Dziewictwo utracone w Paryżu

100 lat temu polscy piłkarze zadebiutowali na igrzyskach olimpijskich. Skończyło się klęską z Węgrami i powrotem do domu po jednym meczu.

Publikacja: 24.05.2024 17:00

Piłkarska reprezentacja Polski na VIII Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu przed meczem z Węgra

Piłkarska reprezentacja Polski na VIII Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu przed meczem z Węgrami. Stoją od lewej: Stefan Fryc, Henryk Reyman, Józef Kałuża, Wawrzyniec Cyl, Leon Sperling, Wacław Kuchar, Mieczysław Batsch, Mieczysław Wiśniewski. W dolnym rzędzie: Marian Spoida, Zdzisław Styczeń, Stanisław Cikowski

Foto: NAC

W poniedziałkowe popołudnie, 26 maja 1924 roku położony w 19. dzielnicy Paryża 15-tys. Stade Bergeyre zapełnił się mniej więcej w połowie. Wśród zgromadzonych najgłośniejsza była 500-osobowa grupa kibiców węgierskich.

Sędzia Johannes Mutters zaprosił do siebie kapitanów drużyn. Gładko uczesany, z przedziałkiem nad lewym okiem, szczupły, wysoki Holender miał 25 lat. Zarówno polski napastnik Henryk Reyman, jak i węgierski obrońca Károly Fogl byli od niego starsi. Węgier wygrał losowanie i wybrał stronę boiska tak, by jego zespół grał w pierwszej połowie z wiatrem. Zanim o 17.00 Mutters zagwizdał, zespoły ustawiły się jeszcze do pamiątkowych fotografii. Polacy w białych koszulach z dużych rozmiarów godłem na sercu wydają się radośni, podekscytowani, ale jeśli wpatrzeć się głębiej, z ich twarzy bije niepewność słuszna wobec tego, co ma się wydarzyć.

Czytaj więcej

Portugalskie Betlejem pełne tajemnic, legend i zbrodni

Ziarnko do ziarnka

Ambicje wyjazdu na igrzyska polskie piłkarstwo miało już w 1920 roku. Wiosną rozpoczęto nawet przygotowania do startu w Antwerpii. Zawodnicy z całego kraju zjeżdżali na treningi do Krakowa, a działacze zaciągali na ten cel zobowiązania finansowe. Za nic miała to jednak bolszewicka Rosja. Gdy nad Skaldą szykowano się do rozpoczęcia do turnieju, nad Wisłą stanęła Armia Czerwona. O wyjeździe sportowców do Belgii nie było mowy. Marzenia prysły, zostały długi.

Cztery lata później udział w paryskich igrzyskach stał się dla młodego, niepodległego państwa pierwszą dużą szansą promocji poprzez sport. Tyle że sportowcy i Paryż to była ostatnia rzecz, jaka mogła wówczas zaprzątać głowy rządzących.

– Sytuacja gospodarcza Polski w 1924 roku była fatalna – wyjaśnia „Plusowi Minusowi” prof. Mariusz Wołos z Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk. – W roku wcześniejszym rządowi Wincentego Witosa nie udało się zahamować galopującej hiperinflacji. Wartość pieniądza była równa wartości papieru, na którym został wydrukowany. Ludzie nosili je w walizkach. Przemysł był pogrążony w głębokim kryzysie. Państwo miało problemy z utrzymaniem armii, strajkującymi robotnikami, chłopami domagającymi się reformy rolnej, właściwie ze wszystkim. Dopiero zaczęto wdrażać bardzo intensywne reformy ministra finansów Władysława Grabskiego, który po Witosie objął tekę premiera, ale na ich efekty trzeba było poczekać. Do tego nie zapominajmy, że w tamtych czasach sport był traktowany marginalnie. Nie był motorem koniunktury finansowej jak dzisiaj, gdy dominujące w mediach wielkie wydarzenia sportowe, igrzyska czy mundiale, traktujemy wręcz priorytetowo. Wówczas one nie zajmowały państwa.

Koszt wysłania reprezentacji do Paryża spoczął na Polskim Związku Piłki Nożnej. Środki zbierano na różne sposoby – poprzez okręgowe związki, lokalne komitety przygotowań olimpijskich czy wpływy z meczów towarzyskich. Ostatecznie wyprawę wyceniono na ok. 3,2 tys. dol. – To ogromna suma. Dzisiaj nie wysłalibyśmy za to jednej osoby, a wówczas można było cały zespół – mówi Wołos. – Po pierwszej wojnie Stany Zjednoczone były wierzycielem ówczesnego świata, a ich gospodarka – wiodącym kolosem. Dolar po reformie Grabskiego kosztował 5,18 zł, jajko – 5, a chleb 40 gr. Amerykańska waluta zastąpiła franka francuskiego będącego punktem odniesienia od czasów Napoleona. Jechano do Francji, a przeliczano wyprawę na dolary.

Największy wkład w eskapadę, około 800 dol., wniósł Kraków, w którym jeszcze do 1928 roku mieściła się centrala PZPN. – Nie wynikało to z tego, że gospodarka miała się tam lepiej niż na innych obszarach kraju – kontynuuje Wołos. – W Krakowie były największe tradycje piłkarskie, jeszcze z czasów galicyjskich. Wisła i Cracovia przyciągały kibiców oraz miały zaplecze, które te pieniądze było w stanie wysupłać. Pomagała też armia. Garnizon krakowski był bardzo mocno zaangażowany w popieranie sportu, zwłaszcza piłki, a struktury związku były zorganizowane lepiej niż w innych częściach Polski.

Droga prób i błędów

Igrzyskom w piłkarskiej centrali podporządkowano wszystko. Na walnym zebraniu delegatów w ostatni weekend lutego zdecydowano, że w roku 1924 nie odbędą się finałowe rozgrywki o mistrzostwo Polski. Drużyny grać miały tylko towarzysko, by kadrowicze mogli skupić się na przygotowaniach do najważniejszego turnieju. Dopiero później zrozumiano, że nic tak nie służy dobremu przygotowaniu, jak regularne rozgrywanie meczów o stawkę.

Na walnym uchwalono też, że za ustalanie składu ekipy narodowej – w miejsce dotychczasowej trzyosobowej komisji – odpowiedzialna będzie jedna osoba, czyli kapitan związkowy. Został nim sekretarz związku Adam Obrubański, 32-letni absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego, zawodowy wojskowy. Do pomocy wybrano Obrubańskiemu trenera, dwa lata od niego starszego Węgra, inżyniera Gyulę Bíró, w przeszłości gracza węgierskiej kadry i gwiazdę MTK Budapeszt. Nazywano go w Polsce Juliuszem, a znano z tego, że przez półtora roku trenował wcześniej żydowskie Makkabi Kraków. Bíró podpisał kontrakt od 15 marca do dnia ostatniego występu na paryskich igrzyskach. Jego warunków nigdy nie ujawniono.

Obrubański wybrał dla Bíró kadrę aż 38 graczy, z którymi ten miał pracować na trzytygodniowym zgrupowaniu w Krakowie. Zanim do tego doszło, 17 kwietnia odbyło się losowanie turniejowych par, gdyż igrzyska rozgrywano systemem pucharowym, czyli przegrywający odpadał. Ponieważ w turnieju zagrały 22 reprezentacje – liczniej obsadzonym międzynarodowym turniejem były dopiero mistrzostwa świata w Hiszpanii w 1982 roku – 12 z nich musiało wystąpić w 1/16 finału. Polacy chcieli Urugwaj, o którym nic nie wiedzieli, ale trafili na doskonale sobie znanych Węgrów. Uznano to za losowanie fatalne, bo Madziarzy uchodzili za faworytów igrzysk, a w dwóch wcześniejszych potyczkach Biało-Czerwoni dwukrotnie im ulegli – 0:1 i 0:3. Szczęśliwym los bez wątpienia nie był, ale gdyby ziściły się marzenia, mogło być jeszcze gorzej, bo Urugwaj okazał się zespołem, który miał wygrać nie tylko te, ale i następne igrzyska, aż wreszcie i pierwsze mistrzostwa świata w 1930 roku.

Wyselekcjonowaniu ścisłej kadry do Paryża miały służyć sparingi na zgrupowaniu, tyle że grano wyłącznie we własnym gronie, a i to nie zawsze, bo na pierwszą z gier dotarli do Krakowa tylko lwowiacy i poznaniacy, zabrakło za to warszawiaków oraz łodzian. Wiele obiecywano sobie po meczu z reprezentacją Preszburga, ale ta nie dotarła na miejsce przez problemy paszportowe i znów grano tylko między sobą. Na tej podstawie ustalono 18-osobowy skład na igrzyska.

Czytaj więcej

Piękna historia o tym, jak Barcelona przegrała z Albanią

Przez Sztokholm pod Montmartre

Podróż do Paryża rozpoczęła się w środowy poranek, 14 maja, na krakowskim dworcu. Czekającą na pociąg do Berlina ekipę, na czele której stał prezes PZPN Edward Cetnarowski, żegnały rodziny i grupka kibiców. W Berlinie piłkarze odpoczęli w hotelu, a następnie – przez Stralsund – dotarli parowcem do Trelleborga, by z niego znów pociągiem dojechać do Sztokholmu, gdzie zakontraktowano dwa sparingi z gospodarzami. Ze sportowego punktu widzenia mecze te były niewątpliwie potrzebne, bo stanowiły szansę sprawdzenia, na jakim etapie przygotowań jest drużyna. Z logistycznego wypadły jednak fatalnie. Piłkarzom zaaplikowano bowiem nie tylko męczącą podróż i nadkładanie drogi, ale także duży wysiłek w ciągu zaledwie dwóch dni. Dodatkowo gościnni gospodarze, którzy zakwaterowali Polaków w hotelu Continental, zafundowali naszym kadrowiczom zwiedzanie miasta.

Pierwszy, oficjalny mecz odbył się 18 maja. Szwedzi już w piątej minucie objęli prowadzenie, a po kolejnych pięciu kopnięty w brzuch został bramkarz Mieczysław Wiśniewski, w efekcie czego musiał opuścić boisko. Od początku grano twardo i ostro. Do przerwy Polacy jeszcze się jakoś trzymali, ale zaraz po niej stracili drugą bramkę. Skończyło się porażką 1:5, choć podnoszono, że dwa, a może nawet trzy gole gospodarzy padły ze spalonych. Na domiar złego kontuzji doznał Tadeusz Synowiec, czyli kapitan reprezentacji, która nie tylko wykluczyła go z igrzysk, ale i zakończyła jego reprezentacyjną karierę.

Dwa dni później grano niby nieoficjalnie, ale – jak wynika z zachowanych przekazów – jeszcze bardziej ostro, a wręcz brutalnie. Być może Polacy nie byli po prostu gotowi na wymogi takiej twardej gry i stąd brały się narzekania. Faktem pozostaje, że po tych meczach byli mocno poobijani. Również psychicznie, skoro drugi pojedynek przegrali jeszcze wyżej, aż 1:7. Wyraźnie było widać, że problemem jest chociażby kontuzja, bo większość goli tracili po przerwie.

Do Paryża Polacy wyruszyli pociągiem wspólnie ze Szwedami 21 maja. Jechali 52 godziny – w dzień drugą klasą, w nocy w wagonach sypialnych. „Nastroje były minorowe. Widocznie szwedzki bigos nie bardzo nam odpowiadał. Nie udało nam się ze Szwedami nawiązać przyjaznych stosunków z powodu obopólnych braków lingwistycznych” – wspominał pomocnik Marian Spoida. Wreszcie zmęczeni gracze wysiedli na paryskim dworcu, z którego udali się do hotelu Maison Dorée Montmartre. Zakwaterowano ich w pokojach z jednym łóżkiem na dwie osoby za 40 franków za dobę. Do meczu z Węgrami pozostawały nieco ponad dwie doby.

Ile starczyło sił

Obie drużyny zaczęły nerwowo. „W 10. i 12. minucie Reyman i ja oddajemy groźne strzały na bramkę węgierską, ale bramkarz piąstkuje w róg. W obronie naszej dobrze spisuje się Styczeń, który paraliżuje ataki Węgrów i często wspomaga nasz atak dalekimi podaniami. Moje dośrodkowania nie zostają dobrze wykorzystywane” – tak po latach pamiętał początek meczu Wacław Kuchar, który wspominał go w swojej biograficznej książce napisanej przez Jacka Bryla.

Kuchar, gwiazdor lwowskiej Pogoni, sportowiec wszechstronnie utalentowany, reprezentant Polski także w hokeju na lodzie, lekkoatletyce i łyżwiarstwie szybkim, wraz ze wspomnianym Reymanem z krakowskiej Wisły i Józefem Kałużą z Cracovii stanowili trio największych asów polskiego futbolu lat 20. XX wieku. Tyle że trener i kapitan związkowy nie do końca potrafili wykorzystać ich atuty. To, że przeciw Węgrom znalazło się na boisku miejsce dla całej trójki, i tak było przełomem, bo wcześniej uważano, że nie mogą ze sobą grać. Skończyło się chaosem. Brat Henryka, Jan, rezerwowy w tym meczu, wspominał po latach: „Miałem złe przeczucia. Mimo wysokiej klasy paru naszych zawodników, jak Wacek Kuchar, Józef Kałuża czy mój brat Henryk, widziałem, że zespół nie tworzy zwartej całości, a raczej zlepek indywidualistów”.

Wynik w 18. minucie otworzył pozostawiony bez krycia prawy łącznik Węgrów Jozef Eisenhoffer. Gra wciąż była w miarę wyrównana, ale pod koniec pierwszej połowy zaczęła uwidaczniać się coraz większa przewaga Węgrów. Przed przerwą Eisenhoffer mógł podwyższyć, ale piłkę po jego lobie sprzed pustej bramki wybił Zdzisław Styczeń.

„Podczas pauzy przyszli do naszej szatni piłkarze francuscy, litewscy i norwescy. Gratulowali pięknej gry i zachęcali do dalszej wytrwałej walki” – wspominał Kuchar. Nie na wiele to się zdało. Wiatr wiejący w drugiej połowie w plecy Polaków chyba za bardzo pchał ich do przodu. Otworzyli się i nim minął kwadrans, było już 0:3. „To załamało naszą drużynę” – wspominał Kuchar.

„Co było przyczyną załamania? Uważam, że jedynym powodem nie było nic innego jak tylko pierwszy występ na olimpiadzie światowej. Jak prawie każdy artysta w pierwszym swym wystąpieniu gra słabo, tak nasi piłkarze, czując na sobie oczy całego piłkarskiego świata zwrócone na nich, czując tę wielką odpowiedzialność przed braćmi w swej Ojczyźnie, nie wytrzymali balastu psychicznego” – tłumaczył prezesujący PZPN Cetnarowski.

Czytaj więcej

Pustynna fortuna Kataru

Co zostało z tamtych lat?

Węgrzy, uchodzący za faworytów igrzysk, pożegnali się z nimi już po następnym meczu, przegrywając z Egiptem 0:3. Brązowy medal zdobyli za to niedoceniani Szwedzi, co w trochę innym świetle postawiło wyniki towarzyskich gier Polaków przed turniejem. Sędzia Mutters typowany był do prowadzenia finału, ale zaprotestowali Urugwajczycy, którzy w półfinale pokonali Holendrów i obawiali się ze strony ich rodaka „rewanżu”. Mutters poprowadził więc finał cztery lata później w Amsterdamie. Stade Bergeyre już wtedy nie istniał. Z powodu zapotrzebowania miasta na tereny mieszkaniowe zburzono go dwa lata po paryskich igrzyskach.

Kapitan związkowy Obrubański, który na igrzyskach pełnił także rolę rezerwowego sędziego, prowadził reprezentację jeszcze do końca roku. Funkcję stracił dopiero w kolejnym. W 1927 roku sędziował mecze premierowego sezonu polskiej ligi, a w kolejnych latach zrobił doktorat z prawa. Parał się także dziennikarstwem, będąc m.in. redaktorem naczelnym tygodnika sportowego „Raz, Dwa, Trzy”. W 1940 roku został zamordowany w Katyniu. Trener Bíró po igrzyskach stracił pracę, ale już w czerwcu został szkoleniowcem Warty Poznań. Później pracował z klubami w Niemczech, Austrii, Francji, Rumunii, Szwecji i Szwajcarii. Ze względu na żydowskie pochodzenie w 1937 roku wyjechał z Europy do Meksyku, gdzie także pracował w zawodzie, i zmarł w 1961 roku.

Dwa lata później odszedł Henryk Reyman, który po Paryżu bił w Polsce strzeleckie rekordy. Potem został trenerem, prowadził m.in. reprezentację Polski w wygranym 2:1 meczu ze Związkiem Radzieckim w Chorzowie w 1957 roku. Kadrę przez całe lata 30. XX wieku prowadził także Józef Kałuża. Na igrzyskach w Berlinie w 1936 roku doprowadził ją do czwartego miejsca, dwa lata później na mistrzostwach świata we Francji przegrał zaś 5:6 legendarny mecz z Brazylią. Zmarł rok przed końcem wojny. Trenerem kadry w latach 1947–1949 został również Kuchar, który po wojnie musiał opuścić Lwów. Przez Bytom trafił do Warszawy, gdzie zmarł w 1981 roku.

Szukanie artefaktów z debiutanckiego występu polskich piłkarzy na igrzyskach olimpijskich przypomina szukanie igły w stogu siana. Nic nie zachowało się nawet w Małopolskim Związku Piłki Nożnej w Krakowie. – Związek często zmieniał siedzibę. Jakieś 40 lat temu przenosił się ze Stolarskiej na Rynek, do raptem jednego pomieszczenia. Ówczesny działacz, generał Mieczysław Karus, zlecił przeprowadzkę wojsku, a przy okazji kazał wyrzucić praktycznie wszystkie pamiątki i archiwa, bo nie było na nie miejsca – tłumaczy Andrzej Godny, szef wydziału gier. Nic nie zachowało się także w zbiorach krakowskiej Wisły, podobnie jak w centrali PZPN.

W warszawskim Muzeum Sportu i Turystyki Jakub Ozimkiewicz z Działu Zbiorów wygrzebuje dyplom uczestnictwa Kuchara podpisany przez barona Pierre’a de Coubertina, wskrzesiciela idei nowożytnych igrzysk, który w Paryżu żegnał się z funkcją prezydenta Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego.

Do tego są jeszcze tylko trzy czarno-białe zdjęcia: jedno reprezentacji przed meczem z Węgrami i dwa kadry ze spotkania. W krakowskim mieszkaniu Janusza Tomaszewskiego, siostrzeńca braci Reymanów, na ścianie wiszą oprawione dwa dyplomy, takie jak ten Kuchara, zaświadczające o ich uczestnictwie w igrzyskach. Fotokopię legitymacji olimpijskiej Henryka można zobaczyć w prywatnym minimuzeum Wisły założonym przez kolekcjonera Krzysztofa Gawła. Oryginał, podobnie jak kilka dokumentów związkowych z przygotowań do igrzysk, jest w posiadaniu profesora Piotra Dobosza z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zachowały się dzięki temu, że ktoś wydobył je ze śmietnika.

W poniedziałkowe popołudnie, 26 maja 1924 roku położony w 19. dzielnicy Paryża 15-tys. Stade Bergeyre zapełnił się mniej więcej w połowie. Wśród zgromadzonych najgłośniejsza była 500-osobowa grupa kibiców węgierskich.

Sędzia Johannes Mutters zaprosił do siebie kapitanów drużyn. Gładko uczesany, z przedziałkiem nad lewym okiem, szczupły, wysoki Holender miał 25 lat. Zarówno polski napastnik Henryk Reyman, jak i węgierski obrońca Károly Fogl byli od niego starsi. Węgier wygrał losowanie i wybrał stronę boiska tak, by jego zespół grał w pierwszej połowie z wiatrem. Zanim o 17.00 Mutters zagwizdał, zespoły ustawiły się jeszcze do pamiątkowych fotografii. Polacy w białych koszulach z dużych rozmiarów godłem na sercu wydają się radośni, podekscytowani, ale jeśli wpatrzeć się głębiej, z ich twarzy bije niepewność słuszna wobec tego, co ma się wydarzyć.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku