Piotr Zaremba: Donald Tusk nie ma żadnego pomysłu na patriotyzm po polsku

Na polecenie Donalda Tuska kandydaci opozycyjnej wtedy KO nakleili na swoje ubrania biało-czerwone serduszka i chwycili za biało-czerwone flagi. Ale prób zdefiniowania patriotyzmu lider tego obozu – dziś rządzącego – unika.

Publikacja: 02.05.2024 10:00

PiS niekiedy dawał sobie częściowo odebrać tematykę patriotyczną, np. w przypadku marszów 11 listopa

PiS niekiedy dawał sobie częściowo odebrać tematykę patriotyczną, np. w przypadku marszów 11 listopada, przejętych przez niszowych skądinąd narodowców. Na zdjęciu: Marsz Niepodległości w Warszawie, prowadzony pod hasłem „Jeszcze Polska nie zginęła”, 11.11.2023 r.

Foto: Attila Husejnow/Forum

Wygląda na to, że w polskim życiu publicznym patriotyzm jako wartość, jako punkt odniesienia w ocenach, jest wciąż bardzo istotny. Owszem, ekscentryczny politolog Marek Migalski wydał niedawno książkę „Naród urojony”, w której dowodził, że czas państw narodowych się kończy, więc do lamusa odchodzą patriotyczne motywacje i kryteria. Tylko że na razie mało kto się z nim w Polsce zgadza. Dopiero co, w kwietniowym sondażu, CBOS spytał Polaków o najważniejsze cechy przyszłych europosłów. Aż 88 proc. oczekuje od nich patriotyzmu i „dbałości o polskie interesy”.

Ten wszechogarniający konsensus jest jednak zdradliwy. Bo to by oznaczało, że zwolennicy wszystkich głównych obozów politycznych oczekują od swoich reprezentantów tego samego. Tak jednak nie jest. Zdaje się, że za przejawy patriotyzmu czy troski o polski interes narodowy różni Polacy uznają różne rzeczy: skrajnie odmienne zachowania, projekty czy fakty.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: W samorządach nie ma zwycięstw, ani porażek

Dla rządu Donalda Tuska patriotyzm nie ma wielkiego znaczenia

Przez ostatnie osiem lat Polską rządził obóz chętnie odwołujący się do patriotycznej retoryki, a nawet nazywający się „patriotycznym”. Można mu wiele zarzucić. Retoryka mogła być zbyt bombastyczna, nieraz kontrastowała z nią nieskuteczność realnej polityki, przez co bywała ośmieszana. Przekonanie, że tylko Jarosław Kaczyński jest depozytariuszem patriotyzmu, że tylko on odczytuje i chce odczytywać interes Polski, mogło drażnić. Najskrajniejsi zwolennicy tego obozu tworzyli figury takie jak ta o podziale Polaków na potomków AK-owców i spadkobierców ubeków. Był to fałsz.

Zarazem Zjednoczona Prawica wydawała się zanurzona w historii, chętnie się do niej odwoływała. W jej retoryce dominował paradygmat romantyczny, co drażniło nie tylko liberałów, którzy uznawali ten styl myślenia za muzealny, ale i konserwatywnych pragmatyków, lub tych, którzy za pragmatyków się uznawali. Z kolei kilkubarwna opozycja nie podejmowała sporu o naturę patriotyzmu. Jej kolejnym bitwom przeciw „zaściankowej” prawicy towarzyszyły przede wszystkim – pomijając Konfederację – argumenty uniwersalne, odwołujące się do takich wartości, jak demokracja, prawa człowieka, nowoczesność czy przynależność do Europy.

Z przytoczonego przed chwilą sondażu wynika, że związek z patriotycznymi motywacjami po stronie liberalno-lewicowej pozostał ważny, przynajmniej gdy chodzi o ich zwolenników i wyborców. Ale był on i jest niejako dorozumiany. W liberalnych mediach pojawiały się narzekania, że patriotyczne rytuały oddano prawicy. Co jednak poradzić, że próby ich przeszczepiania na grunt przeciwników PiS kończyły się przed rokiem 2015 niemal groteskowymi efektami, jak wtedy, gdy poprzedni prezydent Bronisław Komorowski inicjował własne patriotyczne marsze. Po 2015 r. właściwie tego zaniechano.

Nawet PiS niekiedy dawał sobie tę tematykę częściowo odebrać, jak w przypadku marszów 11 listopada, przejętych przez niszowych skądinąd narodowców. Próbował jednak prowadzić żywą, nawet jeśli nie zawsze szczęśliwą politykę historyczną i chętnie przywdziewał patriotyczne kostiumy.

To z kolei rodziło, zwłaszcza wśród intelektualnego zaplecza opozycji, narastającą niechęć wobec zbyt intensywnego odwoływania się do polskości. W literaturze czy teatrze, czasem także w bardziej masowej popkulturze, w filmie czy w kabaretach, modne stały się jej kolejne dekonstrukcje. Naturalnie logika politycznego sporu nie była tu jedyną przyczyną, patrz popularność zjawiska zwanego woke (ruch odwołujący się do przebudzenia świadomości w kwestii braku sprawiedliwości społecznej i rasizmu) w wielu krajach Zachodu, niemniej to ona chyba przyśpieszyła pewne zjawiska. Niektóre masowe imprezy takie jak wojskowe defilady w Warszawie przyjmowano nieledwie z histerią.

Marsz miliona serc Donalda Tuska nie zawierał żadnych konkretów

Politycy o tym na ogół nie mówili. Zmiana nastąpiła, kiedy otwarto kampanię parlamentarną Koalicji Obywatelskiej latem 2023 r. Na polecenie Donalda Tuska kandydaci głównej partii opozycji nakleili na swoje ubrania biało-czerwone serduszka i chwycili za biało-czerwone flagi. Sam Tusk powtarzał nieustannie formułkę o miłości do Polski. Na największej opozycyjnej manifestacji zwanej „marszem miliona serc” posunął się do tego, że nazwał polski naród „wyjątkowym”. Liberalni intelektualiści tym razem nie orzekli, że mamy do czynienia z narodową megalomanią.

Ale nie orzekli tego także dlatego, że ta patriotyczna retoryka była mocno jednostronna. Naród polski został nazwany wyjątkowym w jednym tylko kontekście: nie zasługiwał na tak marną władzę jak pisowska. Powstała cała opowieść Tuska, gdzie Polacy traktowani jako całość walczyli ze złą autorytarną władzą (która nie wiadomo, skąd się właściwie wzięła). Lider KO chętnie używał analogii z dziejami Solidarności, kiedy władza istotnie była narzucona.

Skądinąd ten chwilowy mit zakończony wyborami 15 października pozwalał ograniczyć do minimum programowe konkrety. Owszem, pojawiło się 100 dość przypadkowych „konkretów na 100 dni”. Ale na co dzień Tusk wolał mówić o wyzwalaniu Polaków od nieprawości, korupcji i despotyzmu.

Czytaj więcej

Trump. Utracony sojusznik?

Donald Tusk sięga po wojenną retorykę, aby uzasadnić push-backi 

Dziś ta narracja ma już mniejsze zastosowanie, choć pojawiała się w exposé nowego premiera czy podczas kampanii samorządowej. Zarazem Tusk sięgnął po nowy oręż: retorykę przestróg przed zagrożeniem wojennym i przed Rosją. To zabawne, bo w roku 2022, kiedy wybuchła wojna za naszą wschodnią granicą, ludzie związani z opozycją zarzucali niekiedy PiS-owi polityczne wykorzystywanie wojennej pobudki.

Teraz jest ona chętnie używana przez rządzących, trudno ją zresztą kwestionować. Choć ma ona kilka dodatkowych zastosowań. Na początku kampanii do Parlamentu Europejskiego służy na przykład apelom o silniejsze związanie się z Unią Europejską. Towarzyszy temu tropienie aliansów formacji Kaczyńskiego z „proputinowskimi” partiami eurosceptycznej prawicy z innych krajów.

Ciekawe, czy przed 15 sierpnia nowy rząd postawi na widowiskową defiladę? Może tak, a może i nie, bo są przecież granice wymienności ról. Zarazem ta wymienność następuje na naszych oczach. Dotyczy to chociażby uznania przez nową władzę podstawowej powinności suwerennego państwa, jakim jest ochrona własnych granic, tym razem przede wszystkim granicy wschodniej.

Pytany przez dziennikarzy pięciu europejskich gazet o tak zwane push-backi stosowane wobec migrantów na granicy z Białorusią, nowy premier wdał się w niejasne rozważania o konieczności korekty prawa międzynarodowego, aby można było skuteczniej chronić własne terytorium. I potem niby się od tej metody odciął, ale czy na pewno? „Nikt nie jest w stanie sprawdzić każdej osoby, jeśli Rosja i Białoruś wysyłają na granicę tysiące ludzi naraz. Robią to z rozmysłem i na zimno. Jeśli poradzimy sobie z tysiącem, to przyślą dziesięć tysięcy i tak dalej. Ich celem jest destabilizacja. Ludzi traktują jak narzędzie, absolutnie przedmiotowo. Chcą, żebyśmy doszli do momentu, w którym będziemy musieli zaprzeczyć własnym prawom i wartościom. Na tym polega problem naszej części Europy. Trzeba działać tak humanitarnie, jak to możliwe. Push-backi jako metoda są moralnie nie do przyjęcia. Musimy znaleźć lepsze rozwiązanie, ale alternatywą nie może być bezradność”.

Czy to tylko poczucie podstawowej powinności państwowej? Zapewne także lęk przed chaosem. Można go było sobie życzyć za rządów PiS, ale nie, gdy rządzi się samemu. Warto przypomnieć, że Tusk wobec kryzysu na granicy białoruskiej zajmował stanowisko dwuznaczne. Owszem, sugerował, że dzieje się tam coś złego, bo poprzedni rząd i jego służby „są bezduszne”, ale też nie głosił filozofii: przyjmujmy każdego jak leci, tak jak jego właśnie „zgubiona” przy okazji nowych eurowyborów posłanka Janina Ochojska.

Złośliwi mogą się doszukiwać jeszcze innego motywu zmiany akcentów. Wszak chodzi także o ochronę wschodniej granicy Unii, o zabezpieczenie Niemiec i Zachodu przed zbyt wielkim napływem niepożądanych przybyszów. Obowiązek wobec własnego państwa uzupełnia się harmonijnie z interesem europejskich elit. Nawet jeśli dopiero co nie oponowało się wobec moralnego wzmożenia prowokowanego filmem Agnieszki Holland „Zielona granica”. Liberalne media i liberalni intelektualiści na ogół tego w ogóle nie komentują. Gdzie się podziało ich oburzenie?

Cezary Michalski pisze, w moim przekonaniu przesadnie, o obraniu przez Tuska kursu w prawo. Będąc polskim premierem, nie może on nagle uznać, że polskie państwo nie istnieje, nawet jeśli tego oczekują lewicowi radykałowie. Zarazem, choć selektywnie, odwołuje się do patriotycznych odruchów, to prób zdefiniowania patriotyzmu, „tak jak my go rozumiemy”, unika. Jesteśmy skazani na domniemania i dawniejsze wypowiedzi jego ludzi.

Bartłomieja Sienkiewicza pomysł na polskość

Dużo hałasu narobił ostatnio felieton Konstantego Pilawy na stronie Klubu Jagiellońskiego, krytyczny wobec krótkotrwałego ministra kultury, a teraz kandydata do europarlamentu Bartłomieja Sienkiewicza. Autor opisał wystąpienie Sienkiewicza na spotkaniu z Klubem w 2018 r., narażając się na zarzuty, że tworzy nieistniejące cytaty. Tymczasem oddał on naturę poglądów polityka, generalnie zgodną z jego innymi wypowiedziami.

„Sienkiewicz sformułował wtedy koncepcję skazanej na peryferyjność Polski, która powinna jak najprędzej zrezygnować ze starań o prowadzenie własnej, suwerennej polityki, przestać »podnosić głowę« w kontekście regionalnych aspiracji i raczej zacząć korzystać z peryferyjnego położenia naszego kraju”. I dalej: „Sienkiewicz bez ogródek wskazywał, że Polska jest tylko częścią niemieckiej gospodarki, zaś sama idea więzi narodowej czy wspólnoty w czasach pokoju jest martwa, a objawiać się może epizodycznie w stanach zagrożenia państwa”.

Czy taka wizja roli Polski w Europie deprecjonuje kogoś jako patriotę? Może świadczyć o realizmie, o niewierze w samodzielne siły Polski, co samo w sobie nie jest zbrodnią, choć może stać się czymś w rodzaju samospełniającej się przepowiedni. Późniejszy minister zmierzył się zresztą wtedy z pytaniem o istnienie realnej polskiej wspólnoty narodowej.

Zapytany o potrzebę idei, która łączyłaby polskie społeczeństwo, odpowiedział (tym razem to precyzyjny cytat): „Mówienie dzisiaj o całym społeczeństwie w kategoriach jednolitego podmiotu jest oczywistym socjologicznym kłamstwem. Polacy są w miarę nowoczesnym społeczeństwem, a więc i mocno zróżnicowanym: ideowo, pod względem pochodzenia czy poziomu wykształcenia. Głęboka różnorodność interesów tworzy bardzo trudną do rozplątania siatkę. Dzisiaj ta całość może wyrażać się jedynie podczas meczu polskiej reprezentacji bądź w sytuacji wojny na Ukrainie”.

Pomniejszanie roli czynników etnicznych jest typowe dla wielu liberałów. Skądinąd choć prawnuk Henryka Sienkiewicza odrzucał jego wizję polskości jako anachroniczną, to jednak wspominał o możliwej jedności w obliczu zagrożenia. Na tym samym spotkaniu opowiadał też o znaczeniu silnego państwa, jego trwałych instytucji, co brzmiało konserwatywnie. Te instytucje miały przecież obsługiwać zbiorowość mieszkającą nad Wisłą i Odrą. Może różnorodną, może podzieloną, ale jednak.

Jednakże po kilku miesiącach rządów nie widać prób tworzenia czy wzmacniania takich instytucji przez nową władzę. Ale też niewiele było podobnych wysiłków podczas ośmiu lat rządów PiS. Dla zwiększenia spoistości narodowej więcej zrobiła solidarystyczna polityka społeczna ekipy Kaczyńskiego, za to państwo pozostało raczej słabe. Z pewnymi wyjątkami – najbardziej znaczącym była bardziej skuteczna polityka fiskalna.

Co myśli o wspólnocie narodowej dzisiejszy Sienkiewicz? Zdaje się, że ma on pewien wpływ na Tuska. Tyle że sam Tusk jak ognia unika deklarowania wiążących go poglądów czy celów. Wartością ma być sam ruch prowadzący do poszerzania władzy.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Możemy mieć już dość wszelkich komisji śledczych

Unia Europejska a państwa narodowe – napięcie wzrasta 

Skoro mamy do czynienia z programową i aksjologiczną ciszą, warto zadać kilka pytań. Choćby o to, jak na przywiązanie do polskości i polskich interesów może wpłynąć przyzwolenie na bardziej scentralizowaną Unię Europejską. Rzecz w tym, że nie znamy granic tego przyzwolenia. Podczas kampanii Tusk odmawiał dyskusji, przedstawiając przestrogi PiS jako histerię i wyraz antyunijnych uprzedzeń. Po wygranych wyborach zajął sceptyczne wobec centralizacji stanowisko. Ale w swoim niedawnym exposé szef MSZ Radosław Sikorski sugerował zgodę na „pewne” zmiany traktatów europejskich. Mówił jednak tylko o ograniczeniu jednomyślności przy podejmowaniu decyzji, a nie o rozszerzeniu kompetencji unijnego centrum.

Czy można godzić się na federalizację, czy wręcz przemianę Unii w coś w rodzaju państwa i nadal kierować się polskim patriotyzmem? W teorii można sobie wyobrazić próbę uzasadnienia takiego pogodzenia. Rzecz w tym, że i politycy nowej koalicji, a nawet ich zwolennicy z intelektualnego zaplecza, takiej dyskusji unikają. Pojawiają się czasem uzasadnienia cząstkowe. Naczelny Onetu Bartosz Węglarczyk tłumaczył na przykład, że bardziej zintegrowana Europa będzie w stanie łatwiej stawić czoła konkurencji takich globalnych potęg jak Chiny, Indie czy USA. Teraz dochodzi argument wojenny: jeśli Ameryka pod rządami Donalda Trumpa nie zechce nas bronić przed Rosją, musimy to zrobić sami.

Bronić się trzeba w imię wolności, co nawet uzupełnia się z tradycyjną polskością, która zawsze wysoko stawiała tę wartość. Brak jednak w tych wycinkowych rozważaniach odpowiedzi na pytanie o obronę naszych interesów w nowym scentralizowanym systemie. Na ile sfederalizowana Unia zgubi racje państw narodowych, a na ile stanie się narzędziem najsilniejszych narodów „starej Europy”, Zachodu? A jeśli z kolei zgubi, to czy w ramach nowego systemu będziemy nadal w pełni Polakami? Wszak edukacja ma się stać wspólną przestrzenią unijną.

Nie znamy odpowiedzi na te pytania. Toczy się ezopowa wymiana zdań. PiS oskarża, Tusk z Sikorskim czasem uspokajają, a czasem nabierają wody w usta. To dotyczy i innych polskich dylematów. Choćby wagi tak zwanego patriotyzmu gospodarczego. Pojęcie powstało już w wieku XIX. Miało duże znaczenie podczas pierwszego suwerennego bytu Polski w czasach międzywojnia. Teraz pojawia się znowu, choćby w sporach o wielkie inwestycje na czele z Centralnym Portem Komunikacyjnym.

Z jednej strony można być z powodzeniem patriotą, wyznając różne doktryny ekonomiczne, stawiając na państwowy interwencjonizm albo na wolny rynek. Można w imię patriotyzmu bronić idei wielkiego koncernu energetycznego (Orlen) i można preferować demonopolizację. Warto jednak mieć świadomość, że konsekwentnie blokując wszelkie ambitne zamierzenia, łatwo się narazić na zarzut uwzględniania bardziej obcych interesów niż własnych (weźmy za przykład niemiecki przemysł lotniczy oraz niemieckie lotniska cierpiące z powodu CPK). Oczywiście, to także nie wyklucza subiektywnego poczucia patriotyzmu polityków stawiających na minimalizm, wręcz na mikromanię. W czasach pierwszej RP magnaci stawiający na obce dwory uważali się za polskich patriotów. Pytanie jednak, czy taka podwójność nie prowadzi do schizofrenii. Na pewno podlega ocenom.

Polska potrzebuje jasno określonej polityki historycznej

Jest wreszcie wielkie pytanie o politykę historyczną, a szerzej kulturalną. „Cztery instytucje zostaną odzyskane dla Polek i Polaków. Wierzę w to, że można te instytucje utrzymać, naprawić i uczynić je czymś o wiele więcej niż partyjnym źródłem sfinansowania swoich” – tak minister kultury Bartłomiej Sienkiewicz skomentował dokonane przez siebie dymisje aż czwórki szefów instytucji kultury. To Magdalena Gawin, dyrektorka Instytucji Pileckiego, Radosław Śmigulski, dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, Dorota Janiszewska, dyrektorka Instytutu Polonika, oraz prof. Jan Żaryn, szef Instytutu Dziedzictwa Myśli Narodowej.

Oskarżenie o partyjne finansowanie swoich, bez jakichkolwiek konkretów, jest brzydką insynuacją. Osłaniającą choćby fakt, że miejsce powszechnie cenionej szefowej Poloniki, której bronią nawet ludzie Platformy, zajęła przyjaciółka PSL-owskiej wiceminister kultury Bożeny Żelazowskiej. Ważniejsze jest tu jednak co innego. Polityka historyczna nie znalazła się w żadnej formie pośród 100 konkretów. Dotyczy to także jej zupełnie neutralnych ideowo form, choćby rozszerzenia troski o zabytki. Poprzedni pisowski rząd zostawił po sobie ambitny program w tej mierze. Sienkiewicz ograniczył się do tasowania personaliów, po czym ogłosił, że odchodzi. Nie wiemy, czemu w przyszłości ma służyć Instytut Pileckiego albo państwowy mecenat filmowy.

Kiedy dodać do tego eliminowanie z listy szkolnych lektur wielu pozycji ważnych dla polskiej tożsamości czy próby wyrzucania historycznych postaci i zdarzeń z podstaw programowych dla podstawówek i liceów, można odczuwać niepokój. Oczywiście, uzasadnieniem cięć rzadko bywa zamiar ograniczenia Polakom „dostępu do patriotyzmu”. Mówi się raczej o zmniejszaniu obciążeń, aczkolwiek lewicowi aktywiści świętują rozprawę z „patriotyzmem tradycyjnym”.

Czytaj więcej

„Dom otwarty”: Hałaśliwi, znakomici

Najgorsze jest to, że na jego miejsce nie proponuje się niczego. Nie ma żadnego pomysłu, kiedy pada pytanie, czym ma być polskość za 10, 20 czy 50 lat. Sienkiewicz dla ponurego żartu zastąpił prof. Żaryna, narodowca powołanego do badania myśli narodowej, lewicowym doktorem Adamem Leszczyńskim skoncentrowanym na walce z myślą narodową i na lansowaniu „ludowej historii Polski”. Możliwe, że Instytut za publiczne pieniądze powołany dla wspierania jednej tradycji ideowej nie miał w ogóle racji bytu. To były mielizny pisowskiej polityki historycznej. Ale na razie w jej miejsce mamy wielką pustkę. I przeogromny katalog pytań do nowej władzy, czy ma jakikolwiek pomysł na polskość.

Co chce wspierać, trwałość czego gwarantować? Czy przestrogi tych, którzy przestrzegają, że mamy się stać jedynie obywatelami Europy, zwykle w przeszłości wyśmiewane jako wyraz przeczulenia, nie zaczynają się teraz materializować? Czy nie jest prawdą, że to państwa narodowe gwarantują nam obywatelskość, demokrację? Czy stojące za polskością wartości nie warte są pielęgnowania?

Wygląda na to, że w polskim życiu publicznym patriotyzm jako wartość, jako punkt odniesienia w ocenach, jest wciąż bardzo istotny. Owszem, ekscentryczny politolog Marek Migalski wydał niedawno książkę „Naród urojony”, w której dowodził, że czas państw narodowych się kończy, więc do lamusa odchodzą patriotyczne motywacje i kryteria. Tylko że na razie mało kto się z nim w Polsce zgadza. Dopiero co, w kwietniowym sondażu, CBOS spytał Polaków o najważniejsze cechy przyszłych europosłów. Aż 88 proc. oczekuje od nich patriotyzmu i „dbałości o polskie interesy”.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku