„1670”, czyli daleko od rewizjonizmu

Kiedy na moment przestawałem się śmiać podczas oglądania serialu „1670”, zastanawiałem się, czy można przekonać konserwatystów, że czasem warto się wyluzować.

Publikacja: 19.01.2024 17:00

Mniej istotne jest pytanie: na ile śmieszy?, a ważniejsze zdaje się być inne: czy Jan Paweł Adamczew

Mniej istotne jest pytanie: na ile śmieszy?, a ważniejsze zdaje się być inne: czy Jan Paweł Adamczewski i jego rodzina to postacie historyczne czy też współczesne?

Foto: ROBERT PAŁKA/netflix

Na progu naszego życia umysłowego stanęła „ludowa historia Polski”. To tytuł historycznego opracowania dawnego publicysty „Gazety Wyborczej” Adama Leszczyńskiego, ale tak naprawdę nazwa dobrze oddaje cały nurt myślenia o polskich dziejach. Oto, ulegając Sienkiewiczowskim uniesieniom i szukając pokrzepienia serc wobec kolejnych nieszczęść narodowych, mieliśmy zapomnieć o klasowej naturze dawnego społeczeństwa. I o przewinach szlachty, która nie dość, że zaprzepaściła polską państwowość w wieku XVIII, to traktowała inne stany jak niepełnoprawnych ludzi, a pracę chłopów wyzyskiwała na potęgę.

Czytaj więcej

Scenariusz politycznych igrzysk

Nadciąga widmo woke?

To nowe podejście do historii okazało się ożywcze, otwierające na nowe fakty i zjawiska, choć równocześnie mocno jednostronne. Chłopi z nieobecnych stali się wielkim wyrzutem sumienia. Tyle że dawne mity nacechowane kultem bohaterskiej szlachty zaczęła zastępować karykaturalna, czarno-biała antylegenda. Zarazem ten nurt myślenia z artykułów i książek naukowych (lub imitujących naukowość) przeniósł się do szeroko rozumianej popkultury. W miejsce szlacheckich bohaterów narodowych zaczęto nam podsuwać traktowanego ze zrozumieniem kata szlachty Jakuba Szelę. Polacy doczekali się własnej wersji kultury „woke”, gdzie czarnoskórych zastąpili uciskani z dawnych epok.

Nie do końca wiadomo, komu to miałoby posłużyć politycznie. Z jednej strony „ludowej historii” używa lewica do podważania tradycyjnego, więc prawicowego patriotyzmu, z drugiej zaś według aktora Jerzego Stuhra zwolennicy PiS to potomkowie pańszczyźnianych chłopów. W każdym razie ostatni festiwal filmów fabularnych w Gdyni nagrodził Złotymi Lwami „Kosa” Pawła Maślony. Powstanie kościuszkowskie stało się w nim okazją do rozliczenia egoistycznych dawnych właścicieli Rzeczypospolitej. Ale choć nie zabrakło tam nawet analogii między pańszczyzną a niewolnictwem w Ameryce, a film utrzymany jest w brutalnej tarantinowskiej konwencji, to jednak okazał się nie tak okrutny w swoim rewizjonizmie.

Mamy przecież w „Kosie” złych szlachciców, ale mamy i dobrych na czele z Tadeuszem Kościuszką. Co więcej, w finale dostajemy żarliwy apel o ponadklasową narodową jedność – w obliczu zagrożenia ze strony Moskali. To wciąż jeszcze nie jest prawdziwy „woke”.

Kiedy usłyszałem, że Netflix produkuje komediowy serial „1670”, podejrzewałem, że czeka nas dziejący się ponad 100 lat wcześniej „Kos” dla ubogich. Bez jakiejkolwiek historycznej perspektywy, do której jednak odwołuje się Maślona, za to topiący szlachecką Polskę w morzu zjadliwej groteski. Kiedy serial się pojawił, stał się od razu przedmiotem burzliwych dyskusji na wszelkich internetowych forach. Ale spór, na ile ten serial obraża tradycyjną polską historię, okazał się rachityczny, słaby. Więcej pasji budziło pytanie, czy ten typ humoru śmieszy. A jak wiadomo, poczucie humoru to rzecz indywidualna.

Wykreował tę opowieść Jakub Różyłło, raper i scenarzysta. I on, i dwaj reżyserzy: Maciej Buchwald oraz Kordian Kądziela, nie próbują udawać, że kręcą film historyczny sensu stricto. Szlachecka rodzina Adamczewskich, właściciele „mniejszej połowy” wsi Adamczycha, choć poprzebierana w imitujące XVII wiek kostiumy, rozmawia ze sobą, z sąsiadami i ze „swoimi” chłopami współczesnym językiem. Pomocnik kowala Maciej trafia do Adamczychy w ramach programu Erasmus, przez wieś przechodzi „marsz równości” (co prawda dotyczący sprawy innowierców), a córka rodu Aniela walczy o sprawy klimatu i nazywa się „feministką”. Te celowe smaczki serialu jednych bawią, innych drażnią.

Z kogo się śmiejemy?

Pojawiają się za to piętrowe rozważania, o czym to tak naprawdę jest. Niektórzy przekonują, że po prostu o współczesnych Polakach. Utwierdza w tym przekonaniu forma docudramy (bohaterowie zwierzają się do kamery) i fakt, że Różyłło pisze także polską wersję sitcomu „The Office”, gdzie stosuje się podobne sztuczki.

Wedle różnych gustów i poglądów widowni ma to być pamflet na neoliberalizm korporacji szukających optymalnych metod eksploatacji ludzi. Dla innych to kpina ze współczesnej prawicy – czemu w końcu służą mocarstwowe gesty ojca rodziny, Jana Pawła Adamczewskiego (już same imiona sugerują prześmiewczość) albo po co w serialu wzorcowo obłudny jego syn, ksiądz Jakub, albo oszalały wuj Bogdan, weteran wielu klęsk. Można jednak dostrzec dla odmiany żarty z „postępactwa” Anieli, którą Krytyka Polityczna uznaje za jedyną pozytywną bohaterkę serialu, ale ona, choć jest sympatyczna, również staje się przedmiotem „beki”. Doszło do tego, że ktoś dostrzegł w serialu kpinę z obecnego prezydenta, bo znienawidzony sąsiad Adamczewskich ma na imię Andrzej. Tyle że filmowy Andrzej to postać raczej pozytywna.

No właśnie. Czas się pogodzić z tym, że cokolwiek anarchiczny humor „1670” polega na skakaniu z tematu na temat i z obiektu na obiekt. Niektórym kojarzy się to z „The Office”. Ja pozwolę sobie wypatrzyć w tym kawałek polskiego Monty Pythona, oni przecież z upodobaniem kłuli raz jednych, raz drugich. Może nieco więcej tu darcia łacha z tradycyjnej wrażliwości, ale bez żadnej wstępnej ideologicznej tezy, co akurat mi się podoba. Jedne skecze śmieszą mnie bardziej, inne nieco mniej, ale chylę głowę przed nieokiełznaną wyobraźnią.

Co jednak ze stosunkiem do historii? Czy XVII-wieczny kostium ma tu jakieś znaczenie? Na pewno ma o tyle, że to, co z dziejów Polski, uproszczonych na potęgę, zostaje, opowiadane jest bez nabożności. Możecie się śmiać z dawnych Polaków, mówi nam się, bywali nie za mądrzy albo wręcz niewydarzeni. Podzielam to przekonanie – to przecież tylko jedna z wersji naszej refleksji nad przeszłością. Serial „Czarna żmija” z Rowanem Atkinsonem nie rozwalał angielskiej tożsamości. Mówił tylko: Anglicy są na tyle silni i pewni swego, że można sobie z nich podworować. To znaczy, oni sami mogą.

Czytaj więcej

„Janusz Kukuła. Ja to ktoś inny”: Hymn na cześć aktorów

Satyra ciepła i dobrotliwa

Zarazem „1670” to drwina nienachalna, nawet cokolwiek dobrotliwa. Jan Paweł Adamczewski bardziej przecież kokietuje swoich chłopów, niż ich dręczy, zresztą kręci nim jak lalką dobra, humanitarna córka. Nie tak wyglądała prawdziwa pańszczyzna. Z drapieżnego ataku na szlachtę zostaje tu nie za wiele, może drugi sezon to zmieni, ale niekoniecznie. To wciąż nie jest polski „woke”. Czy kiedyś się go doczekamy? Fundamenty ideologiczne pod niego już stworzono. Tyle że Polacy częściej bywają łagodni dla samych siebie. Przypomniałem sobie tę regułę, właśnie oglądając ten serial.

Zresztą konwencja sitcomu pomieszanego z docudramą polega na wprowadzaniu nas w świat bohaterów, abyśmy się do nich przyzwyczaili i choć trochę polubili. Tak jest i tutaj. „Wreszcie film bez Pazury, Szyca, Karolaka, Stuhra” – napisał ktoś. Bartłomiej Topa jako gapowaty Jan Paweł i zmieniona nie do poznania Katarzyna Herman jako jego posępna, przechodząca kolejne przemiany małżonka Zofia są po prostu rewelacyjni. Jakby wbrew regule gatunku unikają szarży i zgodnie z regułą budzą sympatię. Michał Sikorski jako ksiądz Jakub czy Dobromir Dymecki jako odklejony wuj Bogdan mogą się nam przyśnić. Dostajemy też smaczne epizody: Konrada Żygadły jako wojowniczego Jeremiego czy Bartosza Gelnera jako groteskowego Syna Magnata. A kiedy na ekranie pojawia się Mariusz Kilian jako ksiądz-detektyw Żmija z Sandomierza, usiłujemy sobie na gwałt przypomnieć, czy nie poznaliśmy już kiedyś tego pana.

Serial jest starannie zrealizowany we wszystkich aspektach i efektowny od strony wizualnej. Nawet dźwięk został nagrany jak należy, co nietypowe dla polskiego kina. Przy kilku scenach i ja ryczałem ze śmiechu, jak choćby wtedy, kiedy Jan Paweł Adamczewski odcinał matce narzeczonej swojego syna palec, chcąc się popisać szermierczymi umiejętnościami. Albo kiedy pojawił się w jego dworze wymarzony Syn Magnata. A kiedy mój śmiech milknął, zastanawiałem się, czy jest możliwe przekonanie konserwatystów, że czasem warto się wyluzować, co nie musi oznaczać, iż tracimy z oczu poważny stosunek do naszej ojczyzny. Jeśli zaś i ten argument nie poskutkuje, to powiem tak: prawdziwy woke’owy rewizjonizm, agresywny i pewnie niemądry, może dopiero nadciągnąć. Odetchnijmy z ulgą, bo na razie wciąż go nie ma.

Na progu naszego życia umysłowego stanęła „ludowa historia Polski”. To tytuł historycznego opracowania dawnego publicysty „Gazety Wyborczej” Adama Leszczyńskiego, ale tak naprawdę nazwa dobrze oddaje cały nurt myślenia o polskich dziejach. Oto, ulegając Sienkiewiczowskim uniesieniom i szukając pokrzepienia serc wobec kolejnych nieszczęść narodowych, mieliśmy zapomnieć o klasowej naturze dawnego społeczeństwa. I o przewinach szlachty, która nie dość, że zaprzepaściła polską państwowość w wieku XVIII, to traktowała inne stany jak niepełnoprawnych ludzi, a pracę chłopów wyzyskiwała na potęgę.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi