Już nie wykluczam, że Kaczyński wróci do władzy

Czy 75-letni dziś Jarosław Kaczyński może ponownie sięgnąć po władzę? Scenariusz permanentnej zimnej wojny domowej przemawiałby przeciw temu. Ale i dla 67-letniego Donalda Tuska jest on mocno ryzykowny.

Publikacja: 19.01.2024 10:00

Jarosław Kaczyński podczas Protestu Wolnych Polaków; Warszawa, 11 stycznia

Jarosław Kaczyński podczas Protestu Wolnych Polaków; Warszawa, 11 stycznia

Foto: Karol Porwich/East News

Kończący w czerwcu 75 lat Jarosław Kaczyński pozostanie zapewne nadal prezesem Prawa i Sprawiedliwości. Zapowiadał, że odejdzie w 2024 r., ale chór głosów w PiS już tę kolejną przymiarkę do politycznej emerytury podważa. Nie ma co się dziwić. Do wszystkich gigantycznych kłopotów prawicowej opozycji trudno dodawać jeszcze wymianę lidera. Zwłaszcza gdy na horyzoncie nie widać oczywistego następcy.

Napisałem zaraz po przegranych przez Zjednoczoną Prawicę wyborach, że jest ona silniejszą opozycją niż PiS w roku 2007 czy 2011, a jednak wyjątkowo trudno będzie jej wrócić do władzy. Dziś podtrzymuję opinię, że łatwo nie będzie. Ale paradoksalnie jestem mniej pewny definitywnego werdyktu. Dlaczego?

Donald Tusk zafundował prawicowej opozycji wyjątkowo wyboisty tor przeszkód – program łamania jej ludzi i instytucji w warunkach zbliżonych do swoistego prawnego „stanu wyjątkowego”. Wciągając Kaczyńskiego i jego przyzwyczajonych do rządowych wygód współpracowników w logikę „boju ostatniego”, pozastawiał na niego pułapek bez liku. Ale i dla samego Tuska to scenariusz ryzykowny.

Czytaj więcej

„1670”, czyli daleko od rewizjonizmu

Nowe pole gry

Jeszcze wczoraj pisałbym w nieco innym tonie. Podobno w samym momencie ogłoszenia wyników wyborów prezes PiS zachował się racjonalnie. Już wkrótce potem zaczął jednak tracić nerwy, jak wtedy, kiedy z sejmowej trybuny wyzwał Tuska od „niemieckich agentów”. Zostawmy pytanie, co to oznacza. Dla części wyborców taki język jest odpychający.

Co ważniejsze, Kaczyński zdawał się nie mieć sensownych pomysłów na odzyskiwanie pola. Rytuał rzekomych starań Mateusza Morawieckiego o premierostwo wydał mi się jałowy i absurdalny, niosący PiS więcej szkód niż pożytku. Bo wprawdzie była okazja do wygłoszenia kolejnego exposé, ale wykazywało się przy okazji własną bezsilność i osamotnienie. Z jednej strony Morawiecki opowiadał o „koalicji polskich spraw”, z drugiej Kaczyński przedstawiał całą nową koalicję jako „ludzi poniżej pewnego poziomu kulturowego”, co zamykało temat jej rozszczelnienia nawet w dalszej przyszłości. Zdawało się, że po tej stronie wraca język z roku 2010 (czyli z czasów smoleńskiej traumy), kiedy okołopisowskie środowiska dawały się sprowadzać do roli oblężonej twierdzy.

Czyniąc te obserwacje, zarazem pamiętałem, że nie ma co wyrokować raz na zawsze. Michał Kamiński, który Kaczyńskiego porzucił, wydał w 2012 r. książkę o tym, że tamten obóz nie wróci nigdy do władzy. A jednak nie tylko wrócił, ale utrzymał ją całkiem krzepko przez dwie kadencje.

Tyle że tamte rozważania trzeba tak czy inaczej porzucić. Tusk, wybierając drogę nie tylko najradykalniejszego rozliczania PiS czy czyszczenia po nim państwa, ale personalnego odwetu i obchodzenia, a w kilku momentach łamania prawa, stworzył nowe pole gry. Że będzie ostro, tego wszyscy się spodziewali. Że tak ostro – niekoniecznie.

Jazda po bandzie

Zdobycie budynków mediów publicznych zostało już osądzone przez odważnego referendarza odmawiającego wpisania nowych władz telewizji do sądowego rejestru. Ale tę akcję, zapowiadaną zresztą przez Tuska w kampanii, można jeszcze uznać za przejaw skuteczności. Nawet zamknięcie w więzieniu prawidłowo ułaskawionych przez prezydenta Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika zdaje się być w krótkim dystansie mało kosztowne. Twardy elektorat Tuska może wyrażać w internecie radość z tego powodu, a odpowiednie instytucje europejskie zamykać oczy. Choć przy okazji weszliśmy w nowy etap brutalizacji polityki, nakręcania spirali wzajemnej agresji. Ta brutalizacja wyryje trwały ślad na polskim życiu publicznym.

Dalej jest jeszcze mniej różowo. Sytuacja, w której Izbie Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego odmawia się statusu legalnego sądu, jest groteskowa. Uczestniczy w tym minister sprawiedliwości Adam Bodnar, który zaraz potem wysyła na posiedzenia tej samej izby swego przedstawiciela, kiedy orzeka ona o legalności wyborów obecnego parlamentu. Groteska zmienia się w dramat, kiedy pomyślimy o przymiarkach Bodnara i Tuska do wyeliminowania z wymiaru sprawiedliwości ponad 3 tys. tak zwanych neosędziów. Taki zamiar wynika, choć wciąż nie całkiem jasno, z pierwszych zapowiedzi. W perspektywie mamy więc groźne konsekwencje wobec wydanych już wyroków i prowadzonych teraz rozpraw, które będzie można podważać.

Jeszcze mocniej na takie konsekwencje naprowadza nas akcja Bodnara, który nie tylko próbuje usunąć prokuratora krajowego Dariusza Barskiego, ale obwieszcza, że przez dwa lata piastował on swój urząd nielegalnie. Jeśli to zwykła dymisja, to z oczywistym już nie nagięciem prawa w warunkach sporu prawnego, ale jego złamaniem. Taka decyzja wymaga przecież zgody prezydenta. Ale jeśli Barski był nieprawdziwym prokuratorem krajowym od początku, to co z wszelkimi dotychczasowymi czynnościami prokuratorów mu podległych? Czy one też nie są do podważenia? Bo że już dziś funduje się prokuraturze potężny chaos, to oczywistość.

Ta ostatnia decyzja jest w tak wyrazisty sposób „skręcona”, że widać nawet zawahanie Tuska, która dopuszcza myśl, że można ją kwestionować przed sądem. Pytanie którym, skoro kolejne zabezpieczenia Trybunału Konstytucyjnego są konsekwentnie przez stronę rządową ignorowane.

Walkę w obronie Kamińskiego i Wąsika prowadzą głównie środowiska okołopisowskie. Pod listem nazywającym ich więźniami politycznymi podpisali się jednak także tacy ludzie jak Jan Krzysztof Kelus czy Janusz Pałubicki, a nawet były poseł PO Antoni Mężydło. Wszystkich ich łączą dawne związki z antypeerelowską opozycją. Za to spór o prokuraturę angażuje przeciw rządowi znaczną część korporacji prokuratorskiej: nie tylko zastępców prokuratora generalnego, ale i regionalnych szefów prokuratur. I pewnie można to zmienić drogą masowych czystek. Ale czy na końcu policja ma wyprowadzać broniących prawidłowych procedur prokuratorów z ich gabinetów?

Czytaj więcej

Gdyby ściany mogły śpiewać

Po co ta wojna

Tusk postawił na wersję najbardziej wojenną z wielu powodów. Żądza odwetu to jego osobiste odczucie, ale i twardego odłamu elektoratu. Trzeba dać mu satysfakcję. Pełna kontrola nad wszystkimi instytucjami jest także wymagana w obliczu realnych kłopotów. PiS naprawdę zabetonował prokuraturę – kadrowo i strukturalnie – w stanie z czasów Zbigniewa Ziobry. Pojawiły się już po wyborach pierwsze niewygodne dla nowej władzy śledztwa, choćby w sprawie przejmowania TVP. To samo dotyczy w jakiejś mierze i sądów. Rozbieżność stanowisk między dwiema izbami Sądu Najwyższego w sprawie Kamińskiego i Wąsika była symbolicznym sygnałem swoistej dwuwładzy.

Zarazem zamiar rozmontowania pozostałości poprzedniego systemu spycha Tuska i jego ministrów na pozycje ekstremistów, wprost łamiących prawo. PiS czasem je obchodził, wciskał się w rozmaite luki. Tu przepis mówi wyraźnie jedno, minister robi coś całkiem innego, doktryny „wyższej konieczności” tego nie zamażą. Nie widać zarazem żadnych prób negocjowania pośrednich czy czasowych rozwiązań, choćby z prezydentem. Jedynym narzędziem ma być urzędniczy łom.

I te wojny o prawo, zwłaszcza personalne uderzenie w dwóch dopiero co pisowskich ministrów, wpychają opozycję w logikę permanentnego protestu. Już w wojnie o media publiczne posłowie byli zmuszeni wystawać tygodniami w przedsionkach ich siedzib, a czasem przepychać się z „silnymi ludźmi”. Język PiS, zawsze gwałtowny, stał się językiem wiecznych partyzantów, pełnym patetycznych zaklęć i mesjanistycznych skojarzeń. O ile obrona własnego monopolu w publicznej, a zawłaszczonej telewizji może być odbierana jako partyjny egoizm, to czy obrona własnych kolegów siedzących w celach także? Niekoniecznie.

Wydaje się, że Tusk świadomie dąży do zepchnięcia opozycji w rolę warchołów, wiecznych podpalaczy Polski. To co najmniej dodatkowy efekt tych starć, a może nawet ich główny cel. Mają być wypchnięci poza margines politycznej normalności. Mogę zrozumieć, że politycy Koalicji Obywatelskiej odmawiali wypowiedzi dziennikarzom rządowej TVP, bo odbierali ją jako zawłaszczoną. Ale postępują teraz tak samo z reporterami prywatnej przecież Republiki. Ba, zniechęcają, w oficjalnym partyjnym spocie, reklamodawców stacji. Ta opcja ma się błąkać gdzieś na pograniczu symbolicznej prawomocności.

Ma się błąkać zdezorientowana również co do własnych metod oporu. Prezydent Andrzej Duda oskarża Donalda Tuska o łamanie prawa, ale i próbuje go traktować jako normalnego partnera w rozmowach o bezpieczeństwie Polski. PiS do aż takich łamańców zmuszony nie jest, ale nie wie, jak daleko ma sięgać jego protest. Jeśli Sejm bez Kamińskiego i Wąsika jest Sejmem bezprawnym, posłowie prawicowej opozycji powinni przynajmniej zbojkotować głosowanie nad budżetem. Nie zatrzymaliby prac nad nim, zresztą na przedterminowych wyborach nie zależy w tej chwili nikomu. Ale byliby spójni w swoich deklaracjach.

Można mówić także o innych celach osiąganych niejako przy okazji przez rządzących. Politycy KO–PO mówili o „uśmiechniętej Polsce”, ale to Szymon Hołownia próbował być uśmiechniętą twarzą tej koalicji w pierwszych tygodniach po wyborach. Dziś uwikłany w absurdalną awanturę o mandaty Kamińskiego i Wąsika dał się sprowadzić do roli kaprala. Kto widział jego przez chwilę przerażoną twarz, kiedy z fotela marszałka słuchał, jak posłowie PiS zaczęli skandować żądanie uwolnienia kolegów, ten wie, o co chodzi. Tusk sprowadził wielobarwną koalicję do poziomu karnego wojska. Widzi to lider ludowców Władysław Kosiniak-Kamysz, ale jego niejasne pomysły dotyczące np. zmian w konstytucji są popiskiwaniem myszki próbującej zagłuszyć cyklon.

Dla opozycji ta sytuacja jest z wielu powodów niewygodna. Trudno się zabierać w takich warunkach do normalnej kampanii wyborczej, a już zwłaszcza do samorządowej, która ma inną naturę niż parlamentarna. Protesty w imię racji prawnych przesłonią inne tematy, które mogłyby się okazać ważne. Przeprowadzone już po wyborach sondaże wykazały, że w niektórych kwestiach społeczno-ekonomicznych większości Polaków bliżej nadal do PiS, choćby w sporze o sens wielkich inwestycji z Centralnym Portem Komunikacyjnym na czele. Jednak podobna tematyka zapewne się nie przebije pośród krzyków o „autorytaryzmie Tuska”.

Tusk jednoczy opozycję

Zarazem można na to spojrzeć inaczej. Wybory samorządowe zawsze szły prawicy gorzej. Utraty części sejmików wojewódzkich należało się spodziewać tak czy inaczej (obecnie PiS rządzi lub współrządzi w siedmiu z 16 z nich). Będziemy mieli zapewne do czynienia z wciąż wzbierającą falą, z tendencją nawet pewnego pogłębienia zwycięstwa z 15 października.

Przy okazji jednak Tusk, tak mocno uderzając w to, co zdefiniował jako pozostałości po PiS, dał też liderowi nowej opozycji pewne prezenty. Zniknęły pokusy rozliczania przegranej kampanii, więc unika się towarzyszących temu podziałów. – Kiedy myślałem kilka miesięcy przed wyborami o naszej porażce, wyobrażałem sobie wszystko, nawet serię rozłamów. Dziś pan Donald zagonił nas do wspólnego kojca – opisuje to obrazowo ważny polityk prawicy.

Nie wszystko jest tu dziełem Tuska. Odrębność Suwerennej Polski niewątpliwie traci na znaczeniu, kiedy spory o rządową taktykę wobec Unii Europejskiej zastępuje integracja wobec federalizacyjnych zagrożeń. Dochodzi do tego ciężka choroba Zbigniewa Ziobry.

Bez wątpienia na razie to zwarcie szeregów dotyczy twardego elektoratu. Fakt, że do Warszawy przyjechało protestować prawdopodobnie około 100 tys. ludzi – to sukces. Obozowi Jarosława Kaczyńskiego nigdy nie udało się zorganizować w stolicy aż tak dużej demonstracji – ta z roku 2014 była jednak zwołana z inicjatywy ojca Tadeusza Rydzyka (w obronie Telewizji Trwam), a nie partii. Jest to tym bardziej imponujące, kiedy rozgrywa się zimą.

Pytanie jednak, czy ci oburzeni ludzie, którzy 11 stycznia jechali do stolicy na Protest Wolnych Polaków, będą w stanie przekonać innych, bardziej zdystansowanych wobec polityki, w tym takich, którzy PiS porzucili. Oni z kolei byli podrażnieni zaostrzeniem rygorów aborcyjnych albo dali się przekonać, że nawet jeśli partia Kaczyńskiego czymś ich obdarzyła w sferze socjalnej, to przez osiem lat sama zmieniła się w arogancką klikę załatwiającą przede wszystkim własne interesy.

Tusk wciąż próbuje to wrażenie dyskontować. Odmawiając dyskusji nad prawnym aspektem swoich ostatnich decyzji, nazywa ludzi Kaczyńskiego „okupantami”. To absurdalne, ten „okupant” między 2015 r. i 2020 r. wygrał wiele razy wybory. Pytanie jednak, jakim językiem Kaczyński ma odzyskać zniechęconych. Na usta cisną mu się najmocniejsze epitety wobec Tuska, ale wielu Polaków niekoniecznie czeka właśnie na nie. Przynajmniej wtedy, kiedy dotyczą one różnych „wojen na górze”. Tak samo obojętnie traktowali moralistyczne protesty poprzedniej opozycji, te spod szyldu KOD.

Czytaj więcej

Bez abonamentu i bez kultury? Co nowy rząd zrobi z mediami publicznymi

Czekanie na próbę generalną

Pisząc zaraz po wyborach, że PiS może już do władzy nie wrócić, myślałem o cywilizacyjnych procesach. Partiom nowej koalicji udało się przekonać zwłaszcza młodsze roczniki, że wystarczy być „nowoczesnym” i „europejskim”, aby zapewnić Polsce powodzenie. To wrażenie miało być wzmocnione przez unijne fundusze pozyskane przez zwycięskiego Tuska. Swoją rolę miały też odegrać przemiany obyczajowe symbolizowane sporem o aborcję.

Dziś to okazało się bardziej skomplikowane, choćby dlatego, że Unia bynajmniej nie odkręciła od razu kurka z kasą. Wrażenia i nadzieje jednak pozostały. Kluczowe mogą się okazać, jako prawdziwa próba generalna, wybory do Parlamentu Europejskiego. Z nieustannie powtarzanych wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, ostatnio podczas warszawskiej manifestacji, wynika, że jemu wszystko układa się w spójną całość. Działania Tuska nie służą tylko utrwaleniu jego władzy. Lider KO jest przysłany przez unijny mainstream, aby przygotować wielką operację przełamania oporu Polaków wobec procesu przemiany Unii w państwo federalne. Czyli wobec pozbawienia nas suwerenności.

Czy to prawdziwa teza? Mam wrażenie, że dziś jeszcze sam Tusk nie wie, jak ten proces będzie przebiegać i czym się zakończy. Nie zna więc i własnego przyszłego stanowiska w tej sprawie, choć markuje sceptycyzm wobec planów najgorliwszych federalistów. Zarazem nie stawia oporu wobec zjawiska federalizacji pełzającej. Dobrym przykładem jest niejasny stosunek obecnego rządu do paktu migracyjnego.

Jeśli Kaczyński i jego współpracownicy będą umieli opisać Polakom zagrożenia, także dla ich konkretnych interesów ekonomicznych czy w sferze bezpieczeństwa, wynikające z federalizacji Europy, może przynajmniej wrócić do równorzędnej gry. Trudniej jednak o takie tłumaczenia w zgiełku wojny, jak nie o wolność dla Kamińskiego i Wąsika, to o uprawnienia sędziów i prokuratorów. Tusk to wie i z tym większą ochotą takie wojny podsyca.

Pamiętajmy wszakże jeszcze jedno. Jeśli sama Unia przejdzie względnie obronną ręką kryzys migracyjny czy sprosta wyzwaniom klimatycznym, argumenty eurorealistów będą miały mniejszą wagę. Jeśli tego nie dźwignie, nagle wielu Polakom uwagi PiS mogą się wydać cenne i celne.

Aktualne pozostanie pytanie o język opisu sytuacji, o styl przywództwa. Kaczyński się starzeje, to buduje percepcyjną barierę między nim i młodszą częścią społeczeństwa. Zdawało się, że receptą okaże się młodszy, bardziej technokratyczny Mateusz Morawiecki. Tyle że cała logika funkcjonowania PiS, zwłaszcza poetyka ostatniej kampanii, wepchnęła go w rolę kogoś, kto nieustannie kopiuje lidera, jest niesamodzielny, a na koniec jako premier szczególnie przegrany.

Jeśli któremuś z więźniów coś się stanie…

I jeszcze generalna uwaga. Tusk poprzez swą wielką akcję „depisizacji” zmierza do tego, aby Polacy uznali permanentną awanturę o politykę za uciążliwość. Ma ich ona wciągnąć, zaabsorbować, ale zarazem zmęczyć. I przekonać do powierzenia pełnego przywództwa jednemu obozowi. Wszystkie te ruchy: zdobycie TVP, wtrącenie do więzienia dawnych szefów służb i rozgrywka z „pisowskimi” prokuratorami i sędziami, mają przecież dodatkowy wymiar wojny z prezydentem, pomijania go, a nawet upokarzania. Po to, aby „zamęt” kohabitacji skończył się w roku 2025.

Jest w tym jednak dodatkowe ryzyko. Nieustanne dociskanie pedału gazu może wywołać zmęczenie także i Tuskiem jako aranżerem awantury. Oczywiście, kontrola nad mediami może ułatwić odwracanie narracji, ale jest jeszcze internet, gdzie teza: „Tusk oferuje permanentne igrzyska, bo chce coś ukryć przed Polakami” może zyskać pewną popularność. Nie od razu, ale za jakiś czas.

Zresztą stałe jechanie po bandzie zwiększa ryzyko dodatkowych kłopotów. Pierwszy przykład z brzegu: dziś Bodnar z Tuskiem zwlekają z wypuszczeniem Kamińskiego i Wąsika z więzienia, bo chcą dodatkowo upokorzyć Dudę. Chcą też ukarać samych eksministrów. Zetknąłem się nawet z interpretacją, że to także sygnał dla ludzi obecnej ekipy. Jeśli wszechwładni dysponenci służb mogą siedzieć, grozi to każdemu.

Zarazem jednak zamiast wykazać, że „męczeństwo” obu polityków jest pluszowe (pierwotna teza platformerskiej propagandy), bo zostali natychmiast uwolnieni, czyni się z nich prawdziwych męczenników. Na razie bez większych zakłóceń. Ale wyobraźmy sobie, że któremuś z nich coś by się stało. To przekreśliłoby pierwotny scenariusz.

Tak naprawdę każdy z segmentów „depisizacji” grozi zakłóceniami, kłopotami. Kiedy Polacy dowiedzą się, że ich sprawy sądowe są komplikowane lub wywracane przez nieczytelne operacje Tuska i Bodnara, mogą się wkurzyć. Wtedy nawet czar premiera roztaczany na użytek ujednolicanych mediów (ma się rozumieć poza TV Republika), może się okazać lekarstwem niewystarczającym.

Można oczywiście zakładać, że scenariusz z lat 2014–2015, kiedy wszystkie główne media były przyjazne lub neutralne wobec rządu PO–PSL, a jednak wystarczyły ośmiorniczki i szamotanina w redakcji „Wprost”, aby odwrócić tendencje, może się już z wielu powodów nie powtórzyć. Mam jednak wrażenie, że ludzie Tuska, którzy doznali widowiskowego zawrotu głowy już w pierwszym miesiącu, nie chuchają na zimne. Inna sprawa, czy Kaczyński byłby, choćby z przyczyn biologicznych, zdolny, aby z takiego nagłego zwrotu skorzystać.

Kończący w czerwcu 75 lat Jarosław Kaczyński pozostanie zapewne nadal prezesem Prawa i Sprawiedliwości. Zapowiadał, że odejdzie w 2024 r., ale chór głosów w PiS już tę kolejną przymiarkę do politycznej emerytury podważa. Nie ma co się dziwić. Do wszystkich gigantycznych kłopotów prawicowej opozycji trudno dodawać jeszcze wymianę lidera. Zwłaszcza gdy na horyzoncie nie widać oczywistego następcy.

Napisałem zaraz po przegranych przez Zjednoczoną Prawicę wyborach, że jest ona silniejszą opozycją niż PiS w roku 2007 czy 2011, a jednak wyjątkowo trudno będzie jej wrócić do władzy. Dziś podtrzymuję opinię, że łatwo nie będzie. Ale paradoksalnie jestem mniej pewny definitywnego werdyktu. Dlaczego?

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi