"Oddajmy głos Polakom” – powtarzają politycy PiS. Słowem „Polacy” zastępują „obywateli” albo „społeczeństwo”, lekceważąc mniejszości – od Białorusinów po Żydów. Ale tak już niestety zwykli mówić politycy od prawa do lewa. I nie to podnoszą przeciwnicy referendum, którym druga strona zarzuca atak na „demokrację bezpośrednią”.
Zauważają oni, że ten przypływ demokratyzmu jest dziwnie nagły. Dotąd przez osiem lat władze nie rozpisywały referendów. Nawet ustawę antyaborcyjną, na wniosek głównie posłów PiS, w 2020 roku zaostrzył sam Trybunał Konstytucyjny. Nie zaprzątano sprawą parlamentu, o demokracji bezpośredniej się nie zająknięto. „Nieważne, co kto sobie mówi i co myśli” – oświadczył prezydent.
Kpina z konstytucji
Sam Trybunał przez jakiś czas też nie był rządzącym potrzebny. Podważali oni sens rzekomej „trzeciej izby parlamentu”, aż obsadzili TK po swojej myśli i uznali jego miarodajność – jak teraz demokracji bezpośredniej. Dla PiS białe po chwili może okazać się czarne i znów białe; rządzonym wmawia się raz jedno, raz drugie, jakby obywatele cierpieli na zanik pamięci.
Czytaj więcej
Nazywanie ludzi „symetrystami” pokazuje, jak często różnice polityczne w Polsce postrzega się w kategoriach wojennych – pisze tłumacz i poeta.
W referendalnym spocie Mariusz Błaszczak powiada: „Dla nas decydujący jest zawsze głos zwykłych Polaków”. A co z resztą? Czy to znów jakieś „elity”, które ta władza piętnuje bez ustanku, jako pierwsza w wolnej Polsce dzieląc warstwy społeczne na lepsze i gorsze? Czy może „niezwykłymi” Polakami są rodacy sprawujący jak Błaszczak demokrację pośrednią? Tę, co po ośmiu latach nagle nie wystarcza?