Z jamnikiem Waldim na Marienplatz niełatwo zrobić sobie zdjęcie. Pleksiglasowa figura stojąca obok monachijskiego ratusza przeżywa prawdziwe oblężenie. Przy psim boku chcą sfotografować się wszyscy. I starsze panie, i dzieciaki, i jowialni panowie w bawarskich pantalonach. W Parku Olimpijskim tłok równie wielki jak na głównym placu. W mistrzostwach Europy o medale rywalizują lekkoatleci, gimnastycy, siatkarze plażowi i specjaliści od paru innych jeszcze dyscyplin sportu. Krążących między poszczególnymi obiektami kibiców kuszą liczne atrakcje. Piwo leje się strumieniami, „wursty” sprzedają taśmowo. Jest radośnie, gwarno, kolorowo.
W połowie sierpnia w Monachium można było uwierzyć, że ktoś wynalazł wehikuł czasu i cofnął go o 50 lat. Do dni, gdy w 1972 r. miasto było gospodarzem XX Letnich Igrzysk Olimpijskich, kolorowy jamnik Waldi ich maskotką, a mottem hasło „Die heiteren Spiele” – radosne igrzyska. Faktycznie takimi były. Ale tylko przez dziesięć pierwszych dni.
Czytaj więcej
Coraz częściej decyduje ilość, nie jakość, a głupców jest więcej niż ludzi inteligentnych. Masa czy miernota osiąga przewagę. I miernota siedzi często na koniu. Pandemia jeszcze przyśpieszyła te procesy - mówi Jan Englert, dyrektor artystyczny Teatru Narodowego w Warszawie.
Jechać czy nie
Na igrzyskach olimpijskich sportowcy z Izraela zadebiutowali w roku 1952 w Helsinkach. Bez jakichkolwiek sukcesów. Kolejne cztery turnieje niczego w tej kwestii nie zmieniły. W młodym państwie najważniejszym sportem była jego obrona. Przed niemieckimi igrzyskami w Tel Awiwie, Hajfie czy Jerozolimie bardziej niż o medalowych szansach dyskutowano o tym, czy do Monachium w ogóle jechać. Od zakończenia II wojny światowej minęło raptem 27 lat. Rana Holokaustu była wciąż świeża. Ostatecznie zwyciężył argument, że trzeba pokazać światu, iż Żydzi przetrwali i nic ich nie złamie.
Do stolicy Bawarii wysłano 29 osób. 14 zawodników, dwóch sędziów oraz 13 trenerów i działaczy. Podczas ceremonii otwarcia maszerują dostojnie w eleganckich ciemnoniebieskich marynarkach i jasnych kapeluszach panama ozdobionych błękitnym paskiem. Można odnieść wrażenie, że są najsmutniejszą z ponad 120 prezentujących się ekip. Wesoło w stronę widowni spoglądają przed nimi przybysze z zimnej Islandii, radośnie machają za nimi gorący Włosi. Na ani jednej z izraelskich twarzy nie sposób dostrzec choćby zalążka uśmiechu. Raczej nie przeczuwają, że dla prawie połowy z nich to kilka ostatnich dni życia. Zadumę wzbudza prawdopodobnie wspomnienie tego, czego z niemieckich rąk jeszcze całkiem niedawno doświadczyli ich rodacy, a niekiedy i oni sami. Choćby Shaul Ladany, chodziarz, który jako ośmiolatek trafił w 1944 r. do obozu koncentracyjnego w Bergen-Belsen. Obóz, tyle że w Dachau koło Monachium, odwiedzili zresztą dzień wcześniej wszyscy.