Donald Tusk nie ma pojęcia, co pocznie z władzą

Miesiąc po wyborach wiele wskazuje na to, że Donald Tusk nie tylko przed nimi nie miał pojęcia, co pocznie z władzą, ale nie ma go nadal. Przyszłej opozycji otwiera to przestrzeń do punktowania nowej koalicji, ale PiS woli odgrywać teatr czepiania się władzy.

Publikacja: 17.11.2023 17:00

Donald Tusk nie ma pojęcia, co pocznie z władzą

Foto: AFP

Temat tworzenia rządu przez Mateusza Morawieckiego zniknął w cieniu burz związanych z pierwszymi obradami nowego Sejmu. Ceremonia przyjęcia dymisji premiera i zarazem desygnowania odbyła się w Pałacu Prezydenckim zdawkowo, jakby na marginesie zdarzeń. Ani prezydent Andrzej Duda, ani sam kandydat nie umieli wykrzesać z siebie entuzjazmu. W tym czasie w telewizjach politycy (jeszcze) opozycji, choćby Grzegorz Schetyna, snuli rozważania o tym, że głowa państwa wpycha premiera „na ścianę”, bo Duda aspiruje do przywództwa na prawicy.

Nieco zdziwiony tym spektaklem, sam rozważałem wcześniej taką spiskową ewentualność, ale tylko po to, aby ją zbagatelizować, jeśli nie odrzucić. Przecież autorem tej szarpaniny ogłosił się sam Jarosław Kaczyński, na pewno nie w interesie Andrzeja Dudy. Prawo i Sprawiedliwość uznało, że warto zyskać tych parę tygodni zwłoki. Może dodatkowo uważa się w tej partii, że kolejne programowe wystąpienia Morawieckiego wygłaszane przy okazji tej misji to jeszcze jeden, być może ostatni przed długą przerwą, komfort, jakiego mogą oczekiwać od polityki.

Czytaj więcej

Jan Englert: Teatr politycznie zaangażowany ma łatwiej

Bez koalicjanta na zawsze?

Może też, jak dowodzą politolodzy, PiS czuje się związane oczekiwaniem na ten spektakl tak zwanego żelaznego elektoratu? Może… Sam uważam, że straty związane z przypominaniem o własnej bezsilności będą większe niż ewentualne zyski. Że pojawi się, już się zresztą pojawia, wrażenie śmieszności. To nie jest dobre wiano, choćby na mające się odbyć za kilka miesięcy wybory samorządowe. Pisałem, że PiS mające 194 mandaty i swojego prezydenta jest najsilniejszą opozycją po 1989 roku. I że mimo to może już nigdy nie wygrać.

Podsumowanie rządów z sejmowej trybuny i oferta Morawieckiego innej koalicji na przyszłość sąsiadowały z głosowaniami, które musiały radykalnie skłócić PiS z partiami tworzącej się nowej koalicji. Gdy przepadła kandydująca na wicemarszałka Elżbieta Witek, Kaczyński rzucił w sejmowych kuluarach: „Ona jest reprezentantką wyższej kultury, oni niższej”. Czy można się z częścią reprezentantów owej „niższej kultury” układać? To już nawet nie jest sposobność zaprezentowania własnej oferty na dalszą przyszłość, tylko wykopywanie przepaści na wiele lat.

Oczywiście, w kwestiach organizowania Sejmu i Senatu to PiS jest ofiarą. Nawet jeśli jest to rewanż za to, co sam kiedyś robił, to dokonywany na wyrost, wyjątkowo brutalny. Umiejętnością polityka powinno być jednak dyplomatyczne zaciśnięcie zębów w momentach, które są przełomowe. Jeśli PiS z oczywistych względów nie miało choćby potencjalnego koalicjanta, to teraz nie ma go jeszcze bardziej.

Z sejmowego wystąpienia Morawieckiego wynikało, że za główny temat polityki na następne lata uznaje on wraz ze swoim obozem wizję niebezpieczeństwa federalizacji Unii Europejskiej. Może sposobność przypomnienia, jakie kompetencje Polska musiałaby oddać brukselskim organom, gdyby rewizja traktatów unijnych została przyjęta, przypomnienia do nowego parlamentu i do kamer, było nawet dla PiS jakąś korzyścią. Premier mówił o tym bardziej miękko i rzeczowo niż używający apokaliptycznej retoryki prezes PiS przy okazji Narodowego Święta Niepodległości 11 listopada. Można było liczyć, że ten temat zrobi jakieś wrażenie choćby na ludowcach, którzy ukradkiem zapewniają, że na zmianę Unii w superpaństwo nie pozwolą.

Jednak nadzieja, że owa retoryka zmieni obecne układy, jest daremna. Nie tyle za sprawą Morawieckiego, ile wypowiadającego się chętnie w tych dniach prezesa Kaczyńskiego. Nawet nie treść o tym przesądza, bo spór o kształt Europy jest naprawdę tematem kluczowym, lecz język lidera.

Bo jeśli Koalicja Obywatelska jest partią niemiecką, a Donald Tusk – lumpem, to jego dzisiejsi sojusznicy także zostają tym samym definitywnie potępieni. I rozważania o jakiejś zamianie koalicji stają się jedynie grą słów. Nie tylko na dziś, ale na lata. Jak rozumiem, prezes PiS liczy na kolejną definitywną, toksyczną polaryzację, gdzie jego obóz znowu zagra o wszystko. Po części daje też wyraz swoim emocjom z powodu przegranej. Ale i dlatego, że naprawdę wierzy w oczywistość spektaklu. W jego oczach to Berlin i Bruksela instalują w Warszawie rząd, aby zniwelować ewentualny opór wobec zmian w ustroju Unii.

Zarazem wszyscy podejrzewają go o grę. I wszyscy rozumieją jego wystąpienia jako grzebanie nawet potencjalnych układów z całą resztą świata polskiej polityki. Wszyscy – od partyjnych liderów do najmniej zorientowanego wyborcy.

Karanie, czyli bitka

Zarazem spektakl rewanżu na PiS za ostatnie osiem lat dominacji w parlamencie i polskiej polityce też zawiera w sobie sprzeczność. Szymon Hołownia, intronizowany na „marszałka zgody i otwarcia”, ogłosił, że życzy sobie „Sejmu różnych Polaków”. A równocześnie Tusk powiedział, że „ze złem nie ma kompromisu”. Jeszcze niedopuszczoną do prezydium byłą marszałek Sejmu Elżbietę Witek można by od biedy uznać za „twarz systemu”. Ale „ukaranego” przez Senat Marka Pęka za jakieś tweety czy telewizyjne wypowiedzi? Przecież to absurd: zasada parytetu polega na przechodzeniu do porządku dziennego nad ostrymi nieraz politycznymi starciami. Dogadują się przeciwnicy, a czasem polityczni wrogowie.

W tym przypadku dobrej woli ewidentnie nie było. Napisano scenariusz kolejnego etapu „rozliczania” i „karania” PiS, co ma oznaczać próbę sprowadzenia w tej kadencji tego wielkiego klubu do roli upokarzanego pariasa. Nagięto do tego scenariusza także niezdecydowanych. Pierwsze wypowiedzi niektórych polityków Trzeciej Drogi zakładały, że każde ugrupowanie nie tylko ma teoretyczne miejsce w prezydiach obu izb, ale może wskazać kogo chce na wicemarszałków. Taka była myśl choćby marszałka seniora, ludowca Marka Sawickiego. Ostatecznie wszyscy jak jeden mąż zagłosowali za „karą”.

Mogę zrozumieć wpływ traumy antypisowskiej opozycji na te decyzje. PiS naprawdę traktował ją arogancko, zaczynając w 2015 roku od eliminacji PSL z prezydium, ale i z przewodniczenia w choćby jednej komisji. Mogę to zrozumieć, choć dzieje degradacji polskiego parlamentaryzmu są dłuższe niż ostatnie osiem lat. Kolejne ugrupowania pogłębiały mechanizmy pomagania sobie łokciami. Nie pamiętacie brutalności wicemarszałka Sejmu Stefana Niesiołowskiego? Albo reasumpcji marszałka Sejmu Radosława Sikorskiego, jakoś niepotępianych tak gremialnie przez media, jak triki marszałek Witek.

Są emocje, ale jest też podjęta na zimno decyzja. Marszałek Hołownia może (i słusznie) szerzej otworzyć Sejm dla dziennikarzy (w większości życzliwych nowej koalicji). Może skasować ogrodzenie przed Sejmem. Może nawet wprowadzić więcej wysłuchań publicznych i debat albo założyć, że nie będzie blokował projektów wpływających spoza koalicji – tu pytanie, czy nie zderzy się to z praktyką. Bo PiS nie będzie opozycją łatwą.

Ale tak naprawdę, blokując Witek i Pęka, a potem nie dopuszczając ani jednego posła PiS do reprezentacji Sejmu w Krajowej Radzie Sądownictwa, zbudowano solidne podstawy pod nową wojnę polsko-polską, gwałtowniejszą niż kiedykolwiek. Czy tylko z powodu logiki odwetu?

Pyskówka o reprezentację w KRS wiązała się ze sporem o kształt tego organu. Nowa koalicja szykuje się do odkręcania zmian z czasów PiS. Wie, że będzie to wymagało skomplikowanych wojen i szarpaniny, więc już się szykuje do tworzenia odpowiedniej atmosfery. Skądinąd jednak popada w sprzeczność, delegując swoich przedstawicieli do ciała, którego legalności nie uznaje. Być może liczy na to, że wpędzony w rolę permanentnego warchoła PiS będzie łatwiejszy do zwalczania.

Tą wojną można osiągnąć doraźne korzyści. Marszałek Hołownia zdążył oskarżyć PiS, że szuka dla siebie roli męczennika. Polska prawica nie raz i nie dwa chętnie w taką rolę wchodziła. Ale fundując polskiej polityce takie bijatyki, nowa koalicja też coś zyskuje. Dzięki temu jest przynajmniej częściowo zwolniona z odpowiedzi na kłopotliwe pytania. Choćby o swój program. Nie tylko o stosunek do federalizacji UE, o czym w nowej umowie koalicyjnej nie ma nawet wzmianki. Chodzi o te 24 punkty, które w nią wpisano, a których trudno nie uznać za zbitkę uogólnień i niedomówień.

Zwolnieni z obietnic?

Mogę nawet zrozumieć, że niektóre swoje hojne obietnice wyborcze Tusk i jego Koalicja Obywatelska próbują teraz wyminąć. Nie znają prawdziwego stanu budżetu, aczkolwiek wielu ekonomistów i ekspertów stojących z boku polityki ocenia go jako nie najgorszy. Ale też niektóre zapowiedzi KO rzuciła naprawdę na wyrost. Ciężko się wyzbyć wrażenia, że nikt w tym obozie nie traktował poważnie takich wizji, jak podwojenie kwoty wolnej od podatku. Zwłaszcza przy obietnicy zachowania hojnych darów dla społeczeństwa z czasów PiS.

Zarazem jest to jednak lekcja cynizmu. Zgodna z radami takich ludzi, jak liberalny ekonomista Bogusław Grabowski, który wprost radził Tuskowi stosowanie wyborczych kłamstw, bo powstrzymanie PiS to priorytet. Nie znajdziemy w tym krótkim tekście umowy koalicyjnej ani „zerowego” kredytu mieszkaniowego, ani „babciowego”, czyli wsparcia kobiet wracających na rynek pracy po urodzeniu dzieci, ani skali ogólnikowo zapowiadanych podwyżek dla budżetówki. A były to, można by rzec, kampanijne sztandary.

Politycy KO mogą twierdzić, że powstrzymał ich opór bardziej oszczędnościowej Trzeciej Drogi. Tak się jednak składa, że najbardziej hojnych obietnic formacji Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza (akademik za złotówkę) także tam nie ma. O Lewicy nawet nie wspominam. Z jej radykalnego programu budowania mieszkań przez państwo zostały gładkie frazesy nie do rozliczenia.

Nie wiem, na ile to obchodzi liderów Lewicy, zajętej głównie tym, aby do umowy wpisać aborcję na życzenie, co jest próbą łamania sumień ostatnich polityków nowej koalicji, dla których to kwestia przekonań i którzy próbują bronić prawa do różnorodności w tej kwestii. Dotyczy to głównie Trzeciej Drogi, zwłaszcza jej PSL-owskiego segmentu. Chociaż, jak policzono, z 460 posłów aż 360 opatrzyło swoje ślubowanie formułką „Tak mi dopomóż Bóg”, Tusk swoich katolików złamał jeszcze przed wyborami. To znamienne, że Lewica zaczęła od projektów legalizacji aborcji. Bliskie jej media kontestują głównie brak uzgodnienia tej kwestii. Wyjątkiem zainteresowanym lewicowym programem socjalnym jest garstka posłów Razem, którzy do rządu Tuska nie wejdą (czy ich tam na pewno zapraszano?), acz chcą go wspierać.

Trudno znaleźć w tym tekście prospołeczny zapał z czasów kampanii. Są ogólnikowe zapowiedzi łożenia większych kwot na edukację, służbę zdrowia, naukę czy niepełnosprawnych, ale bez jakichkolwiek zobowiązań. Wyjątkiem jest obietnica ustawy o asystencji dla rodzin inwalidów. PiS ma dziś jeszcze solidniejsze podstawy do twierdzenia, że liberalny wilk przebrał się w skórę wrażliwego społecznie barana (czy owcy).

Nieco więcej konkretów dotyczy przedsiębiorców: tu dostajemy przynajmniej obietnicę modyfikacji składki zdrowotnej (do czasów sprzed Polskiego Ładu? Ale to już wyraźnie nie pada) czy płacenia przez ZUS, a nie przez pracodawcę, za pierwsze dni choroby pracownika. Ale i w tej sferze poza opowieścią, że za czasów PiS przedsiębiorcę traktowano jak wroga, nie widać spójnego scenariusza.

Jeszcze więcej retoryki

Przeważają frazesy, za którymi kryć się może wszystko. A więc dostaniemy „przyjazny system podatkowy” i „gotowość do zmniejszenia obciążeń podatkowych”. Co to ma jednak oznaczać? Może znaczyć wszystko, łącznie z rozszczelnieniem systemu pobierania VAT. Ale mogą też te puste zdania pokrywać brak woli większych zmian.

Dostaniemy „większą transparentność finansów publicznych”. Ale tu z kolei jedynym konkretem jest zapowiedź Białej Księgi Finansów, za czym kryć się może zamiar snucia opowieści o złym PiS te finanse psującym. Nie neguję stosowania księgowych sztuczek przez rząd Morawieckiego. Byłoby jednak pożyteczne się dowiedzieć, jak finanse publiczne wyobraża sobie nowa ekipa.

Dostajemy zapowiedź „odpolitycznienia spółek Skarbu Państwa”. Teraz mają nimi kierować ludzie kompetentni, ale czy to oznacza, że tamtych mają zastąpić nasi? Brak bowiem opisu jakichkolwiek procedur czyniących politykę kadrową bardziej przejrzystą. Dostajemy obietnicę walki z korupcją, czego podobno „całkiem zaniechano”. Ale na czym ma ona polegać w przyszłości? Jedynym konkretem jest… likwidacja Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Obiecuje się nam odpolitycznienie wszystkiego: nauki, szkoły, kultury i policji. Zarazem treść polityki wobec tych wszystkich sfer pozostaje nieznana, poza obietnicą rozliczania upolitycznienia z czasów PiS. W przypadku kultury niepokojący jest brak choćby wzmianki o ochronie dziedzictwa narodowego. W przypadku służb mundurowych ogólnikowość na chwilę znika, gdy trzeba obiecać przywrócenie dawnym esbekom z czasów PRL dawnych emerytur.

Nie poznajemy pomysłu na skuteczniejszą walkę z korupcją, ale poznajemy nieco zagadkowy zapis, że „obywatele będą mieli prawo do informacji o zainteresowaniu nimi ze strony służb, w szczególności informacji o prowadzonej wobec nich kontroli operacyjnej”. Rozumiem obawy przed bezprawnymi podsłuchami, ale czy to oznacza, że służby zamierzają uprzedzać podejrzanych?

Harce wokół prawa

Ton rewanżu przebija z wielu punktów umowy koalicyjnej, tak jak dominował wcześniej w „100 konkretach” Koalicji Obywatelskiej. Skądinąd tu także brak jakichkolwiek scenariuszy, bo trudno dziś powiedzieć, w jaki sposób można przejąć lub zlikwidować media publiczne, nie łamiąc prawa.

W umowie znalazło się również kuriozalne zdanie: „Unieważnimy wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 2020 roku”. Chodzi oczywiście o werdykt rozszerzający zakaz przerywania ciąży o tzw. aborcję eugeniczną. Sprzeciw wobec niego był jednym z ważnych czynników sprzyjających opozycji liberalnej i lewicowej. No tak, tyle że to Trybunał jest od unieważniania niezgodnych z konstytucją ustaw. Parlament nie ma żadnej kontroli nad orzecznictwem TK. Byłoby to nielogiczne.

Teraz politycy opozycji opowiadają, że zamierzają ten swój cel osiągnąć w sposób bardziej skomplikowany: odwołując trzech sędziów Trybunału zwanych dublerami z powołaniem się na ich udział w głosowaniu nad wyrokami. Byłaby to droga do prawnego zamętu, bo taka konsekwencja nie dotyczyłaby tylko tej jednej sprawy przed Trybunałem.

Nie jest jednak oczywiste, że parlament może swoimi uchwałami korygować skład Trybunału Konstytucyjnego. Prą do tego ludzie, których Jan Maria Rokita nazwał „prawnikami-rewanżystami”. Ale niektórzy konstytucjonaliści, nawet bliżsi nowej władzy niż poprzedniej, podważają taką drogę. Stąd początkowy zapał do podejmowania takich uchwał natychmiast został wygaszony – na rzecz prawniczych narad.

A to nie ostatni i nie najbardziej zapalny punkt sprzątania po PiS – by przypomnieć dylemat związany z obecnością w wymiarze sprawiedliwości tzw. neosędziów. Czy próbować tę sporą grupę eliminować? A co z wydanymi przez nich wyrokami?

Nowa koalicja stanęła przed takimi dylematami po części w sposób naturalny. Kwestionowała różne rozwiązania i instytucje jako bezprawne, teraz skazuje ją to na próbę przywracania poprzedniego stanu, a brak kontroli nad prezydentem i nad Trybunałem Konstytucyjnym to mocno komplikuje. Trudno jednak nie zauważyć, że do bitek politycznych ciągnie ją bardziej niż do żmudnego dłubania przy strukturach państwa. Stąd awantura o marszałków jawi się jako nagle atrakcyjna.

Czytaj więcej

Posłuchaj, Plus Minus: Żywieniowe koszmary Polaków. Od czerniny po robale

Jedyny konkret: Sikorski?

Dotyczy to nie tylko spraw społeczno-gospodarczych. Jesteśmy w korkociągu największego kryzysu w relacjach międzynarodowych od lat. Nie dotyczy to tylko aspiracji Unii Europejskiej do rozszerzania swojego władztwa. Mamy za miedzą wojnę, a prezydent Duda akurat celnie przestrzegał 11 listopada przed rosyjskim imperializmem.

Jaką odpowiedź na to znajdziemy w umowie koalicyjnej? „Polskie bezpieczeństwo oprzemy na trzech filarach: odbudowie wspólnoty narodowej, umocnieniu pozycji w Unii Europejskiej i Sojuszu Północnoatlantyckim oraz wzmocnionej armii – sprawnie dowodzonej i wyposażonej w nowoczesny sprzęt”. Ani jednego konkretu, żadnego ambitnego celu, zero liczb. Dalej dostajemy obietnicę „profesjonalnej i kompetentnej służby dyplomatycznej”. Można to odczytać jako sugestię czystki w korpusie dyplomatycznym, ale czy od mieszania łyżeczką herbata będzie słodsza?

Konkretem jest wieść z ostatniej chwili, że szefem MSZ ma być Radosław Sikorski. Jeśli prawdziwa, to stanowi ona konsekwencję platformerskiej krótkiej ławki. Przecież ten polityk, pamiętany jako autor szaleńczych tweetów, choćby uderzających w USA, jawi się dziś jako mało poważny. Gdyby go oceniać dawną miarą, byłby podejrzewany o zapowiedź polityki sceptycyzmu wobec USA, miękkości wobec Rosji i zamiaru roztopienia Polski w unijnym mainstreamie.

Możliwe, że jest inaczej. Ktoś nawet słyszał jego wypowiedzi sceptyczne wobec federalizacji Unii. Moim zdaniem to wszystko jest bardziej świadectwem tego, że Donald Tusk nie tylko nie miał pojęcia przed wyborami, co począć z władzą, ale nie ma go nadal. Dla przyszłej opozycji otwiera się niezłe pole do punktowania. PiS woli jednak teatr czepiania się władzy z ponurymi, skrajnie katastroficznymi proroctwami Kaczyńskiego w tle. Nawet gdyby miały być prawdziwe, prezes PiS traci kontakt i wspólny język ze społeczeństwem. Z kolei tacy politycy, jak Tusk czy Hołownia, mają nam do zaoferowania jedynie komunikację podsuwaną przez marketingowców.

Temat tworzenia rządu przez Mateusza Morawieckiego zniknął w cieniu burz związanych z pierwszymi obradami nowego Sejmu. Ceremonia przyjęcia dymisji premiera i zarazem desygnowania odbyła się w Pałacu Prezydenckim zdawkowo, jakby na marginesie zdarzeń. Ani prezydent Andrzej Duda, ani sam kandydat nie umieli wykrzesać z siebie entuzjazmu. W tym czasie w telewizjach politycy (jeszcze) opozycji, choćby Grzegorz Schetyna, snuli rozważania o tym, że głowa państwa wpycha premiera „na ścianę”, bo Duda aspiruje do przywództwa na prawicy.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi