Katarzyna Batko-Tołuć: Kultura narracji wyłącza demokratyczne bezpieczniki

Władza dyskredytuje tych, którzy pytają ją o informację, rozbudowuje aparat propagandowy i wykańcza media niezależne. Zanim się obejrzymy stracimy bezpieczniki, pozwalające nam tej władzy pilnować.

Publikacja: 05.06.2024 04:30

Katarzyna Batko-Tołuć: Kultura narracji wyłącza demokratyczne bezpieczniki

Foto: Adobe Stock

Zostałam ostatnio poproszona przez Archiwum Osiatyńskiego o tekst do zbiorowej publikacji na temat wyzwań dla ochrony praw człowieka w Polsce. Tradycyjnie wskazywałam na to, że bez większej rozliczalności władzy, praw człowieka nie ochronimy. To postulat z gatunku “ważne by było”. Kontynuując wątek przy okazji refleksji nad trzydziestopięcioleciem wolności zastanawiam się czy “wszystko idzie ku dobremu”, czy wręcz przeciwnie. I niestety obawiam się, że “wręcz przeciwnie”.

Pomimo tego, że coraz łatwiej jest uzyskać informację o działaniach władz z publicznych baz danych czy dokumentów dostępnych w internecie, coś złego dzieje się z przedstawicielami władzy wybieranymi w demokratycznych wyborach. Mam wrażenie, że wielu i wiele z nich przestało czuć, że przede wszystkim są rozliczani z tego, jak sprawują mandat. Przeciwdziałają byciu rozliczanymi przez tworzenie swoich narracji.

Czytaj więcej

Katarzyna Batko-Tołuć: Pani Profesor, co Pani na to?

Biedna władza nękana przez szaleńców

Jednym z problemów, z którym od lat mierzy się świat obywatelski i dziennikarski są trudności z uzyskiwaniem wiarygodnej informacji o działaniach władzy. Powody są liczne - ludzie boją się mówić, osoby popełniające nadużycia wiedzą jak ukrywać swoje działania, bronią się przed ujawnieniem informacji lub nie rozumieją swoich obowiązków.

Ale do tych dość oczywistych powodów doszły zjawiska, które są dużo trudniejsze do uchwycenia. Dotyczą one codziennych postaw względem bycia rozliczanym i odpowiedzialnym przed opinią publiczną oraz aktywnego prowadzenia kontrnarracji wobec osób zainteresowanych działaniami władz. I gdyby to zjawisko dotyczyło tylko działań władz centralnych, zwalczanie go byłoby łatwiejsze. Ale niestety to jest codzienność wielu polskich gmin. Wójtów, burmistrzów i prezydentów jest wielu. Współpracują, spotykają się. A potem wielokrotnie powtarzane są te same przekazy w przestrzeni publicznej. A skoro ta sama informacja pojawiła się kilka razy, to musi być to prawda.

Jedną z takich “prawd” są legendy o osobach oszalałych na punkcie zdobywania informacji. Od razu napiszę, że jestem przekonana o istnieniu osób, które znajdują w odpytywaniu władz swój życiowy cel. Mogą mieć nadmiar czasu, a odpowiedzi na ich wnioski mogą wymagać nieracjonalnie dużego nakładu pracy.

Tyle tylko, że wbrew opowieściom takich osób jest mało. Często łatkę taką dostają osoby, którym władza aktywnie utrudnia otrzymanie informacji. Natomiast legenda na ich temat rośnie i czasem zamienia się w groteskę. Byłam kiedyś na poważnym spotkaniu w poważnej instytucji. Na tym spotkaniu był prezydent dużego miasta, osoba posiadająca tytuł naukowy doktora habilitowanego. Na moją wypowiedź o problemach z dostępem do informacji nieoczekiwanie przedstawił opowieść o wniosku o informację nagranym na kasecie magnetofonowej, pełnej trzasków. Sam wniosek pojawia się w 47 minucie nagrania. Co ważne, zapytany czy ten przypadek zdarzył się w jego mieście, odpowiedział że nie. Wiem, piszę do poważnej gazety. Też nie mogłam uwierzyć. Też czuję się zażenowana pisząc o tym. Wspominam o tym, ponieważ ta historia w jakiś sposób obrazuje poziom dyskusji o poważnej sprawie.

W tej historii nawet nie chodzi o to, czy to prawda czy nie. Nie mam pewności, że taka sytuacja nie miała miejsca, choć z dowodami na to było krucho. Chodzi o to, że taka opowieść stanowi esencję tego, co ma do powiedzenia osoba, która dzierży władzę przez prawie 20 lat. I że każda rozmowa o problemach, zamienia się w tego typu obronę przez atak.

Wątpię zresztą, że ten mityczny urząd odpowiedział na taki wniosek. Czekam na to by mi udowodnić, iż było inaczej. A że nie wiem która to jednostka, to rzucam publiczne wyzwanie. A czy gdyby nie odpowiedział, to czy przegrałby w sądzie? Raczej nie. A nawet jeżeli, co to dla urzędu znaczy przegrać sprawę w sądzie. Podatnik zapłaci. Często w oczywistych sprawach urzędy stawiają opór i nic się nie dzieje. I nagle wszyscy pochylają się nad wnioskiem na kasecie, słuchają trzasków i w końcu docierają do pytania i frasują się jak na ten wniosek odpowiedzieć?

Niestety w polskiej debacie publicznej o rozliczalności władzy największym problemem stają się wnioski nieracjonalne. Wytacza się wówczas armaty. Gdzie proporcje? Gdzie poczucie przyzwoitości? Gdzie świadomość własnej roli wobec obywateli?

Narracja o krainie mlekiem płynącej

Drugie zjawisko znane jest jeszcze dłużej. W zasadzie towarzyszy demokratycznej Polsce prawie od początku. Od zawsze potępiane przez bardziej świadome środowiska i od zawsze ignorowane przez decydentów. Chodzi o samorządowe propagandówki, czyli gazety wydawane przez urzędy, domy kultury, ośrodki sportu czy spółki samorządowe.

Samorządowcy tłumaczą, że poprzez te wydawnictwa spełniają obowiązki informacyjne wobec mieszkańców. Znajdują jakieś podstawy prawne - a to że gmina może zajmować się działalnością promocyjną, edukacyjną i wydawniczą na rzecz samorządu na podstawie art. 10 ust. 3 ustawy o gospodarce komunalnej, a to że zgodnie z artykułem 7 ustawy o samorządzie gminnym wśród zadań własnych wymienia się m.in. sprawy związane z promocją gminy oraz wspieraniem i upowszechnianiem idei samorządowej.

Jest jednak oczywiste, że prowadzenie gazety nie jest sposobem na spełnienie tych zadań. Prasa bowiem rządzi się innymi zasadami. Jedną z jej ról jest kontrola władzy. Dodatkowo wolność słowa przysługuje nie instytucjom, a jednostkom. Potwierdził to ostatnio Europejski Trybunał Praw Człowieka w sprawie Saliyev v. Rosja, stwierdzając, że struktura własnościowa czasopisma, która wymaga od redaktora naczelnego utrzymywania lojalności w stosunku do władz lokalnych, narusza swobodę wypowiedzi.

Żeby sprawę skomplikować, warto dodać, że sytuacja nie jest jednoznaczna. Nie każda z tych gazet nadaje z taką samą siłą propagandowe przekazy. Nie każde medium samorządowe udaje gazetę - wiele naprawdę jest tylko biuletynem. Nie w każdej gminie są niezależne media, a do mieszkańców trzeba jakoś docierać z informacją. Ale nie ma poważnej dyskusji o tym zjawisku. Więc ostatecznie wygrywa status quo.

Problem w tym, że status quo dotyczy tylko istnienia gazet samorządowych. W tym czasie inne zjawiska powodują znikanie alternatywy w postaci gazet niezależnych. Problemy z dystrybucją, koszty papieru, konieczność inwestycji w zmiany modelu biznesowego i ogólny kryzys ekonomiczny, powodują że coraz więcej lokalnych gazet się zamyka lub jest zagrożonych zamknięciem.

A czemu gazety samorządowe miałyby być winne kryzysowi w mediach niezależnych? Są winne, gdyż często są bezpłatne, a mieszkańcy są od lat do nich przyzwyczajeni. I jak wskazują badania Media Forum, dla wielu z nich niezależność medium i to, kto je wydaje nie są bardzo istotne. Wybiorą więc medium bezpłatne, które stanowi nieuczciwą konkurencję, gdyż nie musi się utrzymać na rynku. Dodatkowo, w niektórych miejscowościach media władzy mają informacje podane na tacy. Tymczasem media niezależne muszą pokonywać trudności by do informacji dotrzeć. Niektóre gazety samorządowe sprzedają ogłoszenia - co dodatkowo wypycha z rynku reklamowego gazety niezależne.

Teoretycznie część z tych problemów może nam pomóc rozwiązać Unia Europejska. Ale pytanie kiedy? Czy niezależne gazety lokalne dotrwają do tych czasów? Chodzi o to, że w unijnych funduszach pojawił się przepis o warunku podstawowym, jakim jest przestrzeganie Karty Praw Podstawowych Unii Europejskiej przez instytucje otrzymujące pieniądze z programów unijnych. Możliwe zatem jest, że tak jak wykluczano z konkursów gminy, których rady uchwaliły tzw. strefy wolne od LGBT, tak uda się przeprowadzić wykluczenie gmin wydających swoje gazety, ze względu na naruszanie wolności słowa. Ale śmiem uważać, że będzie to trudne. Bo problem dotyczy ponad połowy gmin. Bo gminy będą twierdzić, że ich gazety to wcale nie gazety. Bo trzeba by wymyślić jak oceniać różne media władzy, a to wymaga zasobów i zaangażowania.

Drugim sposobem w jaki Unia Europejska może pomóc jest Europejski Akt o Wolności Mediów. Nakłada on na państwa członkowskie obowiązek rozdzielania środków publicznych na reklamę lub inne usługi świadczone przez media zgodnie z obiektywnymi kryteriami i w niedyskryminujący sposób. Ale wszystko zależy od wdrożenia. Wiele lokalnych, niezależnych mediów może w ogóle nie doczekać tych czasów.

No i w końcu najważniejsze. Czemu Unia Europejska ma rozwiązywać palący problem polskiej demokracji? Unia może tylko pomóc. Bez naszych działań się nie obędzie.

Czarny scenariusz, ostatnie ostrzeżenie

W tym kontekście nie powinniśmy zapominać, że wolność łatwo stracić. Często przez brak uważności, uśpioną czujność, nakładające się na siebie priorytety. Najmodniejszym na dziś tematem dotyczącym mediów - takim nad którym wszyscy się pochylają - są strategiczne pozwy sądowe wobec dziennikarzy i aktywistów, tzw. SLAPP-y. Takie, które mają im zamknąć usta. Kiedy walczymy ze SLAPP-ami, władza załatwia to inaczej. Dyskredytuje tych, którzy pytają ją o informację, rozbudowuje aparat propagandowy i wykańcza media niezależne. Zanim się obejrzymy stracimy bezpieczniki, pozwalające nam tej władzy pilnować.

Taka to przestroga na 35 lat wolności. I jednocześnie zaproszenie do polemiki lub zgłaszania pomysłów co zrobić by nie dać zginąć mediom lokalnym. Jednym z pomysłów jest wsparcie ze strony państwa. Co do drugiego tematu, jakim jest dyskredytowanie osób interesujących się działaniami władzy, zachęcam do krytycznego myślenia.

Ale chyba najważniejsze jest to, że mediom powinniśmy im poświęcać więcej uwagi. Informacja jest dziś cennym towarem, zmieniają się sposoby komunikacji. To kluczowy dla demokracji temat.

Autorka jest dyrektorką programową stowarzyszenia Sieć Obywatelska Watchdog Polska

Zostałam ostatnio poproszona przez Archiwum Osiatyńskiego o tekst do zbiorowej publikacji na temat wyzwań dla ochrony praw człowieka w Polsce. Tradycyjnie wskazywałam na to, że bez większej rozliczalności władzy, praw człowieka nie ochronimy. To postulat z gatunku “ważne by było”. Kontynuując wątek przy okazji refleksji nad trzydziestopięcioleciem wolności zastanawiam się czy “wszystko idzie ku dobremu”, czy wręcz przeciwnie. I niestety obawiam się, że “wręcz przeciwnie”.

Pozostało 95% artykułu
Rzecz o prawie
Łukasz Guza: Pragmatyczna krótka pamięć
Rzecz o prawie
Łukasz Wydra: Teoria salda lepsza od dwóch kondykcji
Rzecz o prawie
Mikołaj Małecki: Zabójstwo drogowe tylko z nazwy
Rzecz o prawie
Joanna Parafianowicz: Aplikacja rozczarowuje
Rzecz o prawie
Konrad Burdziak: Czy lekarze mogą zaufać wytycznym w sprawach aborcji?