Ogólnego Synodu Biskupów w watykańskiej bazylice św. Piotra

Foto: Massimiliano Migliorato/CPP/Polaris/east news

Wydarzenia ostatnich miesięcy obnażyły poważne słabości Kościoła katolickiego w Polsce i na świecie. Uwaga opinii publicznej koncentruje się z oczywistych względów na skandalach obyczajowych i poważnych przestępstwach w sferze ochrony nieletnich przed nadużyciami seksualnymi. Prowadzi to do zrozumiałej w takim kontekście tezy, że odpowiedzialność za obecny kryzys ponosi w największym stopniu lawendowa mafia w Kościele, która oplotła większość watykańskich instytucji, paraliżując ich zdrowe reakcje.

Taka teza jest medialnie atrakcyjna, ale obawiam się, że też po prostu nietrafna. Nie tylko dlatego, że – jeśli zgodzić się z tezami reportażowej książki „Sodoma" Frédérica Martela, autora, który bądź co bądź sporo zainwestował w ten temat – jedna mafia tego typu w Watykanie nie istnieje i należy raczej mówić o szeregu poważnych, niezależnych od siebie obyczajowych problemów poszczególnych ludzi Kościoła. Teza ta jest nietrafna przede wszystkim dlatego, że myli skutek z przyczyną. Opisywane zjawiska są emanacją głębszego kryzysu. Bez jego zdiagnozowania rozmaite pomysły na doraźne środki zaradcze będą jedynie koić ból, ale nie leczyć.

Spróbujmy więc zadać sobie pytanie o główną przyczynę kryzysu i możliwe skuteczne środki zaradcze. Oczywiście z pokorą uznając, że to tylko głos w burzy mózgów na temat zjawisk, które są skomplikowane i wielowymiarowe, a autor nie rości sobie pretensji do przedstawienia ostatecznych recept – pragnie jedynie zarysować kierunek poszukiwań.




Przykład idzie z góry

Każdy z ostatnich papieży przedstawił swoją tezę na temat głównej przyczyny kryzysu pedofilii. Według papieża Franciszka winny jest klerykalizm i indukowana przezeń nietransparentna kultura duchownych. Z kolei papież emeryt zabrał głos, by zwrócić uwagę na wadliwą teologię moralną, która opanowała umysły i serca wielu teologów po Soborze Watykańskim II. Moim zdaniem żadna z tych tez nie idzie dostatecznie daleko. Główna przyczyna jest, niestety, znacznie bardziej podstawowa i banalna. Określiłbym ją jako degenerację relacji władzy spowodowaną dworskim modelem jej sprawowania.

Relacje władzy w Kościele są przetrącone na dwóch poziomach – między duchowieństwem wyższym i niższym oraz między duchowieństwem i świeckimi. Mimo istnienia wielu chlubnych wyjątków przepływ twórczej energii (tak, temu powinna służyć władza) załamuje się między tymi poziomami kościelnej struktury, i to na dużą skalę. Głównym powodem tego załamania jest model organizacji, który artykułuje życie Kościoła. Jest nim – wzorowany mniej lub bardziej świadomie na świeckich rozwiązaniach – model monarszego dworu. Kuria Rzymska jest ostatnim dworem w Europie, który jest nie tylko tłem konstytucyjnego porządku, ale też rzeczywistym aparatem procedowania i podejmowania decyzji. Model ten kopiowany jest w sposób bardziej lub mniej udany w kuriach diecezjalnych, których siatka wzajemnych relacji stanowi punkt odniesienia w kształtowaniu relacji odpowiedzialności na poziomie parafii.

Oczywiście, im niżej w strukturze, tym bardziej wpływ dworskiego modelu się zaciera. Trudno byłoby przecież stworzyć dziś przekonującą i długą listę proboszczów, którzy noszą się jak książęta. Ja przynajmniej takich nie znam. Nie lekceważyłbym jednak wpływu relacji między duchowieństwem wyższym a niższym doświadczanych przez księży na sposób podejścia do tych, którzy wydają się niżej w hierarchii. Jeśli mawiamy czasem, że „przykład idzie z góry", to dotyczy to przede wszystkim organizacji hierarchicznych. Kościół z pewnością do takich należy.

Czego monarcha nie zobaczy

Dwór jako sposób organizowania zarządzania sam w sobie nie jest czymś złym. Na pewnym etapie rozwoju był istotną innowacją i nie przez przypadek dominował w naszej historii przez wieki, a właściwie tysiąclecia. Ma też bez wątpienia sporo „teologicznych" walorów, dla których wydaje się naturalnym sposobem artykułowania władzy w kościelnej wspólnocie. Trudno jednak – czytając Ewangelię – dojść do wniosku, że właśnie tak zorganizowanego Kościoła chciał Jezus Chrystus.

Zacznijmy od cech pozytywnych. Biskup jest jedynym następcą apostołów w swojej diecezji, kapłani są jego współpracownikami, działającymi niejako na mocy jego apostolskiego mandatu. Oznacza to, że wszystkie apostolskie działania – nauczania, zarządzania i uświęcania – mają w osobie biskupa swoją podstawę i ostateczne potwierdzenie. Osoba biskupa jest znakiem sakramentalnym jedności działań wspólnoty, w tym jedności działań duchowieństwa.

Jeśli zgodzić się z taką teologią – a przecież organizuje ona życie Kościoła nie od dziś – to czy jest lepszy sposób na społeczne wyartykułowanie takiej struktury zależności niż monarchia? Zauważmy przy tym, że właśnie dzięki takiej organizacji – władza i odpowiedzialność za misję skoncentrowana w osobie biskupa, zależnego w sprawowaniu swojego urzędu (jurysdykcja) od biskupa Rzymu – Kościół katolicki zachował swoją scentralizowaną strukturę. Cokolwiek o niej dziś krytycznego powiedzieć, jest ona olbrzymią siłą w zglobalizowanym świecie. Jeśli ktoś chce dowiedzieć się, co myślą katolicy, wie, gdzie może znaleźć autorytatywną odpowiedź – jeden katechizm i jedno magisterium są niemałym atutem w szumie informacyjnym współczesnego świata.

Dworskie porządki mają jednak także swój cień. Skoncentrowany na jednej osobie system zarządzania będzie zawsze niósł ze sobą niebezpieczeństwo funkcjonalnej niewydolności i podatności na manipulację. Wiadomo przecież nie od dziś, że otoczenie władcy zawsze będzie chciało uzyskać od niego to, czego potrzebuje, i w związku z tym postara się o to, by oglądał świat takim, jakim chce go widzieć. Im większy zakres władzy, tym większe ryzyko, że zarządzający znajdzie się w wykreowanej na miarę jego oczekiwań bańce, utkanej z jego własnych upodobań i preferencji. Co więcej, koncentracja na jednej osobie – zworniku systemu – z jednej strony stwarza podatne warunki do rozkwitu narcyzmu, z drugiej zaś prowadzi często do samotności i izolacji.

Oczywiście ktoś może słusznie dopytywać: czy, ostatecznie rzecz biorąc, wszelka władza nie generuje tego typu mechanizmów? Przecież każdy zarządzający ma w jakimś stopniu i w jakimś zakresie coś z władcy. Kluczowe jest jednak owo „w jakimś stopniu" i „w jakimś zakresie". Dworski system kreuje inną dynamikę dla wszystkich tych zagrożeń, bo obdarowuje plenipotencją na życie.

Nie trzeba chyba szeroko tłumaczyć, że właśnie te strukturalne słabości okazały się szczeliną, która pozwoliła wślizgnąć się do instytucji Kościoła, a potem zagnieździć i niestety na sporą skalę rozgościć, nadużyciom, które dziś wywołują słuszne oburzenie i niesmak. Koncentracja władzy i odpowiedzialności, mało precyzyjne i arbitralne mechanizmy jej kontroli, wraz z możliwością zmiany istotnych decyzji przez odwoływanie się do woli monarchy – ostatecznej instancji – tworzą podatny grunt dla rozwoju patologii. Martwy punkt w polu widzenia monarchy lub po prostu niedoinformowanie może oznaczać problem na dużą skalę. Szczególnie wtedy, gdy chodzi o zarządzanie instytucją, do której należy grubo ponad miliard wyznawców.

Dorosła i zdrowa relacja

Z pewnością można byłoby spojrzeć na ostatnie trzy pontyfikaty jako na próby bardzo poważnego mierzenia się z problemami Kościoła. Nie wyobrażajmy sobie zresztą, że papieże – i szerzej pracownicy watykańskich instytucji – nie zdają sobie sprawy z ograniczeń dziedziczonego po poprzednich wiekach systemu zarządzania. Jan Paweł II starał się – jak to wielokrotnie przedstawiano – obejść aparat. Stawiał na bezpośredni kontakt. Poprzez autentyzm i uczciwość swojego świadectwa chciał porwać za sobą wierzących – także duchownych – i pokazać, że „człowieka nie można zrozumieć bez Chrystusa". Benedykt XVI wierzył w siłę myśli – chciał, by bogactwo teologicznej wizji pomogło stworzyć może niezbyt wielką, ale gotową na wszystko drużynę dla „małej łodzi", która przetrwa nadchodzące sztormy. Franciszek chce z kolei skonfrontować kościelne struktury ze światem, wypchnąć duchowieństwo z bezpiecznego zacisza pałaców, klasztorów i plebanii, nie pozwala odwracać oczu od problemów, na które tak wielu nie chce dziś patrzeć.

Pewnie nie da się znaleźć odpowiedzi na dzisiejszy kryzys, ignorując te podpowiedzi. Bez żaru osobistego świadectwa i autentyzmu, bez duchowej i intelektualnej głębi, bez odwagi zanurzenia się w wyzwaniach i problemach współczesnego świata nie uda się utorować drogi dla bardziej przekonującej wersji kościelnej instytucji. Z drugiej jednak strony nie wydaje mi się, by było to możliwe, jeśli tym wszystkim wysiłkom nie będzie towarzyszyć poszukiwanie nowego, doskonalszego modelu dla przepływu twórczej energii, czyli sprawowania władzy. Taki nowy model musi wziąć pod uwagę sakramentalne znaczenie osoby biskupa we wspólnocie wierzących i walory centralizacji struktur, ale powinien wyeliminować, a przynajmniej możliwie zminimalizować opisane wyżej, niszczące kościelną instytucję, dworskie porządki.

Nie mam gotowego rozwiązania. Mam jednak wspomnienie współpracy ze wspólnotami, w których relacja ksiądz–świeccy wydawała mi się dorosła i zdrowa. Ksiądz nie był w nich kwestionowany w swoich sakramentalnych zadaniach, z drugiej jednak strony mógł się spodziewać, że zostanie rozliczony ze swojego zaangażowania w życie wspólnoty jak każdy inny jej członek. Zapewne wiele się składa na taki właśnie dynamizm neokatechumenalnych wspólnot (bo o nich mowa). Wydaje mi się jednak, że w sporej mierze bierze się on ze sposobu zarządzania nimi – każda z nich prowadzona jest przez zespół złożony z pary małżeńskiej, księdza i osoby samotnej (kawalera bądź panny). I to wcale nie ksiądz jest jej formalnym szefem, ale zwykle mąż – ojciec – głowa domu, choć może przewodzić i kobieta. Muszę też przyznać, że jeśli myślę o głoszeniu chrześcijańskiego przesłania w stylu św. Pawła i jego listów, to nieodparcie od lat pierwszym moim skojarzeniem są katechezy głoszone wiele lat temu przez jedną z osób odpowiedzialnych za wspólnotę neokatechumenalną, notabene bankowca z zawodu.

To oczywiście tylko przykład, z pewnością są inne, może lepsze modele, które warto wziąć pod uwagę. Wypada mi też podkreślić, że nie byłem i nie jestem członkiem wspólnoty neokatechumenalnej, nie piszę o tym rozwiązaniu, by zachwalać „swoje". Myślę jednak, że rozwiązanie tego typu – nowa wersja struktur zarządzania i administrowania instytucją – jest dziś kościelnej wspólnocie koniecznie potrzebna, by naprawdę skutecznie rozsadzić dynamikę dworskich zależności.

Chodzi przecież, ostatecznie rzecz biorąc, o Ewangelię. Uderza mnie od dawna, że Jezus wysyła swoich uczniów na misję po dwóch – jakby tym sposobem chciał od początku stworzyć zalążek wspólnoty i zrelatywizować (lekarstwo na narcyzm!) każdego z posłanych. W starożytnym Kościele ten apostolski dwugłos – wspólnotowy wielogłos – był reprezentowany przez wspólnotę patriarchów. Dziś miałby być oczywiście reprezentowany przez wspólnotę braci w biskupstwie – wspólnotę biskupów wokół metropolity, konferencje episkopatu. Czy jednak aby na pewno tak ten piękny ideał działa?

Zwróceni ku przyszłości

Francuski teolog Yves Congar, pisząc swoją książkę o prawdziwej i fałszywej reformie Kościoła w dobie Soboru Watykańskiego II, podkreślał różnicę między Tradycją, którą należy pisać przez wielkie T, i tradycjami, które należy pisać małą literą. Odwaga i zdolność do rozróżniania między Tradycją, która daje tożsamość i życie, a tradycjami, które są emanacjami poszczególnych epok, spełniającymi swoje zadanie w określonych okolicznościach, ale tracącymi aktualność w innych, jest warunkiem zdrowego funkcjonowania i rozwoju kościelnej instytucji. Potrzeba przy tym pokornej i odważnej ufności, że choć przecież Kościół przez wieki – mimo rozmaitych instytucjonalnych i ludzkich ograniczeń – realizował swoje zadania i wciąż je realizuje, to jednak jego dojrzalsza wersja jest wciąż do odkrycia i znajduje się jeszcze przed nami. Ani przedkonstantyńska, ani pokonstantyńska wersja kościelnych relacji nie wyczerpują pomysłów na sposób właściwego artykułowania wzajemnych zależności i odpowiedzialności.

Wsłuchując się w Ewangelię i to, co jest prawdziwą Tradycją, kościelna wspólnota nie ma prawa zadowolić się powtarzaniem tego, co było. Powinna zdobyć się na odwagę, by wciąż iść dalej, poszukując dojrzalszych modeli dla wzajemnych odniesień. Aż po kres i pełnię swej realizacji, które nie będą już należeć do tego świata. 

O. Michał Paluch – dominikanin, rektor Papieskiego Uniwersytetu Świętego Tomasza z Akwinu „Angelicum" w Rzymie

Wydarzenia ostatnich miesięcy obnażyły poważne słabości Kościoła katolickiego w Polsce i na świecie. Uwaga opinii publicznej koncentruje się z oczywistych względów na skandalach obyczajowych i poważnych przestępstwach w sferze ochrony nieletnich przed nadużyciami seksualnymi. Prowadzi to do zrozumiałej w takim kontekście tezy, że odpowiedzialność za obecny kryzys ponosi w największym stopniu lawendowa mafia w Kościele, która oplotła większość watykańskich instytucji, paraliżując ich zdrowe reakcje.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Polityczna bezdomność katolików
Plus Minus
„Król Warmii i Saturna” i „Przysłona”. Prześwietlona klisza pamięci
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Ryszard Ćwirlej: Odmłodziły mnie starocie
Plus Minus
Mistrzowie, którzy przyciągają tłumy. Najsłynniejsze bokserskie walki w historii
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
teatr
Mięśniacy, cheerleaderki i wszyscy pozostali. Recenzja „Heathers” w Teatrze Syrena