Uczniowie gorszego sortu

Zakaz prac domowych, redukcja programów szkolnych o jedną piątą, likwidacja kuratoriów to chaotyczny pomysł na edukację podyktowany populistyczną kokieterią. Trudniej zauważyć, że to kierunek niesprzyjający równości, bo dający większe szanse dzieciom osób zamożniejszych i o większym kapitale kulturowym.

Publikacja: 26.01.2024 10:00

Już podczas pandemii Covid-19 pojawiły się obawy, że wyprowadzenie lekcji ze szkolnych sal stawia na

Już podczas pandemii Covid-19 pojawiły się obawy, że wyprowadzenie lekcji ze szkolnych sal stawia na gorszej pozycji część dzieci. Wtedy to było wymuszone pandemią, teraz rosnące różnice w dostępie do edukacji będą efektem celowego działania rządu? (Na zdjęciu zajęcia online w czasie koronawirusa, Ciszyca Dolna w Świętokrzyskiem, kwiecień 2020 r.)

Foto: PAP/Rafał Guz

Uwięzienie, a potem uwalnianie byłych ministrów, „odbijanie” – jak to pisze „Gazeta Wyborcza” – Prokuratury Krajowej, zdobycie, a potem fikcyjna likwidacja publicznych mediów, gdzieś zaledwie na marginesie budżet państwa. Polityka układa się w permanentny wojenny film. Ale gdzieś, niczym dygresja, przewijają się przez ten scenariusz harce wokół edukacji. Jeśli gdzieś szukać infantylnego populizmu nowej ekipy – to właśnie tu.

Na początku nowa minister Barbara Nowacka jeździła do Krakowa zrywać z rzekomo panującą tam przez ostatnie osiem lat epoką średniowiecza. Teraz jeździ po szkołach ogłaszać koniec ucisku: nie trzeba będzie w podstawówkach odrabiać w domu lekcji. W komunikowaniu najmłodszym dobrej nowiny nie mogło zabraknąć samego premiera Donalda Tuska. Pojawił się w figlarnym filmiku, robiąc do nich oko i zwalniając z obowiązków z wdziękiem dobrego wujaszka.

Czytaj więcej

Już nie wykluczam, że Kaczyński wróci do władzy

Co wolno zadawać

To nie koniec prezentów dla nich. Dowiadujemy się, na razie bez konkretów, że redukowany będzie, podobno o jedną piątą, zakres materiału z różnych przedmiotów. Padają ich nazwy: biologia, fizyka, geografia, historia. W powietrzu zawisa pytanie: czy te decyzje są poprzedzone jakimiś badaniami? Czy cięte będą mechanicznie godziny, bo „jest ich za dużo”?

Podobne pytanie dotyczy owych zadań domowych. Czy ktoś to badał? Czy ocenił, co jest potrzebne, a co nie? Polsat pokazał przestraszoną dyrektorkę szkoły, która pytała o definicję pracy domowej. Czy można uczyć efektywnie języka polskiego, nie zadając do domu wypracowań, nim będzie się je egzekwowało na klasówkach? A może to zapowiedź ostatecznego sprowadzenia lekcji o literaturze do samych testów, jeszcze niedawno krytykowanych jako sprawdziany mechaniczne, nieuczące swobodnego myślenia. Dobrze wymyślane i sensownie oceniane wypracowania miały kształtować zdolność do samodzielnego osądu. Czy to jest do czegoś w ogóle potrzebne?

A szkolne lektury? Nawet jeśli zmniejszyć ich liczbę, powinny być chyba nadal czytane, na pewno nie podczas lekcji. Tak na zdrowy rozum każda lekcja dowolnego przedmiotu powinna się kończyć zadaniem określonej porcji materiału do powtórzenia w domu – dotyczy to w takim samym stopniu słówek z angielskiego jak chemicznych wzorów. Czy to będzie już zakazana od kwietnia przez minister Nowacką „praca domowa”? Nauczyciele tego nie wiedzą. Czy pani minister, niemająca nigdy do czynienia z podstawową i średnią edukacją (poza przejściem w młodości określonych szkół w roli uczennicy), w ogóle się nad tym zastanawiała?

Posłuchajmy ekspertów

Politycy prawicy polemizują z nowym kursem, ale dość niemrawo. Nie chcą wypaść na złych konserwatystów dręczących dzieci i młodzież. I bez tego mają sporo pootwieranych frontów. Tak się jednak składa, że na temat zadań domowych wypowiadają się też fachowcy. I nowa władza ich nie słucha, bo sens takiego bezplanowego działania pod publiczkę przeważnie podważają.

Minister Nowacka powołała dr. Macieja Jakubowskiego, wykładowcę nauk społecznych na Uniwersytecie Warszawskim, na szefa Instytutu Badań Edukacyjnych. Oto co pisał na platformie X (dawniej Twitter), kiedy ta debata zaczynała się jesienią, w cieniu kampanii wyborczej. To wtedy Donald Tusk z Rafałem Trzaskowskim i Szymonem Hołownią obiecali po raz pierwszy rozprawę z pracami domowymi, bo „dzieci skarżą się na opresywną szkołę”.

„Trudno zgodzić się z tym, że prace domowe nie mają sensu. Są skuteczną formą nauki dla starszych uczniów. Są mało skuteczne dla młodszych, mało samodzielnych uczniów, ale wszystko zależy od (a) formy tych prac i (b) sposobu ich sprawdzenia i (c) informacji zwrotnej”.

Później zastrzegł: „Dla młodszych, mniej samodzielnych uczniów krótkie prace powtórkowe też mogą być bardzo skuteczne. Wracanie do znanego materiału jest równie skuteczne jak u uczniów starszych i też poprawia motywację, jeśli zadania stanowią wyzwanie, ale takie, któremu może uczeń sprostać” – dodawał.

Na dokładkę wypowiadający się przed kamerami kolejni specjaliści zwracają uwagę na inny paradoks. Otóż o ile programy szkolne muszą być jednorodne, w imię równości edukacyjnych szans, o tyle metody pracy powinny być swobodnie dobierane przez nauczyciela. Ten sam ocenia, z jakimi uczniami ma do czynienia i co w związku z ich poziomem i ich cechami jest im potrzebne, a co nie.

Tymczasem mamy teraz do czynienia z kompletnym scentralizowaniem decyzji przez władzę, która dopiero co zarzucała ubezwłasnowolnienie polskiej szkoły władzy poprzedniej. „To sterowanie palcem z Warszawy” – pisze dziennikarka Anna Wittenberg, kolejna krytyczka tej urawniłowki.

Rządzący występują tu w roli zbiorowego Świętego Mikołaja. Tyle że szkoła to wstęp do dorosłego życia, ma wdrażać do wykonywania obowiązków, także tych mniej przyjemnych i nie całkiem chcianych. W dążeniu do tego, aby choć w jednej sferze się wyborcom przypodobać, najwyraźniej o tym zapomniano. A przy okazji wzięto nauczycieli pod but. Zapomną się, będą za dużo wymagać? Łebscy uczniowie czy ich jeszcze bardziej łebscy rodzice powołają się na perskie oko Tuska w telewizorze.

Czytaj więcej

Scenariusz politycznych igrzysk

Przyjemniej? A może oszczędniej?

Te same uwagi dotyczą zapowiedzi cięć w programach. W następstwie kolejnych reform edukacyjnych, co najmniej od stworzenia gimnazjów przez rząd Jerzego Buzka, redukuje się przestrzeń ogólnokształcącej wiedzy. Te wszystkie biologie, fizyki, chemie i geografie były ściskane już kilka razy. Wyjątek dotyczy historii. Jej kursowy wykład został przywrócony aż do matury przez rząd PiS po roku 2015 – ze słusznym argumentem, że wiąże się z nią tożsamościowa i obywatelska misja szkoły. Ja nie bardzo widzę, z czego tu jeszcze można ścinać. Ale powtórzę: jeśli już, to powinno być przedmiotem prac i studiów, a nie urzędniczych zabaw pozycjami w programowych tabelkach.

Zmniejszano przez ostatnie dziesięciolecia nie tylko liczbę godzin, ale i obniżano wymagania. Eksperci mówią dziś jasno, że poziom obecnej matury z matematyki jest taki, jak na egzaminie do szkół średnich przed kilkudziesięcioma laty. Oczywiście, te zmiany wiążą się z trendem ogólnoświatowym: edukacja staje się coraz bardziej masowa, kolejne jej szczeble, łącznie z tym ostatnim, uniwersyteckim, mają być bardziej narzędziem socjalizowania mas niż wyłaniania elit. Maturę ma zdawać nie kilkanaście, jak u schyłku PRL, lecz 70 czy 80 proc. uczniów.

To się już dzieje, z oczywistą szkodą dla poziomu kolejnych roczników. Prawda, że polscy uczniowie wypadają dziś gorzej w międzynarodowym egzaminie PISA niż przed kilkoma laty. Pytanie tylko dlaczego. Zarazem wypadają lepiej niż ich rówieśnicy z Francji czy Niemiec – to mógłby być jakiś argument na rzecz szkoły, powiedzmy, nieco bardziej tradycyjnej.

Nawet jeśli pogodzimy się z pewnym obniżaniem wymagań, powinniśmy jednak życzyć sobie czynienia tego z ostrożnością i przede wszystkim kompetentnie. Tu zaś wszystko wygląda skrajnie niepoważnie. Jakaś znajoma rodzina polityka poskarżyła się, że dziecko ślęczy za długo nad książkami. Inna, że musi pomagać dziecku odrabiać prace domowe. I to wystarcza, aby w ministerstwie przestawić wajchę.

Kiedy się wczytać w internetowe debaty, widać, że tych narzekających rodziców jest rzeczywiście całkiem sporo, nawet po prawej stronie. Pojawia się ta sama śpiewka: nauczyciele żądają rzeczy bezsensownych, i w ramach prac domowych, i na samych lekcjach. Czytam, że licealiści pracują ciężej niż pracownicy korporacji. Jeśli to prawda, choć nie znam żadnych pogłębionych studiów na ten temat, ta konkluzja powinna posłużyć lepszemu przygotowaniu polskich belfrów do ich zadań. Tymczasem odpowiedzią ma być kolejna dawka likwidatorstwa. Ale przecież zgodnie z tą logiką powinno się w zasadzie w ogóle zrezygnować ze szkoły jako takiej. Ona nigdy nie będzie w 100 proc. skuteczna i zadowalająca.

Przy okazji to likwidatorstwo, prowadzone w imię zasady, żeby i uczniom, i rodzicom było przyjemniej, ma jeszcze jeden aspekt. Przetacza się równolegle inna dyskusja: o płacach nauczycieli. Byłem entuzjastą podwyżek dla nich. Okazały się niższe od obietnic Donalda Tuska, ale i tak dość wysokie.

Jeśli jednak w kolejnym roku szkolnym będzie w podstawach programowych mniej biologii, fizyki czy geografii, to w szkołach i tak nieprzeładowanych uczniami (niż demograficzny!) trzeba będzie redukować godziny, zwalniać ludzi. Podwyżki dla nauczycieli państwu się zwrócą, przynajmniej częściowo. Czy to nie jest dodatkowy, a może i istotny motyw tych operacji?

Ważny skutek: klasizm

Nie będę używał pojawiających się w internecie obelżywych porównań do okupacyjnych standardów edukacyjnych, kiedy Polakowi wystarczyć miało, wedle rozkazów niemieckich nazistów, bardzo mało wiedzy. To są głosy fundamentalnej opozycji, przecież na Zachodzie mamy podobne zmiany. Ale infantylna gra w zmniejszanie obciążeń, to – powiedzmy szczerze – także gra w oszczędności. Uważam, że podporządkowanie edukacji paradygmatowi finansowemu to fatalny kierunek.

Niektóre zmiany w programach próbuje się też sprzedawać jako wyrzucanie ze szkoły „ideologii”. Tak jest przedstawiane obcięcie o połowę lekcji religii czy likwidacja w szkołach średnich przedmiotu o nazwie historia i teraźniejszość. Byłem przeciwnikiem tego przedmiotu jako niepotrzebnie dublującego kursową, uczoną po kolei historię. Obciążał go na dokładkę zbyt doraźnie politykujący podręcznik prof. Wojciecha Roszkowskiego.

Tyle że minister Nowacka już zapowiada stworzenie jakiegoś innego przedmiotu, uczącego „obywatelskości”. Wietrzę tu zamiar zastępowania jednego politructwa, prawicowo-konserwatywnego, politructwem o przeciwnym biegunie. Wystarczyłby powrót do starego dobrego przedmiotu wiedza o społeczeństwie dającego podstawę wiedzy o polityce, ustroju i regułach życia gospodarczego.

Pułapki kryjące się w zapowiedziach nowej koalicji opisała celnie Magdalena Archacka, dziekan Wydziału Pedagogicznego Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi. W rozmowie z „Plusem Minusem” (do przeczytania na: rp.pl/plusminus) zarzuciła minister Nowackiej populizm wyrażający się szumną zapowiedzią otwierania szkół na organizacje pozarządowe. Badaczce skojarzyło się to z pomniejszaniem roli nauczycieli i ostentacyjną nieufnością wobec klasycznie pojmowanej edukacji. Zgadzam się z tym. Cały nowy system to wielkie wotum nieufności wobec szkoły.

W innym wywiadzie (dla „Wprost”) dr Archacka wskazuje, że prace domowe zadaje się nie tylko dla poszerzania wiedzy, ale dla rozbudzania w młodych ludziach pewnych nawyków. To w szkole powinni się uczyć wypełniania rozmaitych obowiązków, także takich, które stanowią nielubiane obciążenie. Tego będzie się od nich oczekiwać w życiu.

W tendencjach związanych z kasowaniem prac domowych i z traktowaniem podstawy programowej jako jednego wielkiego obciążenia nakładanego na barki uczniów zauważa kontekst klasowy. Jej zdaniem totalni krytycy szkoły „nie są w stanie wskazać żadnego realnego programu stanowiącego propozycję naprawy szkolnictwa publicznego. Słyszymy o edukacji domowej, placówkach prowadzonych przez fundacje, szkołach niepublicznych, alternatywnych systemach o mglistym programie nauczania zgodnym z ideami przyświecającymi danemu twórcy czy organizacji. Wszystkie te propozycje – niestety – prowadzą moje myślenie w kierunku konstatacji, że chcemy budować społeczeństwo klasowe, ba – klasistowskie”.

I dalej wyjaśnia, że „dzieci z wysokim kapitałem kulturowym wyniesionym z domu (a to ich rodzice najczęściej skarżą się na szkodliwość szkoły) mają mieć – zgodnie z tą wizją – dostęp do alternatywnych systemów nauczania. A dzieci z domów o niskim kapitale kulturowym, dla których edukacja zawsze była i jest szansą na lepsze życie, mogą zostać jej pozbawione, ponieważ publiczne szkoły powinny zniknąć”.

Czytaj więcej

Jak Bartłomiej Sienkiewicz urządzi kulturę

Kuratoria dla równości

Szkoły publiczne może nie tyle mają zniknąć, ile mogą się stać własnymi cieniami, atrapami, niczego niewymagającymi i niewiele przynoszącymi uczniom. Warto tu zauważyć, że tej wizji, w gruncie rzeczy bardzo elitarystycznej, przyklaskuje, w imię odrzucania obciążeń szkoły „tradycyjnej”, lewica. Jej eksponentką jest przyznająca się do tej tradycji socjalliberalna minister Nowacka, kibicuje zaś z jednej strony blok Tuska i zabiegający w dziecinny sposób o poklask młodzieży marszałek Sejmu Szymon Hołownia, z drugiej – formacje Włodzimierza Czarzastego i Adriana Zandberga. Mamy do czynienia z typową lewicowością kawiorową. Społecznych konsekwencji pewnych decyzji się nie dostrzega, bo przesłania je ideologia.

Dotyczy to także innych zapowiadanych przez nową koalicję zmian. PiS zbytnio ufał logice urzędniczej kontroli. Stąd pomysły na wzmacnianie nadzoru kuratoriów oświaty nad szkołami, forsowane przez ministra Przemysława Czarnka. Zostały one powstrzymane wetami prezydenta Andrzeja Dudy, były też odrzucane przez większość Polaków, jak pokazywały sondaże, nawet wyborców PiS. Wystarczył im wpływ na życie szkolne dyrektorów szkół i rodziców.

Kiedy jednak czytam zapowiedzi likwidacji kuratoriów rzucane niefrasobliwie przez minister Nowacką, jestem zakłopotany. Przecież to instytucje potrzebne, bo gwarantują względną jednolitość wymagań szkolnych w całym kraju. To ich podstawowe zadanie. Taka jednolitość, powtórzmy, zapewnia jednakowe szanse edukacyjne uczącym się w różnych szkołach młodym ludziom. System zakładający programową dowolność także jest, tak jak cięcia w programach i rezygnacja z pracy w domu, korzystniejszy dla młodych ludzi o większym kapitale kulturowym wyniesionym z domów.

Ci, którzy są zachwyceni likwidatorskimi zapędami, ograniczają się do skojarzeń. Na przykład z byłą małopolską kurator Barbarą Nowak słynącą z kontrowersyjnych wypowiedzi. Komentatorce „Rzeczpospolitej” nasunęło się nawet nazwisko Nowosilcowa, XIX-wiecznego rosyjskiego kuratora wileńskich szkół. To jednak magiczne myślenie. Dla mnie cały system szkolnictwa publicznego jest jednym z fundamentów społecznej równości Polaków. Kuratoria to jeden z elementów tego systemu. Nie powinno się podejmować prób jego rozmontowania.

Czeka nas w tym roku niejeden spór o edukację. Nie przejdziemy bezboleśnie przez zmiany w programie. Pytanie zwłaszcza o historię czy nowy układ rządowy zamierza powracać do jej ograniczania, co miało już miejsce w latach 2010–2015. Również wojny o listy lektur nie będą ideowo neutralne. Ludzie lewicy mają coraz większy uraz na punkcie tytułów podtrzymujących etos tradycyjnego patriotyzmu czy politycznie niepoprawnych. Przy czym na tę ostatnią listę można trafić z najróżniejszych powodów, także reputacji autora: przekonała się o tym nawet J.K. Rowling, rzekoma homofobka, autorka cyklu o Harrym Potterze.

Podkopywanie tradycyjnej szkoły

Rząd Donalda Tuska angażuje się jednak w coś więcej niż tradycyjne spory między liberałami i konserwatystami. Mamy do czynienia z inwazją na same podstawy tradycyjnej szkoły. Przytoczmy jeszcze raz słowa dr Archackiej: „O jakiej obywatelskości możemy mówić wówczas, gdy dorastający ludzie nie są przygotowani do odpowiedzialnego uczestniczenia w życiu, które – choć to bardzo niepopularne i niemodne – składa się nie tylko z poczucia szczęścia, ale codziennej, rzetelnej i sumiennie wykonywanej pracy?”.

No właśnie. Kiedyś Donald Tusk jako lider Platformy Obywatelskiej szukał w tych kwestiach przynajmniej jakiejś równowagi, nawet jeśli osobiście niewiele go ta tematyka obchodziła. Dziś jest zakładnikiem logiki skrajnej polaryzacji. Czy ta wątła na razie dyskusja na temat szkolnych obowiązków, jednak żywsza niż jakakolwiek debata o edukacji po roku 1989, może pohamować ten zapał neofity?

Uwięzienie, a potem uwalnianie byłych ministrów, „odbijanie” – jak to pisze „Gazeta Wyborcza” – Prokuratury Krajowej, zdobycie, a potem fikcyjna likwidacja publicznych mediów, gdzieś zaledwie na marginesie budżet państwa. Polityka układa się w permanentny wojenny film. Ale gdzieś, niczym dygresja, przewijają się przez ten scenariusz harce wokół edukacji. Jeśli gdzieś szukać infantylnego populizmu nowej ekipy – to właśnie tu.

Na początku nowa minister Barbara Nowacka jeździła do Krakowa zrywać z rzekomo panującą tam przez ostatnie osiem lat epoką średniowiecza. Teraz jeździ po szkołach ogłaszać koniec ucisku: nie trzeba będzie w podstawówkach odrabiać w domu lekcji. W komunikowaniu najmłodszym dobrej nowiny nie mogło zabraknąć samego premiera Donalda Tuska. Pojawił się w figlarnym filmiku, robiąc do nich oko i zwalniając z obowiązków z wdziękiem dobrego wujaszka.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka