Kiedy w mediach wymieniano nazwiska kandydatów nowej koalicji na ministra kultury, zachowywałem sceptycyzm. Tacy ludzie, jak były dyrektor Narodowego Instytutu Audiowizualnego Michał Merczyński czy nawet wywodząca się z branży teatralnej wiceprezydent Warszawy Aldona Machnowska-Góra, tego resortu, tylko z pozoru skromnego i marginalnego, nie dostaną. Choć mogą być kandydatami na wiceministra. Szefem tego i innych ministerstw zostaną ważni parlamentarzyści, takie było moje założenie.
Dzisiaj kandydatem na ministra kultury jest Bartłomiej Sienkiewicz. Do grona najważniejszych polityków Platformy Obywatelskiej dobił późno, na kilka lat zablokowała go na dokładkę wpadka: podsłuchana rozmowa w restauracji Sowa & przyjaciele, kiedy był szefem MSWiA w drugim rządzie Donalda Tuska. Ale po wyborach roku 2019 jest w czołówce tej formacji, do czego predestynuje go cięty język, ale i niewątpliwa inteligencja.
Zarazem miałby być ministrem o dziwnym statusie. Obiecano mu podobno miejsce na liście do europarlamentu. Przez pół roku ma załatwić głównie jedną sprawę: przejąć lub rozbić kontrolowane przez ludzi prawicy media publiczne. Taki kiler do zadań specjalnych nie ma wielkiej szansy, aby wypracować długofalową politykę wobec kultury.
Skądinąd jeśli ten scenariusz jest prawdziwy, wzmocni to wrażenie prowizoryczności nowego rządu. Ono dotyczy przede wszystkim premiera. Tuska przedstawia się jako aspiranta do przewodzenia Komisji Europejskiej, który ma kierować polską ekipą zwycięskiego „antypisu” tylko przejściowo. Prawda? Nieprawda?
Czytaj więcej
Miesiąc po wyborach wiele wskazuje na to, że Donald Tusk nie tylko przed nimi nie miał pojęcia, co pocznie z władzą, ale nie ma go nadal. Przyszłej opozycji otwiera to przestrzeń do punktowania nowej koalicji, ale PiS woli odgrywać teatr czepiania się władzy.