– Sytuacja gospodarcza Polski w 1924 roku była fatalna – wyjaśnia „Plusowi Minusowi” prof. Mariusz Wołos z Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk. – W roku wcześniejszym rządowi Wincentego Witosa nie udało się zahamować galopującej hiperinflacji. Wartość pieniądza była równa wartości papieru, na którym został wydrukowany. Ludzie nosili je w walizkach. Przemysł był pogrążony w głębokim kryzysie. Państwo miało problemy z utrzymaniem armii, strajkującymi robotnikami, chłopami domagającymi się reformy rolnej, właściwie ze wszystkim. Dopiero zaczęto wdrażać bardzo intensywne reformy ministra finansów Władysława Grabskiego, który po Witosie objął tekę premiera, ale na ich efekty trzeba było poczekać. Do tego nie zapominajmy, że w tamtych czasach sport był traktowany marginalnie. Nie był motorem koniunktury finansowej jak dzisiaj, gdy dominujące w mediach wielkie wydarzenia sportowe, igrzyska czy mundiale, traktujemy wręcz priorytetowo. Wówczas one nie zajmowały państwa.
Koszt wysłania reprezentacji do Paryża spoczął na Polskim Związku Piłki Nożnej. Środki zbierano na różne sposoby – poprzez okręgowe związki, lokalne komitety przygotowań olimpijskich czy wpływy z meczów towarzyskich. Ostatecznie wyprawę wyceniono na ok. 3,2 tys. dol. – To ogromna suma. Dzisiaj nie wysłalibyśmy za to jednej osoby, a wówczas można było cały zespół – mówi Wołos. – Po pierwszej wojnie Stany Zjednoczone były wierzycielem ówczesnego świata, a ich gospodarka – wiodącym kolosem. Dolar po reformie Grabskiego kosztował 5,18 zł, jajko – 5, a chleb 40 gr. Amerykańska waluta zastąpiła franka francuskiego będącego punktem odniesienia od czasów Napoleona. Jechano do Francji, a przeliczano wyprawę na dolary.
Największy wkład w eskapadę, około 800 dol., wniósł Kraków, w którym jeszcze do 1928 roku mieściła się centrala PZPN. – Nie wynikało to z tego, że gospodarka miała się tam lepiej niż na innych obszarach kraju – kontynuuje Wołos. – W Krakowie były największe tradycje piłkarskie, jeszcze z czasów galicyjskich. Wisła i Cracovia przyciągały kibiców oraz miały zaplecze, które te pieniądze było w stanie wysupłać. Pomagała też armia. Garnizon krakowski był bardzo mocno zaangażowany w popieranie sportu, zwłaszcza piłki, a struktury związku były zorganizowane lepiej niż w innych częściach Polski.
Droga prób i błędów
Igrzyskom w piłkarskiej centrali podporządkowano wszystko. Na walnym zebraniu delegatów w ostatni weekend lutego zdecydowano, że w roku 1924 nie odbędą się finałowe rozgrywki o mistrzostwo Polski. Drużyny grać miały tylko towarzysko, by kadrowicze mogli skupić się na przygotowaniach do najważniejszego turnieju. Dopiero później zrozumiano, że nic tak nie służy dobremu przygotowaniu, jak regularne rozgrywanie meczów o stawkę.
Na walnym uchwalono też, że za ustalanie składu ekipy narodowej – w miejsce dotychczasowej trzyosobowej komisji – odpowiedzialna będzie jedna osoba, czyli kapitan związkowy. Został nim sekretarz związku Adam Obrubański, 32-letni absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego, zawodowy wojskowy. Do pomocy wybrano Obrubańskiemu trenera, dwa lata od niego starszego Węgra, inżyniera Gyulę Bíró, w przeszłości gracza węgierskiej kadry i gwiazdę MTK Budapeszt. Nazywano go w Polsce Juliuszem, a znano z tego, że przez półtora roku trenował wcześniej żydowskie Makkabi Kraków. Bíró podpisał kontrakt od 15 marca do dnia ostatniego występu na paryskich igrzyskach. Jego warunków nigdy nie ujawniono.
Obrubański wybrał dla Bíró kadrę aż 38 graczy, z którymi ten miał pracować na trzytygodniowym zgrupowaniu w Krakowie. Zanim do tego doszło, 17 kwietnia odbyło się losowanie turniejowych par, gdyż igrzyska rozgrywano systemem pucharowym, czyli przegrywający odpadał. Ponieważ w turnieju zagrały 22 reprezentacje – liczniej obsadzonym międzynarodowym turniejem były dopiero mistrzostwa świata w Hiszpanii w 1982 roku – 12 z nich musiało wystąpić w 1/16 finału. Polacy chcieli Urugwaj, o którym nic nie wiedzieli, ale trafili na doskonale sobie znanych Węgrów. Uznano to za losowanie fatalne, bo Madziarzy uchodzili za faworytów igrzysk, a w dwóch wcześniejszych potyczkach Biało-Czerwoni dwukrotnie im ulegli – 0:1 i 0:3. Szczęśliwym los bez wątpienia nie był, ale gdyby ziściły się marzenia, mogło być jeszcze gorzej, bo Urugwaj okazał się zespołem, który miał wygrać nie tylko te, ale i następne igrzyska, aż wreszcie i pierwsze mistrzostwa świata w 1930 roku.