Porozmawiajmy jeszcze o nowym sezonie Narodowego.
Układa się ciekawie. Mamy w listopadzie „Opowieści lasku wiedeńskiego” Ödöna von Horvatha.
Kiedyś bardzo modny utwór teatralny w Polsce.
O społecznych podziałach prowadzących do eksplozji nihilizmu, z drugiej zaś strony nacjonalizmu. Nie wiem, jakie to będzie przedstawienie, ale panią Małgorzatę Bogajewską jako reżysera bardzo cenię. To chyba będzie „Dekalog” à rebours. No a potem mamy w grudniu „Fredrę” w mojej reżyserii.
Wraca pan do niego po raz nie wiadomo który, jak rozumiem, przy okazji roku Fredrowskiego.
Scenariusz napisaliśmy z Tomaszem Kubikowskim i Wojciechem Majcherkiem, reżyseruję ja. To swoisty sąd nad Aleksandrem Fredrą, gdzie nie dodajemy od siebie ani słowa. Są to tylko teksty komediopisarza i słowa ludzi, którzy go oceniali: od Seweryna Goszczyńskiego do Jarosława Rymkiewicza.
Elementem przedstawienia będzie też film zmontowany z zarejestrowanych fredrowskich ról w wykonaniu sławnych aktorów. Zaczynamy od Ludwika Solskiego. To jest odpowiedź na opinię, że Fredrą zachwycają się tylko aktorzy. Moim zdaniem Tadeusz Łomnicki grał Łatkę w „Dożywociu” trochę Solskim, na tym polega aktorska sztafeta pokoleń. Kolejni wykonawcy zaś byli zafascynowani Łomnickim. Już sam ten filmik jest dużo wart. Mało ludzi pamięta, że Fredro przez ostatnie 30 lat życia pisał, ale nie publikował.
Był rozżalony.
Był, ale nie można się dziwić, zważywszy na to, jak o nim pisano i jak był oceniany przez współczesnych.
Za co warto cenić Fredrę?
To jak pytać Francuza, za co ceni Moliera. Za piękną polszczyznę. Za poczucie humoru. Za nietypową w polskiej literaturze cechę: nawet negatywne postaci są sympatyczne. Można ich w każdym razie bronić. To są postaci żywe, krwiste. I za łatwość rymowania, choć potem pisał prozą, bo mu zarzucono, że jego poezja jest drugorzędna. Miano do niego żal, że nie opowiada o Polakach walczących, choć to on jako jedyny z wielkich brał udział w wojnie. To się przez 200 lat nie zmieniło. Pisał również o sztuce obłapiania, a nawet jebania. A Polacy mieli pretensje, że niepoważne, że zapożyczone z Francji, że „nazwiska polskie, ale charaktery nie polskie”. Skąd my to znamy? Polskość w pełnej krasie.
A zaraz po „Fredrze” Piotr Cieplak wystawia „Czekając na Godota” Samuela Becketta. Kolejna kiedyś arcymodna sztuka. Skąd pomysł?
To interesuje Cieplaka, a więc i mnie. Robimy to na małej scenie Studio, co już dyktuje konwencję. Oznacza bliski kontakt widzów z postaciami. Nie inscenizowanie tekstu, a jego uważne posłuchanie. Potem „Król Lear” – o nim już mówiliśmy. Następnie „Gra snów” Strindberga. Tyle że będzie to Strindberg w wersji Sławomira Narlocha.
Pana nowej fascynacji.
Tu nie chodzi o fascynację. Ale prawda, to kulturalny, inteligentny młody reżyser, posługujący się językiem teatralnym nietypowym dla jego pokolenia. I bardzo muzyczny. Zobaczyłem jego przedstawienie w Akademii Teatralnej. Ten jego „Kamień” odznaczał się jakąś wyjątkowo czystą poetyckością. Przyszedł potem do mnie, chciał robić „Pastorałkę” Schillera. Powiedziałem mu: jak mam panu dać dużą scenę, to nie po to, żeby pan robił coś przewidywalnego. Zaproponowałem mu „Alicję w krainie czarów”, a właściwie coś na kanwie Lewisa Carrolla. Przyszedł po miesiącu z tekstami piosenek. Ma świetne pióro, jego teksty mają swoją wagę.
„Alicji krainę czarów” zrobił świetnie, to spektakl poetycki, bardzo nieoczywisty. Przy okazji Narloch wszedł bardzo dobrze w zespół Narodowego. A ja poczułem na premierze wzruszenie, bo 80 proc. grających to byli moi studenci. Poczułem sens mojej pracy pedagogicznej. „Grę snów” też ja mu zaproponowałem. Powiedziałem: jeśli z Alicji zrobił pan wodewil, to teraz musi pan zrobić operę.
I to będzie opera?
Na pewno będzie tam dużo muzyki. Ja kiedyś grałem w tej „Grze snów” u Macieja Prusa. To są puzzle do złożenia. Zarazem tradycja teatralna tego tekstu jest w Polsce niewielka. Nie będą go więc rozliczać, że zrobił nie tak, jak trzeba. Wie pan, dziś dla młodych to, czym my żyliśmy, cały bagaż klasyki, jest do opuszczenia. To właściwie naturalne – obciąża nas jakimiś powinnościami, narzuca nie nasze konwencje.
Ale pan w swoim teatrze tej tradycji broni.
Próbuję, ale przecież ja jestem dziadersem. Mam swoje poglądy, ale nie lekceważę tego faktu, wiem to. Ja uznaję hierarchię, dla nich najważniejsza jest wolność osobista. Tak zmienia się świat.
Nie żałuje pan, że nie wypowiadał się pan podczas kampanii o polityce?
Trochę żałuję. Uważam, że jest taki moment, kiedy milczeć się już nie da. Idea staje się maską dla własnych korzyści, forma debaty jest skandaliczna. Niegodziwość zaczyna wygrywać z dobrem. Nie przywołuję żadnych adresów, ale mnie to boli.
Nie będzie można tylko się przyglądać bitwie pod Grunwaldem. A zarazem to bolesne, bo tamta bitwa była bitwą z obcymi. Teraz niszcząca wojna dzieli rodziny. To odbiera chęć aktywnego życia. Ja bym najchętniej schował się w dziupli, karmił wiewiórki. Ale w Puszczy Białowieskiej żyć się nie da.
Jan Englert (ur. 1943)
Od 20 lat dyrektor Teatru Narodowego w Warszawie, aktor i reżyser.