Na progu naszego życia umysłowego stanęła „ludowa historia Polski”. To tytuł historycznego opracowania dawnego publicysty „Gazety Wyborczej” Adama Leszczyńskiego, ale tak naprawdę nazwa dobrze oddaje cały nurt myślenia o polskich dziejach. Oto, ulegając Sienkiewiczowskim uniesieniom i szukając pokrzepienia serc wobec kolejnych nieszczęść narodowych, mieliśmy zapomnieć o klasowej naturze dawnego społeczeństwa. I o przewinach szlachty, która nie dość, że zaprzepaściła polską państwowość w wieku XVIII, to traktowała inne stany jak niepełnoprawnych ludzi, a pracę chłopów wyzyskiwała na potęgę.
Czytaj więcej
W chaosie wojny o media publiczne i wzajemnych oskarżeń o niszczenie demokracji umykają z pola widzenia największe wyzwania stojące przed Polską w nadchodzącym roku.
Nadciąga widmo woke?
To nowe podejście do historii okazało się ożywcze, otwierające na nowe fakty i zjawiska, choć równocześnie mocno jednostronne. Chłopi z nieobecnych stali się wielkim wyrzutem sumienia. Tyle że dawne mity nacechowane kultem bohaterskiej szlachty zaczęła zastępować karykaturalna, czarno-biała antylegenda. Zarazem ten nurt myślenia z artykułów i książek naukowych (lub imitujących naukowość) przeniósł się do szeroko rozumianej popkultury. W miejsce szlacheckich bohaterów narodowych zaczęto nam podsuwać traktowanego ze zrozumieniem kata szlachty Jakuba Szelę. Polacy doczekali się własnej wersji kultury „woke”, gdzie czarnoskórych zastąpili uciskani z dawnych epok.
Nie do końca wiadomo, komu to miałoby posłużyć politycznie. Z jednej strony „ludowej historii” używa lewica do podważania tradycyjnego, więc prawicowego patriotyzmu, z drugiej zaś według aktora Jerzego Stuhra zwolennicy PiS to potomkowie pańszczyźnianych chłopów. W każdym razie ostatni festiwal filmów fabularnych w Gdyni nagrodził Złotymi Lwami „Kosa” Pawła Maślony. Powstanie kościuszkowskie stało się w nim okazją do rozliczenia egoistycznych dawnych właścicieli Rzeczypospolitej. Ale choć nie zabrakło tam nawet analogii między pańszczyzną a niewolnictwem w Ameryce, a film utrzymany jest w brutalnej tarantinowskiej konwencji, to jednak okazał się nie tak okrutny w swoim rewizjonizmie.
Mamy przecież w „Kosie” złych szlachciców, ale mamy i dobrych na czele z Tadeuszem Kościuszką. Co więcej, w finale dostajemy żarliwy apel o ponadklasową narodową jedność – w obliczu zagrożenia ze strony Moskali. To wciąż jeszcze nie jest prawdziwy „woke”.