Piotr Zaremba: Możemy mieć już dość wszelkich komisji śledczych

Trudno powiedzieć, czy wyjaśnianie afery Pegasusa poskutkuje represjami wobec polityków PiS. Możliwe, że wszystkie trzy sejmowe komisje śledcze dotknie obojętność widowni. Bo ileż można się ekscytować tym, że drugorzędne postaci przesłuchują polityków, którzy już stracili władzę?

Publikacja: 22.03.2024 10:00

Pomimo poważnych zarzutów Jarosław Kaczyński na przesłuchaniu w piątek 15 marca sprawiał wrażenie, j

Pomimo poważnych zarzutów Jarosław Kaczyński na przesłuchaniu w piątek 15 marca sprawiał wrażenie, jakby całkiem nieźle się bawił

Foto: Jerzy Dudek

Podobno na Donaldzie Tusku zrobił wrażenie niedawny sondaż Ipsos przeprowadzony dla OKO.press i TOK FM. Padło tam pytanie: „W jakim stopniu zgadza się Pan/Pani z tym, że należy w ramach zdecydowanych rozliczeń z rządami PiS ukarać i wymienić jak najwięcej osób, które pracowały w instytucjach publicznych w latach 2016–2023?”. Mówi się tam o „ukaraniu”, ale nie pada, za co ta kara. Przewiną ma być sama praca dla poprzedniej ekipy rządowej.

Aż 57 proc. ankietowanych opowiedziało się za „karami”. Tylko 36 proc. było przeciw, przede wszystkim wyborców PiS. Rozliczeń oczekuje 92 proc. elektoratu Koalicji Obywatelskiej, 86 proc. Lewicy i 85 proc. Trzeciej Drogi.

Można by więc przedstawić Tuska jako depozytariusza społecznych nastrojów. Tyle że to on je wcześniej konsekwentnie przez wiele miesięcy rozbudzał, przedstawiając swoją kampanię jako wojnę obywatelskiego dobra z autorytarnym złem. Można by rzec, dostał, czego chciał. Odpowiada teraz na własne zapotrzebowanie. Zamiast dyskusji o rządowym programie jest permanentna wojna z przeciwnikami i próba integracji nowej koalicji wokół odwetowych inicjatyw. Konsekwencją są jego kolejne kroki.

Za poprzednich ekip odwoływano pojedynczych ambasadorów po zmianie władzy w następstwie wyborów. Obecnie zapowiada się masową czystkę w dyplomacji (ponad 50 osób). Z kolei zmiany w sądownictwie i prokuraturze tłumaczone są „odpolitycznianiem” wymiaru sprawiedliwości. Ale zaraz po tej zapowiedzi Tusk wyznaczył prokuratorom polityczny cel: „rozliczenie PiS”. A tych, którzy próbują prowadzić dochodzenia na niekorzyść nowej władzy, degraduje się, blokując to, co usiłowali robić.

Czytaj więcej

Czy PiS ma przyszłość bez prezesa Jarosława Kaczyńskiego

Czy komisje śledcze rzeczywiście badają "afery"?

Operacja pod tytułem „Komisje śledcze ścigają nieprawości PiS” zapowiadana była gromko już podczas kampanii. Do tej pory nie zdarzyło się, aby takie ciała powstały już na pierwszym posiedzeniu nowego parlamentu. Teraz uznano to za priorytet. Z perspektywy wizerunkowej efekt stworzenia trzech komisji naraz, w cieniu równoległych wojen w Sejmie oraz w wymiarze sprawiedliwości, osłabił ich potencjalne oddziaływanie na opinię publiczną.

Można też dyskutować nad wrażeniem wywoływanym przez same badane „afery”. W wystąpieniach podczas debaty nad powołaniem komisji badającej wybory kopertowe (ostatecznie odwołane) posłowie koalicji grzmieli o „kopertach śmierci”. Celem tego dochodzenia nie jest tylko udowodnienie, że rząd Mateusza Morawieckiego naginał prawo, usiłując zdążyć z nową formułą wyborów, a ostatecznie zmarnował znaczne środki publiczne. Celem jest oskarżenie tamtego premiera o narażenie ludzi na śmiertelne niebezpieczeństwo.

No tak, tylko potem coś się jeszcze zdarzyło. Jarosław Kaczyński ugiął się przed oporem Jarosława Gowina. Wybory odbyły się nie w maju, ale w lipcu, także za zgodą ówczesnej opozycji, i w formie dużo ryzykowniejszego głosowania przy urnach. I oto, co przypomniał niedawno Klub Jagielloński: „Liczba zakażeń 12 lipca 2020 roku według Ministerstwa Zdrowia była większa niż 10 maja, na kiedy planowano głosowanie korespondencyjne. Gdyby przypadkiem komisja uznała, że odpowiedzialni za planowanie głosowania korespondencyjnego 10 maja »sprowadzali niebezpieczeństwo dla życia lub zdrowia wielu osób«, to tym bardziej należałoby to powiedzieć o wszystkich, którzy namawiali do głosowania dwa miesiące później”. Czyli o całej klasie politycznej, a nie tylko o obozie wówczas rządzącym.

Druga komisja zajmuje się tzw. aferą wizową i usiłuje przebrnąć przez korupcyjny układ kryjący się w pisowskim MSZ. Nie zmienia to faktu, że jej przewodniczący Michał Szczerba z Koalicji Obywatelskiej był zmuszony już na pierwszym posiedzeniu mówić o kilkuset przypadkach sprzedanych wiz. PiS natychmiast przypomniał, że podczas kampanii politycy opozycji na czele z Tuskiem mówili o setkach tysięcy wiz i pozwoleń. Oczywiście, tę rozbieżność łatwo objaśnić. Setki dotyczą konkretnego kryminalnego przypadku asystenta wiceministra Piotra Wawrzyka. Setki tysięcy mają świadczyć o hojnym zapraszaniu cudzoziemców do Polski.

Mieszać jedno z drugim można było jednak łatwo w wiecowych wystąpieniach. Komisja jest zaś zmuszona do ścisłych prawnych konkluzji. Na razie nie ma większych widoków na dokopanie się do korupcyjnych mechanizmów. Pozostaje łapanie detali przez szybko nudzącą się publikę. Podobno rzecznik PiS, poseł Rafał Bochenek, prosił MSZ o wizy pracownicze dla ludzi mających pracować w jego gospodarstwie. Nie wiemy nawet, czy to prawda, tak zeznał jeden z urzędników. Ale nawet jeśli tak było, afera kurczy się do rozmiarów publicystycznej anegdoty.

Komisja śledcza w sprawie Pegasusa okazała się bezradna wobec Jarosława Kaczyńskiego

W tej sytuacji największe nadzieje rządzących skoncentrowały się na trzeciej komisji, mającej opisać przypadki nieuzasadnionej inwigilacji złowrogim programem Pegasus. Już trzy lata temu opozycja uznała za pewnik, że oto działał system wymierzony wprost w ludzi opozycji. Co prawda padło tylko kilka nazwisk: mecenas Roman Giertych, senator KO Krzysztof Brejza, prokurator Ewa Wrzosek, lider Agrounii Michał Kołodziejczak, ale opowiadano o masowym procederze przy użyciu „nielegalnego” urządzenia. Te praktyki miały obciążać ekipę rządzącą na czele z Jarosławem Kaczyńskim pełniącym wszak w latach 2020–2022 funkcję wicepremiera ds. bezpieczeństwa.

Po wygranych wyborach politycy dzisiejszej koalicji rządowej jeszcze gorliwiej propagowali wizję państwa PiS opartego na podsłuchach, które dotyczyć miały nawet ludzi z samego dawnego obozu władzy. Sprzyjały im pewne zdarzenia, choćby puszczone przez Onet nagranie z podsłuchiwanego (pytanie przez kogo) prezesa Orlenu Daniela Obajtka. Listy setek czy choćby dziesiątek nazwisk pozostały jednak na razie w sferze domniemań. Nie przeszkodziło to trzeciej z komisji zacząć strzałem z grubej rury. Pierwszym świadkiem uczyniono bowiem lidera opozycji Jarosława Kaczyńskiego.

Ośmiogodzinne starcie zakończyło się konkluzją niemal wszystkich od prawa do lewa wyrażoną najlepiej tytułem antypisowskiej do bólu „Gazety Wyborczej”: „Bezradni wobec Kaczyńskiego”. Można było taki wniosek sformułować, zarówno jeśli traktować to przesłuchanie w kategoriach realnego szukania ustaleń, dociekania prawdy, a także gdy mowa o wrażeniu wizerunkowym.

W wymiarze ludzkim każdy opowiadał naturalnie inną historię. Media konserwatywne mówiły o chybionym ataku na prezesa. Dla „Wyborczej” komisja okazała się zbyt pobłażliwa, a Kaczyński triumfował, okazując przesłuchującym pogardę i arogancję.

To samo medium zwróciło uwagę na słowa prezesa PiS skierowane do posłów: „Jestem najstarszy w tym gronie i pełniłem najwyższe z was funkcje i w związku z tym mogę was pouczać”. Nie zauważyło za to dziesiątków innych sytuacji – od usiłowań przewodniczącej z Trzeciej Drogi Magdaleny Sroki, aby cenzurować tzw. swobodną wypowiedź Kaczyńskiego (wystarczyło wyłączyć mikrofon), po pytanie posła KO (a dokładnie z partii Nowoczesna) Witolda Zembaczyńskiego, czy Kaczyński nie zdecyduje się na skorzystanie z instytucji małego świadka koronnego.

Krótko mówiąc, Zembaczyński opowiadał o liderze opozycji jak o członku grupy przestępczej. Jest rzeczą oczywistą, że i on, i większość jego kolegów z koalicji usiłowali prezesa PiS sprowokować do wybuchu przed kamerami. Pokrzykiwali, przerywali i pouczali w zasadzie wszyscy poza dawną znajomą świadka Joanną Kluzik-Rostkowską. Dodajmy, że jeszcze przed przesłuchaniem ci sami „śledczy” nie szczędzili Kaczyńskiemu i jego partii komentarzy przesądzających, że mają do czynienia z przestępczą działalnością.

To skądinąd standard wszystkich trzech komisji śledczych. Co prawda powoływanie ciała szukającego dowodów na niekorzyść czy to byłej władzy (co częstsze), czy aktualnej (co zdarzało się niewiele razy), zawsze pociągało za sobą formułowanie przez wnioskodawców rodzaju wstępnego oskarżenia. Zarazem jednak parlamentarzyści zabierający głos w sprawie zachowywali przynajmniej pozory powściągliwości. Mówili: podejrzewamy patologię, ale rozstrzygną wyjaśnienia i dowody. Tym razem posłowie koalicji przesądzili o wszelkich winach na samym wstępie. Co więcej, permanentne osądzanie poprzedniej epoki stało się podstawowym narzędziem uprawiania polityki przez nową większość. Właściwie receptą na rządzenie.

Dochodzi też czynnik personalny. Jan Rokita, gwiazda komisji dotyczącej afery Rywina, był najskuteczniejszym śledczym w 20-letniej historii parlamentarnych dochodzeń. I osiągnął swoje cele, nie posuwając się do agresywnych tyrad i pouczeń. Poseł Zembaczyński czy poseł Tomasz Trela z Lewicy takich talentów nie mają. Jednocześnie nie potrafią jakby ukryć ludzkiego kompleksu. Wyczuwało się w tym – poza intencją totalnej wojny z PiS zalecanej przez ich liderów – oszołomienie drugorzędnych polityków, którym przyszło szarpać tygrysa za wąsy. Im bardziej chcieli się wykazać swoją władzą, tym bardziej wychodziła na wierzch ich bezradność.

Ta bezsilność wynikała też i z czegoś innego. Gorliwość w markowaniu politycznej wojny przesłoniła im oczywistość. Poseł Konfederacji Przemysław Wipler zwrócił uwagę, że Kaczyńskiego nie łączy na razie z całą tą historią żaden dowód, żaden podpis czy dokument. Jeśli posłowie z tej komisji chcieli się realnie czegoś dowiedzieć, powinni zacząć od spodu, poszukać odpowiedzi na rozmaite pytania w świecie samych służb. Na dociskanie politycznych decydentów czas mógłby przyjść na samym końcu. Oni jednak wybrali widowisko z często nieczytelnymi pytaniami.

Czytaj więcej

Trump. Utracony sojusznik?

System Pegasus. Na czym polega jego problem i nielegalność?

Na razie o samych mechanizmach inwigilacji wciąż wiemy niewiele. Z wypowiedzi eksperta prof. Jerzego Kosińskiego mogliśmy się dowiedzieć o pewnych właściwościach Pegasusa różniących go od mniej skutecznego sprzętu. Ja nadal nie mam pewności, czy istotnie pozwalał on na deformowanie, a nawet preparowanie informacji. Szefowie dawnych służb z Mariuszem Kamińskim na czele podważają tę tezę. Twierdzą, że przypadki inwigilowania ludzi związanych z polityką były nieliczne. Że sędziowie wiedzieli doskonale, na co wyrażali zgodę. W zasadzie, żeby dowieść przestępczego użycia Pegasusa, trzeba by każde z dochodzeń dotyczących Giertycha, Brejzy czy Wrzosek publicznie prześwietlić. Wątpliwe, czy coś takiego będzie prawnie możliwe.

W jakim punkcie więc jesteśmy? Na czym polega „nielegalność” Pegasusa poza tym, że ktoś, na ogół politycy, w jednym wypadku nawet sąd, sformułował taką opinię? Na razie wiemy jedno: że Jarosław Kaczyński obiecywał, choćby w wywiadzie dla Interii, wyjaśnienie kontrowersyjnych przypadków inwigilacji (Brejza był przecież szefem kampanii wyborczej PO w roku 2019) i nie dotrzymał słowa. Lider opozycji broni dziś postępowania służb tym, że domniemanie czyjejś winy może wymagać takich środków, jak podsłuch właśnie. I że Pegasus był skuteczny, bo pozwalał na łamanie rozmaitych zabezpieczeń w telefonach „złych ludzi”. Ba, kiedy dziś polskie służby nie dysponują Pegasusem, PiS przestrzega, że jesteśmy bezbronni wobec szpiegów i gangsterów. Kaczyński także powtórzył tę formułkę kilkakrotnie.

Mamy tu więc do czynienia z niejednym dylematem, ale kto ma je rozstrzygnąć? Polityczna w większości komisja, nieukrywająca, że szuka odwetu na poprzedniej władzy? Czy prokuratorzy wypełniający dyspozycje Adama Bodnara, tak jak kiedyś wykonywali wolę Zbigniewa Ziobry? Może jakimś pomysłem byłby niezależny prokurator o szerokich uprawnieniach. Tylko jak mu zagwarantować taką niezależność? I jak znaleźć prawnika, który cieszyłby się autorytetem wśród wszystkich stron sporu?

Przed 20 laty pierwsze komisje śledcze, choćby ta badająca aferę Rywina, a potem aferę Orlenu, stały się symbolem większej transparentności życia publicznego. Dziś obserwujemy kolejny etap degeneracji tej instytucji. Tym razem ofiarą tego zjawiska pada PiS. Ale ta formacja również się przyczyniła do takiego finału.

Już afera Rywina nie przyniosła żadnych realnych zmian

Komisja śledcza od afery Rywina pozwalała wejść w tajniki życia publicznego, jednak wrażenie oczyszczenia okazało się nietrwałe. Choć na skutek parlamentarnych trików Sejm przyjął raport posła Zbigniewa Ziobry, nikt nie poniósł odpowiedzialności karnej ani konstytucyjnej. Co więcej, mimo że nawoływał do tego Rokita, nie wyciągnięto żadnych wniosków systemowych – choćby zapewniając polskiemu systemowi legislacyjnemu większą przejrzystość. Wrażenie uważniejszego patrzenia władzy na ręce wraz z coraz ostrzejszą polaryzacją okazało się iluzoryczne.

Owszem, sejmowe komisje śledcze nadal powoływano, ale głównie jako narzędzie rozliczania poprzedniej władzy przez następców. To dlatego Sejm z lat 2007–2011 próbował osądzać pisowskie służby specjalne i badać okoliczności śmierci posłanki SLD Barbary Blidy, która zastrzeliła się w 2007 r. podczas zatrzymania we własnym domu przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Winny miał być minister Ziobro, którego jednak nie zdołano postawić przed Trybunałem Stanu. Z kolei Sejm wybrany w 2015 r. rozgrzebywał aferę Amber Gold i szukał patologii w systemie naliczania i pobierania podatku VAT – tym razem w szeregach koalicji PO–PSL.

Wyniki za każdym razem okazywały się mniej efektowne niż wstępne tezy, choć jakieś kawałki zdegenerowanych mechanizmów wychwytywano. Zarazem wnioskowanie o komisję śledczą stawało się ulubionym narzędziem opozycji. Kolejne parlamentarne większości na ogół takie wnioski odrzucały, argumentując, że do wyjaśnienia wystarczy prokuratura. Zwykle nie wystarczyła.

Komisja badająca wizytę Lwa Rywina u Adama Michnika wraz z jej skutkami doprowadziła do częściowej erozji SLD. Niektórzy posłowie wybrani z list tej partii pozwolili na pogłębianie dociekań kłopotliwych dla rządu Leszka Millera. To zapewniło tamtej komisji większe sukcesy, jednak trudne do powtórzenia. Wydawało się, że „błąd” Millera powtórzył Donald Tusk, pozwalając pod koniec roku 2009 na powołanie komisji śledczej badającej aferę hazardową obciążającą polityków z jego własnego obozu. Zrobił to w obliczu przecieków z działań operacyjnych prowadzonych przez CBA. Ale finał był całkiem inny. Zwarta partyjna większość PO–PSL napisała raport raczej zaciemniający niż rozjaśniający korupcyjne podejrzenia.

Warto spojrzeć na amerykańskie komisje śledcze

W krótkim zachłyśnięciu się w Polsce komisjami śledczymi jako szansą na większą transparentność jakąś rolę odgrywał wzorzec amerykańskich dochodzeń parlamentarnych. W USA każda komisja Izby Reprezentantów i Senatu jest komisją śledczą, ma prawo wzywać świadków i zmuszać ich do zeznań.

Amerykańskie komisje zyskały wielką władzę. Zdaniem niektórych zbyt wielką, ale napięcia bywały łagodzone przez często ponadpartyjną naturę dochodzeń, które na dokładkę kończono konkluzjami dotyczącymi kształtu ustawodawstwa, a nie tylko satysfakcją z piętnowania tej czy innej osoby. Ten ponadpartyjny charakter dochodzeń jest gwarantowany ważną regułą. Otóż każdy członek takiej komisji ma prawo wezwać świadka albo pozyskać i przedstawić dowód w sprawie. Większość nie może mu tego odmówić. W Polsce natomiast nie tylko konkluzje, ale też poszczególne fazy dochodzenia uzależnione są od woli partyjnej większości. Nic dziwnego, że poza kilkoma wyjątkowymi sytuacjami komisje śledcze stały się narzędziem piętnowania i karania opozycji przez aktualną większość. W kolejnych kadencjach odpowiadało to raz jednym, raz drugim. W obecnej posłowie nowej koalicji nie ukrywają, że dochodzenia parlamentarne to jedno z narzędzi rozmontowywania „pisowskiego systemu”.

To zmienia skądinąd stosunek elit prawniczych wobec komisji śledczych. Na początku były one traktowane przez jurystów krytycznie. Postulowano rozmaite ograniczenia przedmiotu zainteresowania parlamentarnych śledczych. Oburzeniem reagowano na próbę wzywania na przesłuchanie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego czy potem – w komisji badającej patologie bankowe, wymyślonej przez PiS – prezesa NBP Leszka Balcerowicza, bo przecież „oni nie odpowiadają przed Sejmem”.

Dziś takich zastrzeżeń nie słyszymy. Komisje powinny być silne, skoro „walczą z PiS”. Tylko na czym polega ta siła?

Czytaj więcej

Szkoła Barbary Nowackiej zwiększy nierówności

Śledczy starają się pozować na twardzieli, ale czy doczekamy się systemowych konkluzji

Wizja samodzielnych uprawnień posłów opozycji w ramach dochodzenia to naturalnie czysta utopia. Regułą jest łajanie posłów PiS, wykluczanie ich z obrad, a w paru przypadkach ze składu komisji. Kiedy przeciw czemuś protestują, słyszą od razu, że boją się ustaleń, że chcą wszystko blokować. Nie da się zaprzeczyć, że często ulegają pokusie obstrukcji. Pytanie jednak o przestrzeń, jaką im zostawia większość.

Jak ocenić sytuację, kiedy poseł wybrany do Sejmu z list KO Dariusz Joński (dawniej SLD), przewodniczący komisji badającej wybory kopertowe, bez jakiegokolwiek uzasadnienia odmawia byłemu wicepremierowi Jackowi Sasinowi prawa do swobodnej wypowiedzi na początku przesłuchania, choć gwarantuje mu to procedura. Odmawia, bo może. Albo kiedy wszystkie komisje odrzucają po kolei wnioski posłów PiS o wezwanie tego czy innego świadka.

Posłowie Joński i Szczerba próbują się kreować na strażników twardego kursu wobec świadków i pisowskich posłów z komisji. Nie towarzyszy temu sensowny pomysł na samo dochodzenie. Każdy głębszy, systemowy morał rozmywa się w bezsensownych utarczkach. Próbowała iść w ich ślady Magdalena Sroka, wszak w roku 2019 była wybrana z listy PiS, więc jest gorliwa, jak to neofici. Do stanowczości w wyłączaniu pisowskiej stronie mikrofonu dodała jednak organizacyjną nieporadność, więc zaczęto mówić, że zostanie wymieniona na któregoś z posłów KO.

Może jej następca okaże się sprawniejszy, ale nie zmieni to natury dochodzenia. Teza o wielkiej inwigilacji zostanie zapewne ogłoszona, z dowodami czy bez. Czy pociągnie to za sobą represje wobec polityków PiS? Tego nie da się przewidzieć. Tym bardziej nie wiemy, czy wszystkie trzy dochodzenia nie będą dogorywać pośród narastającej obojętności widowni, dziś ożywionej spektaklem, podczas którego niegdyś wszechpotężni politycy są besztani przez mało znaczące postaci.

Z pewnością jednak nie doczekamy się szerszych, systemowych konkluzji. A przecież komisja do spraw Pegasusa dotyka konfliktu wartości: z jednej strony skuteczność w walce z różnymi zagrożeniami, z drugiej – pokusa nadużywania władzy wobec przeciwników politycznych. Żadne służby specjalne nie znalazły na to jednoznacznej recepty. Ale to nie znaczy, że nie warto by jej poszukać.

Czy w ogóle można podsłuchiwać polityka? Jeśli tak, to pod jakimi warunkami, według jakich procedur? Możliwe, że PiS przekroczył tu granice. Ale tak ostentacyjnie jest dziś wdeptywany w ziemię, że ani obecna władza, ani dzisiejsza opozycja nie wyciągną z tej historii żadnej trwalszej nauki.

Podobno na Donaldzie Tusku zrobił wrażenie niedawny sondaż Ipsos przeprowadzony dla OKO.press i TOK FM. Padło tam pytanie: „W jakim stopniu zgadza się Pan/Pani z tym, że należy w ramach zdecydowanych rozliczeń z rządami PiS ukarać i wymienić jak najwięcej osób, które pracowały w instytucjach publicznych w latach 2016–2023?”. Mówi się tam o „ukaraniu”, ale nie pada, za co ta kara. Przewiną ma być sama praca dla poprzedniej ekipy rządowej.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku