Konflikt o imigrantów. Pisowska obstrukcja, unijna presja

Spór o relokację imigrantów ma charakter ustrojowy, o długoterminowych konsekwencjach. Gra toczy się o to, co Unia może nam dyktować w przyszłości.

Publikacja: 07.07.2023 17:00

Prawicowy włoski rząd Giorgii Meloni (z lewej, podczas wizyty w Polsce, 5 lipca) jest traktowany prz

Prawicowy włoski rząd Giorgii Meloni (z lewej, podczas wizyty w Polsce, 5 lipca) jest traktowany przez PiS jako ideowy pobratymca. Meloni próbuje zatrzymać zalew imigrantów, ale nie zwalcza relokacji

Foto: Wojtek Radwański/AFP

Premier Mateusz Morawiecki jechał na unijny szczyt poświęcony tematyce imigracji zalewającej od południa Europę z sugestią, że Polska może zawetować kierunek decyzji. Nie mogła. Czy to nie było mocno efekciarskim popisem? Prawda, polski rząd zablokował na Radzie Europejskiej konkluzje dotyczące polityki imigracyjnej. Ale samo rozporządzenie o relokacji zostało wcześniej przyjęte przez tzw. sektorową Radę Europejską do spraw Wymiaru Sprawiedliwości i Spraw Wewnętrznych – większością kwalifikowaną, bo taka jest wymagana.

Tekst rozporządzenia będzie jeszcze przerabiany. Ale czekają nas uzgodnienia władz Unii z Parlamentem Europejskim, gdzie tendencje za przyjmowaniem na nasz kontynent imigrantów są silne. Może się więc okazać, że finał będzie jeszcze bardziej niestrawny dla obywateli krajów Europy Środkowej, zwłaszcza dla Polaków.

Efekciarstwo, ba, używanie przez Morawieckiego bardzo przerysowanego języka dla celów kampanijnych, to jedna sprawa. Rozkład racji – to jednak coś innego. Cała ta historia ilustruje złożoność interesów wewnątrz Unii. O możliwość odciążenia południowej Europy zabiegał między innymi prawicowy rząd włoski Giorgii Meloni, traktowany przez PiS jako ideowy pobratymca. I który próbuje zalew imigrantów zatrzymać. Ale też relokacji nie zwalcza, bo to jego wybrzeża są celem permanentnych pielgrzymek w jedną stronę. Premier Meloni zapewnia teraz, że Polska i Węgry mają prawo do własnego zdania. Ale powtarza też: „Każdy kraj ma swoje interesy”.

Na dokładkę, o czym prawicowe media nie mówią, ten sam pakt migracyjny przewiduje różne formy wzmocnienia ochrony granic kontynentu. Zapisano tam także kolejną próbę paktowania z sąsiadami Europy z południa i południowego wschodu, aby i oni pomogli w powstrzymywaniu niekontrolowanej fali przybyszów. Naturalnie za pieniądze. O to właśnie zabiegała pani Meloni.

Niemniej otwartym pozostaje pytanie, czy można Unię Europejską traktować jako system naczyń połączonych, gdzie przyjmowanie przybyszów wynika z nakazu solidarności. Samo pojęcie „solidarność obowiązkowa” pojawia się w unijnych dokumentach i brzmi jak paradoks. Mnożenie co najmniej wątpliwości można by zacząć od spraw formalnych. Polityka imigracyjna, obrona własnych granic jest zasadniczo kompetencją państw członkowskich. Można odnieść wrażenie, że pakt migracyjny podważa, czy też może próbuje obchodzić, tę zasadę.

– To nie jest przymusowa relokacja – dowodziła w Polsat News analityczka z Polityki InSight Magdalena Cedro. Powtarzają tę formułkę inni obrońcy miękkiej polityki wobec Unii. Dowodem na to ma być jednak możliwość opłacenia się zamiast przyjmowania imigrantów (22 tys. euro od osoby), co jawi się nadal jako element przymusu. Inną opcją jest partycypowanie we wzmacnianiu ochrony granic Europy. To akurat wymóg racjonalny, skoro chcemy ten niekontrolowany napływ przynajmniej ograniczyć. Tyle że perspektywa zastępowania jednego elementu innym nie jest w tym tekście szczegółowo opisana. W praktyce zależy od Komisji Europejskiej.

Czytaj więcej

Kaczyński i Tusk. Między wizją a licytacją

Fikcja i utopia

Zacząć wypada od oceny samego mechanizmu jako zasady. Jawi się on jako fikcja z prostego powodu. Można kogoś do Polski przywieźć, ale nie da się nikogo w Polsce siłą zatrzymać. Celem ogromnej większości tych osób prących do Europy jest poprawienie sobie życia: w Niemczech, Francji czy Holandii. To mogłoby oponentów zmuszania Polski do czegokolwiek w zasadzie nawet uspokoić, niemniej sam pomysł przymusowego osadzania kogokolwiek w naszej ojczyźnie, nawet na krótko, nie wygląda sensownie. Nie jawi się też jako szczególnie humanitarny.

A czy kraj europejski nie powinien zachować prawa do kształtowania własnej struktury ludnościowej, także etnicznej, rasowej, kulturowej czy religijnej? Czy przestajemy być u siebie gospodarzem? Za prawem gospodarza wciąż przemawia litera europejskich traktatów. Imigracja powinna być nadal uzależniona przede wszystkim od miejscowych relacji i woli poszczególnych społeczeństw. Czy jednak pakt imigracyjny nie wprowadza w tej normie luki, która z czasem może stać się wyrwą?

Media zachodnie nazywają ludzi, którzy mają tym procedurom podlegać, „azylantami”. Nie jest to jednak określenie ścisłe, ogromna większość przybyszów występuje o międzynarodową ochronę niejako z automatu. Nie muszą być oni prawdziwymi uchodźcami. Rozporządzenie jest na tyle niechlujne, że nie precyzuje nawet, kto miałby taki wniosek w ostateczności finalizować: pierwszy kraj pobytu czy ten docelowy. Kto miałby dokonywać ewentualnej readmisji, także nie wiadomo.

Cały czas odzywają się głosy ludzi, którzy uważają perspektywę przeniesienia całego świata do bogatej Europy za realizację przyrodzonego prawa człowieka. A nawet za zjawisko błogosławione. Prof. Magdalena Środa snuła wręcz rozważania o cudzie wielokulturowości, bez której „biała rasa” pozostanie wyjałowiona i bezwartościowa, co pobrzmiewało rasizmem, tyle że odwróconym.

Należy wątpić, czy przywódcy bogatego Zachodu podzielają wiarę w tę utopię. Można było nawet odnieść wrażenie, że pożałowali swojej nadmiernej otwartości sprzed ośmiu, siedmiu lat – stąd projekty wzmacniania agencji Frontex. Tym niemniej szukają lekarstw, które rzecznikom otwartych granic z Europy Wschodniej mogą się jawić jako przynajmniej częściowe spełnienie ich utopijnych zapatrywań. No bo skoro zbyt rasowo i etnicznie jednorodne kraje Europy Wschodniej będą przymuszone do czegokolwiek, to liczyć się może siła symbolicznego precedensu.

Obrońcy rozporządzenia wskazują na możliwość ubiegania się o zwolnienie z przyjmowania przybyszów, jeśli dane państwo samo jest pod imigracyjną presją. To pozwoliło polskiej opozycji, po pierwszym okresie zakłopotania mechanizmem, uznać cały problem za wydumany, skoro przyjęliśmy co najmniej 1,5 mln Ukraińców, a na dokładkę mamy potencjalnych imigrantów zgromadzonych na granicy z Białorusią.

– Wystarczy zwrócić się do Komisji Europejskiej – rozbrzmiewa dziś jak mantra po opozycyjnej stronie. Z tych powodów pisowska inicjatywa referendum dotyczącego relokacji, połączonego z wyborami w październiku, jest w tych kręgach uznawana za absurdalną.

Uważa się, że zasada zwalniania z relokacji została zapisana „pod Polskę”. A jednak Kaczyński, Morawiecki i inni uznają ją za fikcję. Czy słusznie? Można twierdzić, że robią to z powodów wyborczych. Ale zarazem prawdą jest, że między polską prawicą i brukselskim politycznym aparatem nie ma elementarnego zaufania. Czy można by je przełamać sekretnymi uzgodnieniami? Trudno powiedzieć. Dziś nie zależy na nich polskiej władzy, bo ma atrakcyjny temat wyborczy. Ale Brukseli także nie. Upokorzenie tego rządu bywa jej celem.

W cieniu francuskich zamieszek

Na debatę o relokacji nałożyły się naturalnie ponure wrażenia z zamieszek we Francji. „To są zamieszki nie z powodu polityki imigracyjnej. One są z powodu brutalności policji” – zdążył ogłosić z tuzin lewicowych polskich komentatorów, od europosła Krzysztofa Śmiszka po publicystkę Ludwikę Włodek. Francuska policja bywa brutalna, nie tylko wobec rodzin imigranckich. Jednak nie przypominam sobie, aby „żółte kamizelki” albo wrogowie reformy emerytalnej podpalali biblioteki (jak w Marsylii) lub atakowali rodzinę jakiegokolwiek mera. Mamy do czynienia nie tylko z gniewną reakcją na jednostkowy przypadek zabicia młodego Algierczyka, ale z nienawiścią wobec Francji, z jej kulturą i z jej normami.

– To żaden przyczynek do dyskusji o współczesnej polityce imigracyjnej, przecież demolują Francję dzieci, a nawet wnuki imigrantów – to kolejny argument polemiczny wobec retoryki prawicy. Pomińmy już pytanie, czy atakują istotnie tylko oni. Przede wszystkim oznaczałoby to porażkę idei integracji setek tysięcy ludzi z nową ojczyzną.

Czy można o to obwiniać francuskie państwo? O ile mnie pamięć nie myli, w rozmaitych integracyjnych projektach utopiono masę pieniędzy i politycznej woli. Oczywiście wina jest pewnie po różnych stronach. Czy jednak z faktu tej porażki należy wysnuwać wniosek: „Jeszcze więcej tego samego”? Twórzmy okazję do poszerzania multi-kulti w nieskończoność?

Nie wydaje się, aby odpowiedź miała brzmieć „tak”. Choć oczywiście trudno łączyć obecność we Francji masy ludzi o innym kolorze skóry i innej tożsamości tylko z polityczną poprawnością francuskiej klasy politycznej. To konsekwencja dość bezwzględnego kolonializmu tego państwa, także szukania taniej siły roboczej przez coraz bardziej zblazowane elity. Ten ostatni motyw jest do pewnego stopnia nadal aktualny. To nie jest tak, że wszyscy są za szczelniejszymi granicami. Część biznesu upatruje w ściąganiu przybyszów realizacji swoich ekonomicznych interesów.

Czytaj więcej

Harcerze wolą Mikołajczyka

Tusk przebija PiS

Kontekst sporu o „swoich” i obcych” zaowocował przedziwnym wystąpieniem Donalda Tuska, dawnego rzecznika relokacji w roku 2015, twierdzącego dziś, że jest to „wydumany problem”. A raczej serią wystąpień. Kiedy lider KO-PO po raz pierwszy przypominał, że PiS „szczuje na obcych”, a równocześnie w ostatnim roku wpuścił do Polski ponad 130 tys. cudzoziemców, także z krajów muzułmańskich, można było sądzić, że chodzi tylko o zdemaskowanie obłudy rządzących.

Ale kiedy Tusk powtarzał oskarżenia o sprowadzenie masy mieszkańców krajów islamskich, można było wyczuć, że chodzi o coś więcej. Zwłaszcza w spocie z wyeksponowanym zdaniem: „Czas przywrócić Polakom kontrolę nad państwem i jego granicami”. W efekcie Lewica oskarżyła go o rasizm, a Kaczyński i Morawiecki wyśmiali, przypisując mu „cudowną przemianę” w ciągu jednej nocy. Można było wyczuć, że tym razem to on nie pogardził „straszeniem obcymi”. Wyczuł wiatr wiejący znad Sekwany?

Tusk przypisał Kaczyńskiemu stworzenie dokumentu mającego ułatwić ściąganie cudzoziemców do Polski. Chodzi o nieprzyjęte jeszcze rozporządzenie MSZ upraszczające przyznawanie wiz obywatelom wielu krajów, głównie z Afryki i Azji. Urzędnicy tego resortu zaprzeczają, jakoby chodziło o mnożenie liczby przybyszów. Ma być szybciej, ale niekoniecznie więcej. Zakwestionowano też liczbę podaną przez Tuska. Z ponad 130 tys. ze zgodą na okresową pracę w Polsce zaledwie jedna piąta miała dostać ostatecznie wizy i do nas przyjechać.

Ostatecznie z rozporządzenia jednak zrezygnowano. Bez wątpienia obsadzanie PiS w roli tego „miękkiego” w sprawie migracji jest czymś nowym. Można by rzec, że użyto wobec partii rządzącej broni, której ona używała wobec Platformy. Zarazem nie ma tu symetrii.

Udzielanie czasowych zezwoleń na pracę (w związku z brakiem pracowników na polskim rynku) i wydawanie w oparciu o te zezwolenia wizy pozwala jednak urzędnikom polskiego państwa na jakąś kontrolę nad tym, kogo sprowadzamy. Ci ludzie podlegają też kontroli zatrudniających ich firm i przyjeżdżają, aby wykonywać konkretne zajęcie. Być może są to gwarancje iluzoryczne, że nie staną się ani obciążeniem, ani zagrożeniem, ale być może nie. Za to nie wiemy, czy mielibyśmy cokolwiek do powiedzenia na temat tego, kogo podsyła nam Unia Europejska. Nawet jeśli liczby nie są wielkie – 2 tys. ludzi rocznie.

Zarazem mamy tu klasyczny przykład uprawiania w Polsce polityki: podstawowym wymogiem jest odróżnianie się – za wszelką cenę, nawet chwilowej zamiany ról. Innym tego przykładem związanym z polskim bezpieczeństwem jest choćby temat mobilizacji polskich służb na granicy z Białorusią po pojawieniu się tam wagnerowców. Tusk najpierw piętnował PiS za rzekomy brak zainteresowania tym, co dzieje się w Rosji po wystąpieniu Prigożyna. Potem z kolei jego partia uznała stan gotowości na wschodniej granicy za straszenie w celach kampanijnych przez rządzących.

Skądinąd wobec samego zjawiska imigracji Platforma była zwykle bardziej poprawna politycznie niż PiS. Choć nie posuwała się do propagowania otwartych granic, nie raz i nie dwa narzekała na domniemaną bezwzględność Straży Granicznej wobec imigracyjnych turystów z terenu Białorusi. Tak jakby można było bronić granic bez przymusu. Tolerowała też w swoich szeregach zwolenników wpuszczania każdego imigranta „jak leci” – Janina Ochojska czy Klaudia Jachira otwarcie głosiły takie poglądy. Ale teraz to Tusk nawołuje do skutecznej ochrony granic.

Populizm Tuska, który po części usiłuje odebrać PiS temat lęku przed imigrantami, jest doraźny, związany z kampanią. Powtórzmy jednak po raz trzeci: to także spór ustrojowy, o długoterminowych konsekwencjach. Chodzi o to, co Unia może nam dyktować w przyszłości.

Widmo unijnej centralizacji

Europoseł Jacek Saryusz-Wolski, kiedyś wiceprzewodniczący Platformy Obywatelskiej, a dziś rzecznik twardej linii wobec UE w PiS, wyliczył ostatnio w artykule na łamach „Sieci” listę uprawnień, po które unijne organy chcą sięgać. Czasem dzieje się to poprzez orzeczenia Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej – to droga analogiczna jak w państwach federalnych, gdzie sądy pomagały rozszerzyć władzę centrali (USA). Ale pojawiają się też przymiarki do rewizji traktatów. Na początek w sferze polityki zagranicznej, co skądinąd znajduje jakąś podstawę w obstrukcjach Węgier wobec sankcji wymierzonych w Rosję.

Saryusz-Wolski ma rację, że te centralizacyjne pokusy mogą się okazać zdradliwe dla państw peryferyjnych czy mających w rozmaitych sprawach odmienną agendę od Francji, Niemiec albo szerzej – od bogatego Zachodu. Kiedyś jako polityk Platformy wierzył on w modernizacyjną rolę liberalnej brukselskiej biurokracji przeciwstawianej protekcjonizmowi najbogatszych i najsilniejszych. Dziś tę wiarę stracił.

Ale realia są takie, że Polska nie umie przekonać do swojego oporu większości państw, nawet tych z naszego regionu. Czy z powodu zbyt gwałtownego języka PiS? Czy realnych interesów tamtejszych elit? A może wspólnoty ideowej partii mainstreamowych, które nie ufają narodowo-konserwatywnej prawicy rządzącej nad Wisłą? Dość, że polski opór zmienia się w jałową obstrukcję. Jak w przypadku relokacji – także wtedy, kiedy polskie racje są dość oczywiste.

W efekcie ta ekipa czuje się zmuszona do polityki zygzakowatej i niekonsekwentnej. Jak w sprawie ustaleń klimatycznych, gdzie rząd Morawieckiego najpierw zgodził się co do ogólnej zasady, a potem kwestionował poszczególne jej szczegóły. Na unijną politykę klimatyczną można utyskiwać – jako na zbyt kosztowną, a czasem wymagającą absurdalnych restrykcji. Ale akceptuje ją cała Europa. Nawet państwa, które do Unii nie należą, jak Wielka Brytania. Opór wydaje się więc daremny, albo w każdym razie coraz trudniejszy.

Czytaj więcej

Przedwyborcza licytacja o względy rolników

Jakim językiem o Unii

Polityka rządzącej koalicji jest niespójna, ale język coraz mniej. Ostra retoryka antyunijna wydawała się przez większość kadencji specjalnością partii Zbigniewa Ziobry. Ale dziś w związku z kampanią przyjęła go cała Zjednoczona Prawica.

Na wiecu w Bogatyni Jarosław Kaczyński mówił z Ziobrą jednym głosem, przestrzegając gromko przed zagrożeniami dla suwerenności. Całkiem niedawno z okazji kolejnej rocznicy akcesu Polski do Unii prezydent Duda i premier Morawiecki przedstawiali listę korzyści i szans związanych z tą przynależnością. Ale teraz kontrolowana przez PiS telewizja publiczna nadaje po pięć antyunijnych materiałów dziennie, a politycy dostrajają się do tego tonu.

I w wielu wypadkach nie mówią nawet rzeczy nieprawdziwych. Tyle że tropienie unijnych absurdów to tylko część prawdy. Kilka miesięcy temu Polski Instytut Ekonomiczny ogłosił raport na temat konsekwencji naszych związków z UE. Zdaniem autorów, jeśli chlubimy się szybkim rozwojem, to za 30 proc. gospodarczego wzrostu odpowiada nasza przynależność do wspólnego rynku gwarantowanego przez Unię. Raport firmował m.in. Konrad Szymański, do niedawna minister ds. europejskich w rządzie Mateusza Morawieckiego. Była to jakby próba podsunięcia polskiej prawicy nieco innego języka. Próba jednak dziś szczególnie nieaktualna, choćby z powodu kampanii wyborczej.

Z jednostronnie konfrontacyjnego języka niełatwo będzie się jednak uwolnić. Gdyby prawica zachowała w Polsce władzę, naprawdę utrudni wszelkie gry w unijnych organach. Zarazem opór wobec przemiany Unii w superpaństwo jawi się jako co do zasady racjonalny. Tyle że gdy Saryusz-Wolski sugeruje Polsce jakieś wywrócenie unijnego stolika, wypadałoby napisać, co tak naprawdę miałoby to oznaczać.

Możliwe, że obóz Kaczyńskiego jest skazany na kluczenie między hałaśliwą retoryką i realnymi ustępstwami. Dominuje tam wiara, że w kolejnych państwach Europy będzie wygrywać eurorealistyczna prawica, co pchnie Unię w dawne koleiny związku ojczyzn. Ale przykład Szwecji czy Włoch pod rządami Meloni pokazuje, że wyborcze zmiany nie muszą oznaczać automatycznego sojuszu z Polską w każdej sprawie. A mit eurosceptycznego zwrotu pojawiał się już kilka razy. I zwykle się nie sprawdzał.

Podpowiadanie Zjednoczonej Prawicy większej ostrożności, podsuwanie jej dyplomatycznych metod nie ma w dobie kampanii sensu. Wypada powtórzyć i to, że brukselska biurokracja poirytowana naszym odrębnym zdaniem w wielu sprawach nie szuka porozumienia, a czasem prowokuje.

Zarazem zaś PiS ma rację w jednym. Jeśli do władzy w Polsce dojdzie koalicja centrolewicowa, to niezależnie od obecnego populizmu Tuska zapewne wesprze centralizacyjne plany Niemiec. Co nie musi jednak oznaczać ich pełnej realizacji. W ociężałej, posługującej się nieczytelnymi normami, a czasem tylko hasłami Unii nic nie dzieje się do końca i nikt nie wygrywa w pełni.

Premier Mateusz Morawiecki jechał na unijny szczyt poświęcony tematyce imigracji zalewającej od południa Europę z sugestią, że Polska może zawetować kierunek decyzji. Nie mogła. Czy to nie było mocno efekciarskim popisem? Prawda, polski rząd zablokował na Radzie Europejskiej konkluzje dotyczące polityki imigracyjnej. Ale samo rozporządzenie o relokacji zostało wcześniej przyjęte przez tzw. sektorową Radę Europejską do spraw Wymiaru Sprawiedliwości i Spraw Wewnętrznych – większością kwalifikowaną, bo taka jest wymagana.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem