Piękna historia o tym, jak Barcelona przegrała z Albanią

Mieszkańcy Wlory są dumni, że ich miasto było pierwszą stolicą Albanii. Z zadowoleniem obserwują, jak przyciąga coraz liczniejszych turystów, również polskich. Najchętniej wspominają jednak dzień, gdy gościła u nich wielka piłkarska Barcelona. I przegrała!

Publikacja: 03.11.2023 17:00

Dawne Flamurtari zadziwiało swą grą, dzisiejsze to ledwie przeciętny drugoligowiec. Za to od czasu m

Dawne Flamurtari zadziwiało swą grą, dzisiejsze to ledwie przeciętny drugoligowiec. Za to od czasu meczów z Barceloną na lepsze zmienił się stadion we Wlorze

Foto: Jarosław Tomczyk

Od zakończenia meczu Flamurtari Wlora – FK Bylis minęło już całkiem sporo czasu, ale członkowie sztabu szkoleniowego gości wciąż nie mogą spokojnie zejść z boiska. Ilekroć próbują pokonać niewielki odcinek między ławką rezerwowych a tunelem prowadzącym do szatni, w ich stronę z trybuny głównej lecą rozmaite przedmioty. Grupka najbardziej zagorzałych sympatyków gospodarzy „ostrzeliwuje” przejście czym popadnie, wykrzykując swoją frustrację po porażce. Policjanci nie reagują. Sprawiają wrażenie, jakby sami też chętnie gościom dołożyli, ale powaga pełnionej funkcji nie pozwala im posunąć się aż tak daleko. Goście schodzą w końcu do szatni, ale przed stadionem jeszcze długo jest gorąco.

Gorąco było zresztą przez cały mecz. Dosłownie i w przenośni. Palące na południu Albanii popołudniowe, wrześniowe słońce nie zachęcało wprawdzie do podkręcania tempa gry, ale szczelnie wypełniona kibicami trybuna główna co rusz reagowała żywiołowo na to, co działo się na boisku.

Jeśli przed meczem ktoś uważał, że ludzie wnoszą ze sobą na stadion po kilka butelek napojów, by dbać o odpowiednie nawodnienie organizmów, to szybko zrozumiał, w jak wielkim był  błędzie. Każda wątpliwa decyzja sędziego, każda reakcja ławki rezerwowych gości od razu spotykała się z falą lecących w ich stronę butelkowych pocisków. Zwłaszcza że mający spore aspiracje gospodarze grali słabo, z każdą minutą gorzej, by wreszcie zasłużenie przegrać 0:1.

Czytaj więcej

50 lat od monachijskiej masakry

Nie mogliśmy w to uwierzyć

Wlora położona nad zatoką oddzielającą Morze Adriatyckie od Jońskiego zachwyca krajobrazem. Na nadmorskim deptaku wysadzanym wysokimi palmami, turysta nieświadomy tego, gdzie jest, mógłby bez problemu uwierzyć, że to amerykańskie Miami.

– Kiedy 13 lat temu przyjechałam tu za głosem serca, tak naprawdę przy życiu trzymał mnie jedynie widok pięknego morza i okalających go gór, bo poza tym nie było tu nic – mówi Roksana Nowak, mieszkająca we Wlorze pracowniczka miejscowego uniwersytetu, autorka przewodników po Albanii, prowadząca stronę internetową „Albania po polsku”. – Deptak oddano do użytku sześć lat temu, wokół wyrosły i ciągle wyrastają kolejne hotele i apartamentowce. Infrastruktura rośnie w oczach, a przemysł turystyczny wraz z nią. A jeszcze niedawno sezon trwał tu raptem miesiąc, od końca lipca do końca sierpnia, we wrześniu mimo pięknej pogody i pięknych plaż nikt tu już nie przyjeżdżał.

Tamten wrzesień, w 1986 roku, też był we Wlorze słoneczny. Ten sam, lecz nie taki sam, był również stadion Flamurtari. Przez 37 lat sporo się zmieniło. W XXI wieku wyremontowano trybuny, zainstalowano sztuczne oświetlenie, budynek z fasadą w czerwono-czarnych klubowych barwach zyskał europejski standard. Jedynie zepsuta od dawna elektroniczna tablica wyników wciąż stoi na swoim miejscu. Zmieniła się też drużyna, ale ona akurat na niekorzyść. Dzisiejsze Flamurtari, choć wciąż przyciąga na trybuny wielu kibiców, to ledwie przeciętny drugoligowiec. Wtedy, w tamtym wrześniu, czerwono-czarni zadziwiali Europę. Wbrew wszystkiemu.

– Kiedy nam powiedzieli, że zagramy z Barceloną, że wylosowaliśmy ich w pierwszej rundzie Pucharu UEFA, nie mogliśmy w to uwierzyć – mówi Vasil Ruci, jeden z najlepszych w historii albańskich piłkarzy, gracz Flamurtari w latach 1976–1993. – To niby było realne, w końcu startowaliśmy w tych samych rozgrywkach, więc mogliśmy na nich trafić, ale brzmiało jak sen.

Albania w tym czasie była najbardziej izolowanym państwem w Europie. Od ponad roku nie żył już wprawdzie Enver Hodża, ale po pierwsze, stalinowski komunizm, który zaprowadził w kraju, bynajmniej z tego powodu nie zelżał, a po drugie, po 41 latach dyktatorskich rządów pokryte 800 tysiącami bunkrów państwo było zapóźnione gospodarczo i na najlepszej drodze, by stać się Koreą Północną Starego Kontynentu. – Często wspominamy z mężem nasze dzieciństwo – mówi Roksana Nowak. – Oboje urodziliśmy się w tym samym 1983 roku. U nas też był komunizm, ale jednak kredki czy blok rysunkowy do przedszkola zawsze miałam. Dla jego rodziców problemem było kupno choćby ołówka. W Albanii nie było naprawdę nic, wszystko przydzielano na kartki. A dodam, że pochodzę z prostej, śląskiej rodziny. Rodzina męża natomiast zajmowała dość wysoką pozycję, ojciec kierował urzędem pracy, matka była ekonomistką, a żyli dużo gorzej niż my.

Wtedy zacząłem palić papierosy

Trzy miesiące przed meczem we Wlorze Barcelona przegrała po rzutach karnych w finale Pucharu Mistrzów ze Steauą Bukareszt. Latem dołączył do niej jeszcze Gary Lineker, król strzelców dopiero co zakończonych mistrzostw świata w Meksyku. Albański futbol w tym czasie nie przedstawiał żadnej realnej siły. Gdy w kwalifikacjach wspomnianego meksykańskiego mundialu Polska zremisowała w Mielcu z Albanią 2:2, nad Wisłą uznano to za tragedię, jaką dziś byłby remis z San Marino.

W 1985 r. debiut Flamurtari w europejskich pucharach też skończył się zgodnie z przewidywaniami – dwiema porażkami z innym słabeuszem, HJK Helsinki. A teraz, po roku, to samo Flamurtari miało stawić czoła Barcelonie. Jedyne, nad czym można było się zastanawiać, to w jakich rozmiarach przegra.

– Nasz stadion mieścił wtedy około 10 tys. osób, a tego dnia było ich ponad 16 tys.! – wspomina Ruci. – Zapełnili trybuny już w południe, a mecz był o 16.30. Na samej sprzedaży wody można było zrobić wielki biznes. Inna sprawa, że nic innego poza nią nie było. Ludzie tłoczyli się nie tylko na stadionie, ale też na dachach bloków obok niego. Przed meczem przyszli do mnie hiszpańscy dziennikarze z pytaniem, czy strzelę gola Barcelonie. Odpowiedziałem, że to bardzo trudne, ale czuję, że będę miał szczęście. I faktycznie, 20 minut po przerwie udało mi się pokonać legendarnego Andoniego Zubizarretę. Uderzyłem z linii pola karnego przy słupku i objęliśmy prowadzenie 1:0. Ludzie z radości omal nie przewrócili ogrodzenia. Dla mnie był to najpiękniejszy moment życia, ale też bardzo ważny. Pozwolił mi poznać samego siebie, swoje możliwości, a to najtrudniejsza rzecz dla każdego człowieka. Kiedy je poznasz, wtedy zaczynasz wierzyć w siebie bardziej. Jak później pojechałem do Barcelony, to już miałem tę pewność, wiedziałem, że potrafię.

Kiedy ogląda się fragmenty tego meczu, trudno uwierzyć, że w czerwonych koszulkach nie gra Barcelona. Flamurtari kapitalnie, szybkimi, krótkimi podaniami budowało akcje, wychodziło spod pressingu. Grało prawdziwą tiki-takę, choć tego określenia jeszcze nikt wtedy nie znał.

– W Albanii rodziło się wiele piłkarskich talentów. Tak się złożyło, że w jednym pokoleniu było ich we Wlorze kilka, dołączyli do nas jeszcze chłopcy z okolic. Jedyne, czego nam brakowało, to zachodniej mentalności, byliśmy chłopakami z biednego, zamkniętego kraju – tłumaczy Ruci. Tym tłumaczy fakt, że jego zespół nie zdołał dowieźć prowadzenia do końca. Kilka minut przed ostatnim gwizdkiem Barcelona wyrównała i mecz skończył się remisem 1:1. Korzystniejszym dla gości w obliczu rewanżu w Katalonii i przy obowiązującym wówczas systemie liczenia podwójnie bramek zdobytych na wyjeździe.

Na rewanż ekipa Flamurtari poleciała do Hiszpanii aż na pięć dni. – Jak zawsze, był z nami oczywiście ktoś z albańskich służb, ale w wolnym czasie mogliśmy robić, co chceliśmy. Zresztą nawet jakby nam na to nie pozwolili, to znaleźlibyśmy sposób. Jednocześnie co mogliśmy robić, jeśli oprócz zagwarantowanego spania i jedzenia, otrzymaliśmy dietę dzienną 5 dolarów? Kupiłem za nie narzeczonej wachlarz. W środę graliśmy z Barceloną, w sobotę wróciłem, w niedzielę miałem ślub, a w poniedziałek już jechałem z drużyną do Austrii. Nawet nocy poślubnej nie spędziłem z żoną. Z tego powodu zacząłem wtedy palić papierosy – Vasil Ruci dzisiaj żartuje z tych wydarzeń, acz przyznaje, że wtedy nie było mu do śmiechu.

Czytaj więcej

Król Jude Bellingham i madrycka bajka. Real pokonał Barcelonę 2:1

Na Camp Nou Flamurtari znów zagrało znakomity mecz. Gdy Albańczycy schodzili po nim do szatni, ludzie na stojąco bili im brawo. Ale skończyło się bezbramkowo, dzięki bramce we Wlorze awansował faworyt. Wówczas nikt na stadionie nawet nie przypuszczał, że ta historia będzie mieć ciąg dalszy.

Głodni na Camp Nou

Po dwóch zremisowanych meczach z Barceloną uwierzył w siebie nie tylko Vasil Ruci, ale cały zespół Flamurtari. W następnym sezonie w Pucharze UEFA robił już prawdziwą furorę. Rozpoczął od sensacyjnego wyeliminowania silnego Partizana Belgrad, potem, po decydującej bramce Ruciego, wyrzucili za burtę mocny, NRD-owski Wismut Aue i… znów trafili na Barcelonę.

Tym razem pierwszy mecz był na Camp Nou. – Ten drugi wyjazd do Barcelony był inny, łączony z wyjazdem reprezentacji do Hiszpanii – mówi Ruci. – Kadra po swoim meczu wróciła do Albanii, a Flamurtari zostało w Madrycie. Przez cztery dni nie mieliśmy zapewnionego jedzenia, dlatego dali nam większe diety niż rok wcześniej, po 12 dolarów na dzień. Specjalnie tak mało, żeby nie wydać na nic innego niż posiłki, co i tak było nie za wiele. Ale nam było szkoda tych pieniędzy na jedzenie, chcieliśmy coś przywieźć rodzinie. Jedliśmy praktycznie tylko to, co znaleźliśmy. A przecież ciężko trenowaliśmy. Tylko część meczu daliśmy radę wytrzymać, bo byliśmy zwyczajnie głodni. Przegraliśmy 1:4. Na osłodę pozostał mi fakt, że i na słynnym Camp Nou strzeliłem wtedy Barcelonie gola.

Mimo wysokiej porażki w pierwszym meczu rewanż we Wlorze przyciągnął na stadion i dachy okolicznych bloków jeszcze więcej ludzi niż rok wcześniej. Szacuje się, że na trybunach upchnięto ich 18,5 tys., to absolutny rekord obiektu. Barcelona znów nie zdobyła Wlory. Tym razem Albańscy piłkarze nie byli już głodni. Dali swym kibicom niezapomniane chwile radości i powód do dumy, pokonując wielkiego rywala 1:0. Za mało, by awansować, ale wtedy miało to drugorzędne znaczenie.

– Piłka, jak wszystko inne w komunistycznej Albanii, nie była prywatna, była po to, by naród się cieszył, miał jakąś rozrywkę – tłumaczy Ruci. – Nie można jednak powiedzieć, że byliśmy amatorami. Byliśmy półprofesjonalistami. Każdy pracował, ktoś jeden, ktoś trzy dni, a w pozostałe był piłkarzem. Ja byłem nauczycielem wychowania fizycznego w szkole sportowej, selekcjonowałem uczniów do piłki. Dostawałem wypłatę i jako piłkarz, i jako pracownik. W stosunku do reszty społeczeństwa mieliśmy naprawdę bardzo dobre warunki życia.

Początek historii

Według szacunkowych danych w pierwszych dziewięciu miesiącach 2023 roku Albanię odwiedziło około 9 mln zagranicznych turystów, w tym ćwierć miliona Polaków. Jeśli chodzi o naszych rodaków, jest to 40-proc. wzrost w stosunku do 2022 roku. Polacy dzięki połączeniom oferowanym przez tanie linie lotnicze plasują się na podium wśród odwiedzających Albanię obcych narodowości, bo w tej olbrzymiej liczbie przyjeżdżających dominują jednak Albańczycy z Kosowa lub mieszkający stale na emigracji we Włoszech, Niemczech, Wielkiej Brytanii czy innych krajach. Albańczyków w kraju mieszka niespełna 3 mln, na emigracji ponad dwa razy więcej.

Tak jak my wtedy żadna drużyna albańska do dzisiaj nie zaistniała w Europie – wspomina Vasil Ruci (w

Tak jak my wtedy żadna drużyna albańska do dzisiaj nie zaistniała w Europie – wspomina Vasil Ruci (w czerwonej koszulce)

mat . pras.

Dynamika rozwoju przemysłu turystycznego musi zastanawiać. – Po upadku komunizmu, ale i później, bo w latach 90., po krachu piramid finansowych, była przecież wojna domowa i potężny kryzys, ludzie wyjeżdżali stąd masowo. Zarabiają tam, inwestują tu, teraz niektórzy zaczęli wracać. Dla przedsiębiorczych ludzi Albania to dzisiaj bardzo dobre miejsce do tego, by się szybko dorabiać. Państwo dało wyraźnie ciche przyzwolenie na inwestowanie środków, powiedzmy oględnie, nie wgłębiając się w ich pochodzenie. Jeśli we Wlorze turystom rzucają się w oczy nie zawsze należycie uprzątnięte skwery i ulice, to w dużej mierze dlatego, że moce przerobowe służb nie nadążają za tempem rozwoju i liczbą przybywających gości – tłumaczy Roksana Nowak.

100-tysięczna Wlora dla Albańczyków ważna jest jednak nie tylko turystycznie, ale także historycznie. To tu 28 listopada 1912 r. proklamowano niepodległość kraju, który wcześniej przez prawie pięć wieków był częścią Imperium Osmańskiego. Wlora stała się pierwszą stolicą suwerennego państwa. Niedaleko portu – od stadionu Flamurtari wystarczy dosłownie przejść na skos przez rondo – znajduje się Muzeum Niepodległości. Mieści się w budynku, w którym od grudnia 1912 do stycznia 1914 r. swoją siedzibę miał pierwszy albański rząd pod przewodnictwem pochodzącego z okolic Wlory Ismaila Qemala, uznawanego za jednego z największych albańskich bohaterów narodowych. W muzeum można zobaczyć gabinet premiera czy liczne zdjęcia i pamiątki z czasów odzyskiwania niepodległości.

– Co roku święto niepodległości jest we Wlorze bardzo hucznie obchodzone – opowiada Roksana Nowak. – Inscenizowany jest przyjazd Ismaila Qemala karocą ciągniętą przez konie, jest wielu aktorów i statystów, mnóstwo oglądających. To wydarzenie dało przecież początek historii niepodległej Albanii. – To były niezwykle ważne wydarzenia, fundament naszej państwowości, ale dzisiaj są już tylko w podręcznikach, nie ma ludzi, którzy je pamiętają – mówi Vasil Ruci. – W tym roku było stulecie Flamurtari. Zajmowałem się organizacją obchodów, nie była to jakaś wielka impreza. Ale ludzie, którzy przychodzili, mówili, że od odzyskania niepodległości to dzień, gdy przyjechała do Wlory Barcelona, był najważniejszym, najradośniejszym w całej historii miasta. Bardzo chciałem, by drużyna z Katalonii uświetniła nasz jubileusz, ale przyjechała tylko delegacja działaczy na uroczystą kolację.

– Vasil nie przesadza – potwierdza Roksana Nowak. – Kiedy tu przyjechałam i poznawałam nowych ludzi, prawie wszyscy na wieść, że jestem Polką, pytali, czy wiem, że we Wlorze nie potrafiła wygrać wielka Barcelona, i czy słyszałam o Vasilu Rucim, który strzelił jej gola, a potem też dwie bramki Lechowi Poznań. Od tych meczów minęło prawie 40 lat, a ludzie tu wciąż je wspominają.

Czytaj więcej

Adrian Meronk: Jestem we właściwym miejscu

Zła biografia

Rok po pokonaniu Barcelony Flamurtari zdobyło Puchar Albanii i w Pucharze Zdobywców Pucharów mierzyło się z Lechem Poznań. Ruci zdobył w Poznaniu dwa gole. Jednego z nich, gdy w polu karnym wymanewrował prawie całą poznańską defensywę, nie powstydziłby się Maradona. Albańczycy przegrali jednak ostatecznie 2:3, a rewanż u siebie 0:1.

– Jedyny raz byłem wtedy w Polsce – wspomina Ruci. – Pamiętam, że przyjęto nas niezwykle gościnnie, kibice skandowali moje nazwisko, ale zmagałem się wówczas z kontuzją, a przegraliśmy, bo mieliśmy, niestety, słabego bramkarza. Co ciekawe, gdybyśmy wygrali, naszym kolejnym rywalem byłaby znowu drużyna z Barcelony.

Pytany, czego w swojej karierze najbardziej żałuje, Vasil Ruci nie zastanawia się nawet przez chwilę: – Że grałem w systemie komunistycznym. Miałbym zupełnie inne możliwości, gdybym się urodził w innym miejscu albo innym czasie. Mieliśmy we Wlorze w drugiej połowie lat 80. ubiegłego wieku najlepszy zespół. Tak jak my wtedy, żadna drużyna albańska do dzisiaj nie zaistniała w Europie, a nigdy nie byliśmy mistrzem kraju. System komunistyczny na to nie pozwolił. Tytuł był w zasadzie zarezerwowany dla klubów z Tirany, wojskowego Partizani lub związanego ze służbą bezpieczeństwa Dinama. To była rywalizacja ministrów tych resortów. Wlora nie miała nic do gadania. Pierwsze i jedyne mistrzostwo zdobyliśmy w 1991 roku, w którym system upadł.

– Uważa się mnie za jednego z najlepszych albańskich piłkarzy w historii, a nigdy nie zagrałem w reprezentacji, bo miałem złą biografię – ciągnie Ruci. – Mój wujek chciał uciec z kraju, złapali go, wsadzili do więzienia. Cała rodzina nie była godna, by reprezentować kraj. Tylko gdybym zgodził się zostać wojskowym, pozwoliliby mi zagrać w reprezentacji. Wtedy trafiłbym do Partizani. Rzecz w tym, że nigdy nie chciałem być wojskowym. Całą karierę grałem tylko we Flamurtari. Dziś mam 65 lat, od roku jestem na emeryturze i z bólem patrzę na jego obecną sytuację. Nie wiem, czy dożyję tego, że drużyna wróci do pierwszej ligi, o Europie to nawet nie ma co mówić. Nie byłem na meczu z Bylis, nie chcę się pokazywać na stadionie, ale nie dziwi mnie to, co się tam dzieje. Tak jest, gdy polityka miesza się do sportu.

Od zakończenia meczu Flamurtari Wlora – FK Bylis minęło już całkiem sporo czasu, ale członkowie sztabu szkoleniowego gości wciąż nie mogą spokojnie zejść z boiska. Ilekroć próbują pokonać niewielki odcinek między ławką rezerwowych a tunelem prowadzącym do szatni, w ich stronę z trybuny głównej lecą rozmaite przedmioty. Grupka najbardziej zagorzałych sympatyków gospodarzy „ostrzeliwuje” przejście czym popadnie, wykrzykując swoją frustrację po porażce. Policjanci nie reagują. Sprawiają wrażenie, jakby sami też chętnie gościom dołożyli, ale powaga pełnionej funkcji nie pozwala im posunąć się aż tak daleko. Goście schodzą w końcu do szatni, ale przed stadionem jeszcze długo jest gorąco.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi